HFM

artykulylista3

 

Płytowe jubileusze – kalendarium na rok 2023: lipiec – grudzień

088 091 Hifi 7 8 2023 001Oto druga część kalendarza płytowego na rok 2023. Pierwszą opublikowaliśmy w wydaniu styczniowym. W uzupełnieniu dodajemy krótkie wzmianki dotyczące kilkunastu płyt, które nie zmieściły się w głównym zestawieniu. Ale o nich albo już pisaliśmy, albo jeszcze napiszemy.


Lipiec 2023
Krystian Zimerman


088 091 Hifi 7 8 2023 007

  


4 Balladen, Barcarolle, Fantasie (1988)
Tego wydawnictwa nie mogliśmy pominąć. W 1988 roku 30-letni wówczas Krystian Zimerman nagrał dla Deutsche Grammophon jedną ze swoich najważniejszych płyt – ballady Chopina. To istotne, ponieważ tak jak Maurizio Pollini jest uznawany za speca od nokturnów, a Władimir Aszkenazy – od polonezów, tak Krystian Zimerman jest mistrzem ballad.
W 1988 roku artysta miał już ugruntowaną pozycję. Minęło 12 lat od Konkursu Chopinowskiego, w którym wyróżniał się od startu i który bezkonkurencyjnie wygrał. Nadszedł zatem czas na oficjalną rejestrację ballad. Zimerman osiągał już sukcesy międzynarodowe, więc album pod szyldem Deutsche Grammophon wydawał się naturalną koleją rzeczy.
Brzmieniowo wydawnictwo pozostawia sporo do życzenia. Być może dlatego, że zastosowano tu, raczkującą wówczas, cyfrową technikę rejestracji. A może przez tradycyjne omikrofonowanie fortepianu. Słuchacz odnosi wrażenie przeważenia ambience’u na niekorzyść namacalności instrumentu. Ale tak jeszcze wtedy nagrywano. Nie zmienia to faktu, że lepszych wykonań ballad nie usłyszycie. Trzeba je znać i warto mieć ten krążek w kolekcji. Aż trudno uwierzyć, że w tym roku obchodzimy 35. rocznicę jego premiery.

Sierpień 2023
Marvin Gaye


088 091 Hifi 7 8 2023 005

  


Let’s Get It On (1973)
Czym innym był faktyczny geniusz Marvina Gaye’a, a czym innym jest legenda, którą obrosła jego twórczość. W świecie czarnej muzyki artystę uważa się niemal za boga. W białym mainstreamie Marvin Gaye to kilka przebojów, ogólne docenienie klimatu i memiczna obecność w licznych nawiązaniach. Zwykle w ścieżkach dźwiękowych do filmów, w których w pewnym momencie scenariusz zahacza o erotykę. Seksualna aluzja, powłóczyste spojrzenie i już w tle leci fragment Barry’ego White’a, Isaaca Hayesa albo właśnie Marvina Gaye’a. A jak wygląda rzeczywistość?
Muzycznie Marvin Gaye jest niczym dobre wino, które zyskuje wraz z upływem czasu. Nie tylko dlatego, że od momentu jego tragicznej śmierci powstało wiele złych utworów, na których tle gwiazda czarnoskórego artysty błyszczy coraz jaśniej. Niezależnie od kontekstu ważny pozostaje jego talent. A magia muzyki Marvina to nie tylko jego niesamowity wokal – tembr, fraza i umiejętność opowiadania historii. To również wszystko, co się wokół tego głosu kręciło: znakomite kompozycje, teksty, instrumentaliści, aranżacje. Warto podkreślać to na każdym kroku – w świecie muzyki taki geniusz zdarza się naprawdę rzadko!
W tym roku mija 50 lat od premiery jednej z jego najważniejszych płyt – „Let’s Get It On”. Poza niekwestionowanymi walorami muzycznymi na uznanie zasługuje brzmienie: niesamowicie organiczne, ciepłe, analogowe, a jednocześnie przestrzenne. Sprawia ono, że album uznaje się za jeden z najlepiej zrealizowanych w historii. To nie tylko wspaniałe świadectwo i specyficzna kronika początku lat siedemdziesiątych. To również niezwykle uniwersalne i aktualne do dzisiaj historie.

