HFM

artykulylista3

 

Artyści jednego przeboju, vol. 3

068 071 Hifi 04 2023 003Czym jest hit? Czy definiuje go liczba sprzedanych egzemplarzy? Czy głosy fanów, chcących przepchnąć utwór na pierwsze miejsce listy popularnych piosenek? A może liczba odsłuchów w streamingu? Oto trzecia opowieść o artystach jednego przeboju. W krótkiej historii muzyki rozrywkowej było ich przecież wielu.


Czy muzykę nieklasyczną liczyć od ragtime’u, czy może od początków rock’n’rolla? Czy brać pod uwagę czasy, w których pojawiły się środki masowego przekazu, czy raczej popularność lokalną? W tej serii artykułów nie odpowiadamy na te pytania. Przedstawiamy za to artystów jednego przeboju, nierzadko dokonując trudnych wyborów, gdzieś pomiędzy oczywistością a kontrowersją. Mamy świadomość, że niektórzy wykonawcy zostali wciągnięci do zestawienia nieco na siłę. Inni z kolei się nie pojawili, chociaż powinni. Dzieje się tak z wielu powodów. Jednym z nich jest fakt, że światem często rządzi przypadek. Niekiedy drobny szczegół może przesądzić o zdobyciu przez piosenkę popularności. Na przykład remiks, w którym błędnie podbito określoną częstotliwość i to właśnie ona sprawia, że utwór zyskuje groove i porywa publiczność do tańca. Pamiętajmy również, że przebój może mieć wiele stopni popularności. Zespół a-ha jest często utożsamiany z „Take on Me”, a przecież przystojni Norwegowie nagrali znacznie więcej hitów. A i ten, zanim stał się znany, powstał chyba w pięciu wersjach. Dopiero czysty, dynamiczny remiks z 1985 roku wpadł w ucho ludziom na całym świecie i uratował melodyjną kompozycję. Sprawił też, że sprzedaż z 300 sztuk skoczyła do milionów, gwarantując zespołowi ogromną popularność. Wszystko to wiemy, a przynajmniej rozumiemy mechanizmy rządzące rynkiem muzycznym. Zdajemy też sobie sprawę, że często za jedną znaną piosenką stoi kilkanaście płyt i wiele lat pracy w pocie czoła. Dlatego na dzisiejsze zestawienie również spójrzcie z przymrużeniem oka.

Del Shannon Runaway z płyty Runaway with Del Shannon (1961)


068 071 Hifi 04 2023 005

 


Del Shannon pochodził z USA, ale większą popularność zdobył w Wielkiej Brytanii. Ponadto utożsamiano go z tzw. brytyjską inwazją. W dużej mierze dlatego, że chętnie wykonywał covery The Beatles. Jeśli chodzi o jego własne przeboje, to wylansował ich kilka, ale największy sukces osiągnął singlem „Runaway”. Fani muzyki, którzy nie wychowywali się na Zachodzie i w roku 1961 nie chodzili na potańcówki, znają go z serialu „Crime Story”, emitowanego przez naszą telewizję jakieś trzy dekady temu. Wersja serialowa – co warto odnotować – zachowała klimat oryginału, choć miała nieco zmieniony tekst i została uwspółcześniona poprzez wzbogacenie mocniejszą sekcją rytmiczną i gitarową solówką. No właśnie – w utworze z 1961 solo brzmi inaczej. Jako że interesuję się syntezatorami, szczególnie starymi, nieraz słyszałem pytanie, na jakim instrumencie owa solówka jest grana. Wiele osób myśli, że to wysoko nastrojona farfisa albo jakiś wczesny moog, ale nie. Pierwszy syntezator Mooga powstał dopiero trzy lata później. Solo jest grane na Musitronie – zmodyfikowanej przez kolegę Shannona, Maxa Crooka, wersji instrumentu o nazwie clavioline. Został on wynaleziony we Francji w roku 1947 i można powiedzieć, że jest starszym kuzynem analogowego syntezatora.
Solo bez wątpienia stanowi najbardziej nowatorski i wyróżniający się element aranżacji. Ale też cały utwór jest czadowy! Być może dlatego stał się hitem, którego w tej skali Del Shannon już nigdy nie powtórzył.
Artysta był w branży bardzo lubiany i szanowany. Dość często współpracował z Tomem Pettym i jego zespołem. Był nawet brany pod uwagę jako zastępca zmarłego Roya Orbisona w projekcie Traveling Wilburys. Niestety, nie udało się, bo w roku 1990 Shannon popełnił samobójstwo. Podobno cierpiał na depresję, a regularnie zażywany przez niego prozac jedynie pogłębiał zły stan. Szkoda, bo może w supergrupie odnalazłby nową równowagę. Przypomnijmy, że w jej skład wchodziły same legendy rocka i gitary: George Harrison, Bob Dylan, Roy Orbison, Tom Petty oraz Jeff Lynne. Traveling Wilburys, w hołdzie dla nieżyjącego kumpla, nagrali swoją wersję „Runaway”, ale lepiej jej nie słuchajcie. W porównaniu z oryginałem brzmi strasznie.