Metallica
…And Justice For All (1988)


088 091 Hifi 7 8 2023 001

  


Pierwsza płyta długogrająca z Jamesem Newstedem na basie. Muzyk zastąpił zmarłego tragicznie Cliffa Burtona, który zginął w wypadku autokaru w 1986 roku, kiedy zespół podróżował po Europie. Co ciekawe, basu na płycie praktycznie nie słychać. Podobno został ściszony specjalnie, żeby nowy w zespole dostał lekcję pokory.
Czy „…And Justice For All” jest tak dobrą płytą jak „Master Of Puppets” (1986) albo „Ride The Lightning” (1984)? Z pewnością znajduje się w ścisłej czołówce najlepszych albumów Metalliki. Czy jednak dla osób spoza tego kręgu „…And Justice For All” powinno być płytą istotną? Z całą pewnością ci, którzy przyzwyczaili się do starannie wyprodukowanej i komercyjnej Metalliki spod znaku czarnego albumu (1991, płytę nazwano tak za sprawą koloru okładki), mogą się zdziwić. Nie zmienia to faktu, że poza Larsem Ulrichem zespół od zawsze grał świetnie i wykonawczo możemy tu liczyć na dziki profesjonalizm.
Zaraz, zaraz… Lars Ulrich kiepskim bębniarzem? Przecież wydaje się wręcz stworzony do tej roli... Na poparcie tej tezy przytoczę wypowiedź samego artysty: „Kiedyś bardzo mi to przeszkadzało. I w naszych wczesnych albumach poświęcałem dużo czasu, by jakoś to zrekompensować. Ale pewnego dnia obudziłem się i pomyślałem, że już mnie to nie obchodzi. (…) Nie jestem jak Joey Jordison, nie jestem jak Mike Portnoy i nie mam nic oprócz miłości, szacunku i podziwu dla tych kolesi. Nie jestem szczególnie utalentowanym perkusistą, ale jestem bardzo dobry w rozumieniu roli bębnów obok gitary rytmicznej Jamesa Hetfielda. Gwarantuję, że nikt nie nadaje się do tego bardziej ode mnie i to mi wystarczy!”.
Ustalmy zatem: Metallica to dobry zespół, ale instrumentalnie nierówny. Nie przeszkadza jej to mieć fanów na całym świecie i wpływać muzyką na kolejne pokolenia. A „…And Justice For All” to nie tylko bardzo dobry album, ale również świadectwo swoich czasów. Dla tych, dla których lata 80. to kolorowa tandeta i obciach, jest znakomitym dowodem, że nie zawsze i niekoniecznie.

Wrzesień 2023
Can


088 091 Hifi 7 8 2023 004

  


Future Days (1973)
O niezwykłym zespole Can pisaliśmy niejednokrotnie. „Tago Mago” (1971) i „Ege Bamyasi” (1972) to krążki uważane za najlepsze. Zaraz za nimi plasuje się „Future Days”.
Lider Can, legendarny Holger Czukay, był znany nie tylko z grania z macierzystą formacją. Słuchacze kojarzą go również z kooperacji z Eurythmics, Peterem Gabrielem, Davidem Sylvianem, Brianem Eno czy The Edge’em z U2. Zwykle wnosił pierwiastek niekonwencjonalnego ducha i trudnej do uzyskania na zachodzie abstrakcji. Niektórzy muzycy specjalnie jeździli do RFN, by móc skorzystać z jego geniuszu i wzbogacić swoją twórczość. Co ciekawe, Czukay urodził się jeszcze przed wojną, w Wolnym Mieście Gdańsku, a przez podwórko był sąsiadem słynnego pisarza Güntera Grassa. W tamtych czasach panowie raczej się nie znali, bo dzieliło ich aż 11 lat. W dzieciństwie to całe wieki. Ale anegdotka nadaje się do opowiadania na imprezach.
Przechodząc do muzyki – na tle wcześniejszych albumów Can zaprezentował dzieło wyjątkowo spójne. Zmieniono spojrzenie na aranże. Do tej pory jednym z dominujących komponentów był wybijający się, hipnotyczny rytm. Teraz grupa zaproponowała formułę opartą na nastroju budowanym poprzez współpracę skrzypiec, gitar i instrumentów klawiszowych. Trudno mówić o ambiencie, ale powoli idzie to w tę stronę; rytm jest, ale zdecydowanie bardziej stonowany niż wcześniej. To świetna płyta na początek przygody z muzyką Can. Od jej premiery mija właśnie 50 lat.

Październik 2023
The Jimi Hendrix Experience


088 091 Hifi 7 8 2023 003

  


Electric Ladyland (1968)
Kariera Jimiego trwała krótko, ale była treściwa i intensywna. Wśród jego najlepszych albumów wymienia się… wszystkie, które wydał. „Electric Ladyland” nie plasuje się może na pierwszym miejscu, ale na podium – już na pewno.
U Hendriksa, podobnie jak w przypadku Marvina Gaye’a, warto oddzielić jego rzeczywisty geniusz od komercyjnego wizerunku, funkcjonującego głównie w telewizyjnych migawkach z Woodstock. Zwykle mówi się o jego gitarowym talencie, scenicznych szaleństwach i śmierci w młodym wieku. Warto sobie jednak na chwilę odpuścić te uogólnienia i uważnie przysłuchać się muzyce oraz niesamowitemu zespołowi, który towarzyszył Jimiemu. Tu wszystko składa się na niepodzielną całość: groove, puls, naturalna fraza, a do tego niesamowita energia. Swoboda improwizacyjna buduje niczym nieskrępowane bluesowo-rockowe plany, czasem bez żadnych kompleksów zahaczające o jazz. To muzyka bez granic. Przestrzenna tak jak trzeba, hałaśliwa jak trzeba i melodyjna jak trzeba. Z jajem, ale i wrażliwością.
W 2023 roku mija 55 lat od premiery „Electric Ladyland”. Zdecydowanie warto się z tą płytą zapoznać. Albo po raz pierwszy, albo całkiem na nowo. Tylko… to nie jest do zrobienia na szybko. Żeby zrozumieć tę estetykę, trzeba się w nią wczuć. A żeby się w nią wczuć, trzeba poświęcić jej czas.

Listopad 2023
The Beatles088 091 Hifi 7 8 2023 002

Biały album (1968)

Czwórka z Liverpoolu nie miała chyba pomysłu na tytuł płyty z roku 1968. A może chciała postąpić przewrotnie i odciąć się od kolorowej okładki „Sierżanta Pieprza”, wydanego chwilę wcześniej, i to był właśnie ten pomysł? Tak czy inaczej, słuchacze otrzymali album bez tytułu, który ze względu na białą okładkę funkcjonuje jako „white album”.
Projekt stworzył Richard Hamilton we współpracy z Paulem McCartneyem. Ciekawostkę stanowi fakt, że na oryginalnym wydaniu znalazł się niepowtarzalny numer seryjny. To był taki żart ze strony zespołu. Wszak spodziewano się wielomilionowej sprzedaży, więc nie było mowy o unikatowości egzemplarzy. A jednak pierwsze numerki okazały się z czasem bardzo cenne. W roku 2008 sprzedano „0000005” za prawie 20 tys. funtów! Z kolei w roku 2015 numer 0000001, należący do Ringo Starra, ktoś kupił za blisko 800 tys. dolarów!
Trudno przesądzić o pozycji białego albumu w dyskografii zespołu, choć z pewnością zalicza się do ścisłej czołówki. Kariera The Beatles była bardzo intensywna i równa. Rozwijali się w tempie jednostajnie przyśpieszonym i z płyty na płytę byli coraz lepsi. Gdzieś w okolicach „Rubber Soul” (1965) przestali być grzecznymi młodzieńcami w garniturach, a ich muzykę wypełniły inspiracje skąpane w dymie pochodzącym niekoniecznie z kadzidełek. Później ukazały się jeszcze bardziej eksperymentalne „Revolver” (1966), „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” (1967) oraz właśnie omawiany krążek. To czwarta od końca płyta w dziesięcioletniej karierze zespołu. Po niej powstały już tylko: „Yellow Submarine” (1969), najlepsza – „Abbey Road” (ich 55. rocznicę będziemy obchodzić w przyszłym roku) oraz „Let It Be” (1970).

Grudzień 2023

 


088 091 Hifi 7 8 2023 006

  


Black Sabbath
Sabbath Bloody Sabbath (1973)
Rok 1973 to nie tylko „The Dark Side Of The Moon” Pink Floyd, „Houses Of The Holy” Led Zeppelin, „Selling England By The Pound” Genesis czy „Who Do We Think We Are” Deep Purple – ostatnia z Ianem Gillanem na wokalu, aż do roku 1984. Ciekawostkę stanowi fakt, że gdzieś po drodze zbłąkany Ian nagrał płytę z omawianym tutaj Black Sabbath (sic!). Mowa o „Born Again” z roku 1983, której 40. rocznicę będziemy obchodzić we wrześniu 2023.
Przejdźmy jednak do krążka „Sabbath Bloody Sabbath”, uznawanego za jedną z najlepszych płyt metalowych. A właściwie arcydzieło, którego wstyd nie znać. Był to piąty album Black Sabbath, plasujący się w ścisłej czołówce najbardziej lubianych wydawnictw grupy. Geezer Butler, basista zespołu, wspomina: „Pojechaliśmy do LA, gdzie powstawała 'Vol. 4' [poprzednia płyta – przyp. red]. Przez sześć tygodni siedzieliśmy w studiu, ale nie stworzyliśmy ani jednego utworu! Wszystko wskazywało na to, że zespół jest skończony. Chcieliśmy rozwiązać Black Sabbath. Po powrocie do domu postanowiliśmy spróbować po raz ostatni. Zamknęliśmy się w starym zamku w Walii. Ozzy i Bill ponoć widzieli tam ducha, a Tony… wymyślił świetny riff, który przerodził się w utwór 'Sabbath Bloody Sabbath'. Następne kompozycje powstawały już błyskawicznie”.
Tak narodziła się znakomita płyta. Wyjątkowo równa, choć z kilkoma bardziej lubianymi piosenkami (np. „National Acrobat”). W utworze „Sabbra Cadabra” na klawiszach zagrał sam Rick Wakeman.
Przy okazji przytoczę pewną anegdotę, związaną z Metalliką oraz wokalistą Black Sabbath, Ozzym Osbournem. Gdzieś w połowie lat 80. James Hetfield i spółka grali z Ozzym trasę. Ten zwrócił się do tour menadżera Metalliki z pretensją: „Możesz mi wyjaśnić, o co tu chodzi? Twoi chłopcy trzymają się ode mnie na dystans, a kiedy przechodzę obok ich garderoby, słyszę, że grają stare kawałki Black Sabbath. Lekceważą mnie w ten sposób i robią sobie ze mnie jaja?”. Agent odpowiedział: „W żadnym razie. Oni cię uważają za boga i dlatego tak to wygląda”.
Ta wzruszająca historia znakomicie pokazuje, jak kiedyś wyglądały relacje pomiędzy mistrzami a uczniami. Dziś Metallikę traktuje się na równi z Black Sabbath, ale dawniej było inaczej.


Uzupełnienie
W powyższym zestawieniu zabrakło wielu płyt, które powinny się w nim znaleźć, a z różnych względów się nie zmieściły. Oto one:

Deep Purple
Who Do We Think We Are (styczeń 1973)
Była to ostatnia, aż do roku 1984, płyta nagrana w pełnym, oryginalnym składzie Deep Purple. Po jej wydaniu z zespołu odeszli Ian Gillian i Roger Glover.
Słaby album. Idealny przykład, że nie ma co nagrywać na siłę. Skoro nawet Purplom się nie udało, to czasem trzeba odpuścić. Nie zmienia to faktu, że właśnie z „Who Do We Think We Are” pochodzi słynna kompozycja „Woman From Tokyo”.

Radiohead
Pablo Honey (luty 1993)
Płyta przeciętna, acz warta odnotowania. Świetny dowód, że cienki debiut o niczym nie przesądza. Na kolejnych wydawnictwach Radiohead okazali się prawdziwym objawieniem. Tymczasem „Pablo Honey” zawiera tylko jeden porywający utwór, a do tego jedyny prawdziwie mainstreamowy hit kapeli. Mowa oczywiście o „Creep”, który stał się tak znany, że coverowali go nawet Tears For Fears.

King Crimson
The Power To Believe (marzec 2003)
Ostatnie fonograficzne tchnienie King Crimson jako odważnego i progresywnego zespołu. To, co się z grupą stało później, tylko pokazuje, że trzeba wiedzieć, kiedy dać sobie spokój.
„The Power To Believe” to przedsięwzięcie ostre i ciekawe. Pokazuje, że czasem lepiej jest się zderzać i składać z rozbitych fragmentów coś nowego, niż bezpiecznie odgrzewać ten sam kotlet. Aż trudno uwierzyć, że właśnie minęło 20 lat od ostatniej naprawdę świetnej płyty King Crimson.

Marillion
Script For A Jester’s Tear (marzec 1983)
Nie jest to żadna superpłyta, choć wielu słuchaczy ją uwielbia. To surowo nagrany rock progresywny, niepozbawiony wpływów epoki. Oprócz charakterystycznej dla gatunku złożoności formalnej, nawiązującej do Genesis, Yes czy Camel, na debiucie Marillion można usłyszeć dalekie echa heavy metalu, a nawet ducha punkowego.

Simon and Garfunkel
Bookends (kwiecień 1968)
Wspominaliśmy o nich nieraz. Czy ich wyjątkowość polegała na tym, że pod koniec lat sześćdziesiątych byli jedynym akustycznym duetem folkowo-popowym? Nie, ponieważ takich grajków było wtedy wielu. Geniusz Simona i Garfunkela polegał na tym, że byli ciekawi artystycznie, charyzmatyczni, bezpretensjonalni i mocni w gębie. To znaczy: mieli mądre teksty i ładnie je śpiewali.
„Bookends” to czwarta płyta w ich szybkiej i krótkiej karierze. Żadnych większych wydarzeń, oprócz utworu tytułowego oraz słynnego „Mrs. Robinson”. Za to klimat – niesamowity!

Iron Maiden
Seven Son Of Seventh Son (kwiecień 1988)
Grupa z Wielkiej Brytanii nagrała wiele dobrych płyt, ale mnóstwo osób właśnie krążek z roku 1988 uważa za najlepszy w jej historii. Dzieje się tak dlatego, że jest… progresywny.
Oprócz typowych dla heavy metalu przebiegów muzycy Iron Maiden odważnie otwierają furtkę do nowych obszarów. Z tego względu album powinni znać nie tylko fani cięższych brzmień. Miało tu bowiem początek coś, co dziś nazywa się progmetalem.

Kraftwerk
Die Mensch Maschine (maj 1978)
Słynna płyta Kraftwerk nie zmieściła się w pierwszej części ze stycznia 2023. Trzeba jednak wspomnieć, że właśnie minęło 45 lat od jej premiery. Czytelnicy zainteresowani zespołem mogą o nim poczytać w dużym artykule „Symfonia na cztery kalkulatory” („HFiM” 5/2018). Obchodziliśmy wtedy 40-lecie „Die Mensch Maschine”.

Daft Punk
Random Access Memories (maj 2013)
Jedna z najlepiej zmiksowanych płyt w historii. Francuski duet Daft Punk już nie istnieje i jest to wielka strata. Zostawił po sobie kilka niezłych płyt, ale „RAM” to istne arcydzieło. Właśnie minęło 10 lat od premiery. Wydawnictwo jest tak znakomite, że na pewno do niego wrócimy.

Iron Butterfly
In-A-Gadda-Da-Vida (czerwiec 1968)
„In-A-Gadda-Da-Vida” to nie tylko najbardziej znana płyta Iron Butterfly, ale i jedno z najsłynniejszych świadectw kultury końca lat 60. Zawiera także jedyny wielki przebój grupy (utwór tytułowy), a i to w skróconej wersji, która stanowiła jedynie wycinek monumentalnej, bo aż 17-minutowej suity z dwuipółminutowym solem na bębnach w środku (sic!). Tak czy inaczej, zespół zdobył wówczas poczwórną platynę i… nigdy nie powtórzył tamtego sukcesu. W różnych składach pojawiał się i znikał; funkcjonuje zresztą do dziś.
W tym roku mija 55 lat od premiery jego najsłynniejszego albumu.

The Doors
Waiting For The Sun (lipiec 1968)
Trzecia płyta w dyskografii nie jest uważana za najlepszą w dorobku zespołu. Mimo to zawiera kilka świetnych kompozycji, jak „Hello, I Love You”, „Spanish Caravan” czy „Love Street”. Paradoksalnie nie ma na niej… „Waiting For The Sun”. Album z roku 1968 trwa zaledwie 32 minuty, więc według dzisiejszych kryteriów zostałby uznany za EP-kę.
Dynamiczna kariera The Doors trwała krótko, ale rezonuje do dziś. Wtedy obowiązywała zasada „maszeruj albo giń”. Do napiętego harmonogramu wielu artystów dokładało ćpanie i wiemy, jak się to kończyło.

Metallica
Kill ‘Em All (sierpień 1983)
Debiut z roku 1983 stanowił ogromny przełom w postrzeganiu metalu. Nie reprezentował przy tym typowego stylu heavy. Amerykańska grupa odważnie wkraczała w rejony trashu i speedu, zachowując jednak samoświadomość i stroniąc od kalkowania schematów. Połączenie riffowej estetyki, znanej dotąd z twórczości Judas Priest albo Iron Maiden, zderzyła z punkową energią Motörhead, generując całkiem świeżą formułę. Między innymi dlatego warto znać Metallikę nie tylko w odsłonie balladowo-komercyjnej.

John Coltrane
Blue Train (wrzesień 1958)
Jeden z najważniejszych jazzowych albumów w historii nie zmieścił się w głównym zestawieniu, ale pewnie jeszcze nieraz przeczytacie o nim na naszych łamach. „Blue Train” to jazda obowiązkowa – dosłownie i w przenośni. Każdy, kto twierdzi, że zna się na jazzie, powinien go znać na pamięć.
Mamy tu do czynienia z bardzo klasycznym graniem. Nie jest to rewolucja na miarę wydanego rok później „Kind Of Blue” Milesa Davisa, ale nie zmienia to faktu, że 65. rocznicę wydania „Blue Train” melomani zdecydowanie powinni uczcić.

Msza beatowa Pan przyjacielem moim (październik 1968)
Wszyscy, którym się wydaje, że PRL był czerwonym monolitem, powinni sobie zafundować solidną dawkę historycznej reedukacji. Pod butem ZSRR trudno było o bunt, a jednak często byliśmy świadkami zderzania się różnych frakcji. Jedną z najważniejszych w tym boju był kościół katolicki, którego siłę wzmacniał fakt, iż zajmował się także duchową formacją społeczeństwa.
Ku zaskoczeniu wielu osób big-bit, który miał się sprzeciwiać zastanym porządkom – zarówno socjalistycznemu, jak i tradycyjnemu – objawił się na tej płycie w wersji uduchowionej. Całość skomponowała Katarzyna Gärtner. Był skandal. Władza dostała szału. A dziś obchodzimy 55. rocznicę tamtych wydarzeń.

Genesis
Selling England By The Pound (październik 1973)
To jedna z tych płyt, które zdaniem wielu osób powinny się znajdować nie tylko w ścisłej czołówce najlepszych wydawnictw Genesis, ale na podium najlepszych progresywnych albumów w historii.
W tamtym czasie zespół miał już ugruntowaną pozycję. Wyraźnie słychać w tej muzyce pewność, moc i brak asekuracji. Z drugiej strony mamy do czynienia z niezwykłymi umiejętnościami, charyzmą i profesjonalizmem, czyli pełną podstawą, by czuć się właściwym składem na właściwym miejscu. Można śmiało uznać, że był to szczytowy punkt w karierze Genesis. Muzycznie możemy liczyć na progresywny rock najwyższej próby. Tekstowo – na niebanalne i inteligentne liryki.

The Rolling Stones
Beggar’s Banquet (grudzień 1968)
Nie zaliczam się do fanów Stonesów, dlatego płyta nie znalazła się w głównej części artykułu. Doceniam jednak twórczość grupy i znam najważniejsze albumy, więc nie mogłem pominąć milczeniem tego. Na tyle lat kariery, tyle wydawnictw, akurat „Beggar’s Banquet” jest uznawany za najbardziej istotny, zaraz za „Sticky Fingers” (1971), „Exile On Main St.” (1972) i „Let It Bleed” (1969). Był to ostatni album z udziałem Briana Jonesa, przed jego śmiercią w 1969 roku.

Jean-Michel Jarre
Equinoxe (grudzień 1978)
„Equinoxe” oznacza „równonoc”. Brzmi obco, choć nie powinno. W naszym języku funkcjonuje bowiem „ekwinokcjum” – przepiękne słowo pochodzenia łacińskiego. Mało kto go jednak używa.
Dziwne, że płyta ukazała się w grudniu 1978, skoro – zgodnie z tytułem – powinna zbiegać się z równonocą wiosenną albo jesienną. Najwyraźniej Jean-Michel Jarre nie przywiązywał wagi do takich szczegółów. Operował wówczas w samym szczycie swojej artystycznej mocy i mógł zwyczajnie nie chcieć czekać do wiosny.
Po więcej informacji na temat tej i innych płyt francuskiego artysty sięgnijcie do artykułu, który ukazał się na łamach naszego czasopisma w kwietniu 2017 roku.

Michał Dziadosz
07-08/2023 Hi-Fi i Muzyka