Mamas and Papas California Dreaming z płyty If You Can Believe Your Eyes and Ears (1966)


068 071 Hifi 04 2023 009

 


Singiel pochodzi z roku 1965, a płyta długogrająca, na której się znalazł, z 1966. Wbrew pozorom tekst nie opowiada o pogodzie i tęsknocie za piękną Kalifornią, kiedy w innych długościach i szerokościach geograficznych robi się szaro i zimno. Podmiot literacki jest skazany na zbliżający się ślub, którego tak naprawdę nie chce. W kontraście do tego wydarzenia znajduje się ucieczka do krainy słońca, w której jest ciepło, błogo, nie ma niechcianych zobowiązań i mieszczańskiej męczarni. Pół żartem można zauważyć, że o to samo chodziło w piosence „Windą do nieba” zespołu Dwa Plus Jeden, z tą różnicą, że tam podobna historia jest opowiadana z żeńskiej perspektywy.
„California Dreaming” był największym i właściwie jedynym przebojem grupy, choć fani do listy superhitów Mamas and Papas próbują dopisać „Monday, Monday”. Ten jednak był popularny głównie w USA, a i to przez chwilę. Zespół wielokrotnie próbował, ale nigdy nie powtórzył tamtego sukcesu. Rozpadł się w roku 1972, jednak utwór został zapamiętany i stał się jednym z symboli lat sześćdziesiątych. Był też jedną z tych kompozycji, które zapoczątkowały epokę hipisowską, mimo że bezpośrednio się do tej estetyki nie odwołuje.
Brało go na warsztat wielu artystów. Własną wersję nagrał nawet José Feliciano, o czym przypomniał Quentin Tarantino w swoim niesamowitym „Pewnego razu… w Hollywood”.
Jako że lubicie ciekawostki, przypominamy o zespole Wilson Philips. Założyły go córki członków The Beach Boys oraz właśnie Mamas and Papas. Panie nie wstydziły się nazwisk znanych rodziców, a projekt narobił szumu na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. Właściwie o nich też moglibyśmy napisać, bo miały tylko jeden wielki hit – „Hold On”. Ale o nim może w następnej części?

Gerry Rafferty Baker Street z płyty City To City (1978)


068 071 Hifi 04 2023 006

 


W moim rodzinnym domu Gerry Rafferty cieszył się nie lada uznaniem. Rodzice wpajali mi jego twórczość od wczesnego dzieciństwa. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy później okazało się, że ludzie nie znają tych wszystkich piosenek, które znam ja i kojarzą jedynie „Baker Street”.
W swoim czasie utwór sporo namieszał. Co prawda nigdy nie dotarł do pierwszego miejsca na żadnej istotnej liście przebojów, ale już w Kanadzie, Australii i RPA udało mu się objąć prowadzenie. Fenomen piosenki tłumaczy przede wszystkim fakt, że trafiła w odpowiedni czas – zmęczona dyskoteką i punk rockiem publiczność szukała wtedy czegoś nowego. „Baker Street” miała w sobie coś staroświecko uroczego, ale też dynamicznego i nowoczesnego.
Tekst mówi o ludziach, którzy popadli w rutynę szarego życia i trudno im się z niej wyrwać. Przyjemna melodia zwrotki przechodzi w liryczny bridge i refren, który w tradycyjnym sensie… nie istnieje, bo w jego miejsce wchodzi główny temat na saksofonie. No właśnie! Partia grana na tym instrumencie stanowi chyba klucz do sukcesu: mocna, zadziorna i bardzo świeża – jak na swój czas. Dziś brzmi jak klasyka, ale w 1978 roku coś takiego jak dobry popowy saksofon jeszcze nie istniało. Większość muzyków dmuchała albo klezmersko, albo jazzowo. Coś, co nieśmiało proponował Mel Collins, a później Stuart Matthewman (Sade), Chris White (Dire Straits) czy saksofoniści Tiny Turner, pod koniec lat 70. nie było takie oczywiste.
Legendarny temat zagrał Raphael Ravenscroft. Nie tylko podbił popularność utworu, ale również wpłynął na… sprzedaż saksofonów. Przez kolejne dekady motyw coraz mocniej ukorzeniał się w popkulturze, pojawiając się w licznych filmach i reklamach. Powstał nawet miejski mit, jakoby na saksofonie w „Baker Street” zagrał brytyjski aktor i prezenter Bob Holness. Sam zainteresowany wtórował tej bzdurze, powielając ją wielokrotnie w wywiadach. Ach, ta epoka iluzji, kiedy bez internetu pewnych rzeczy nie dało się tak łatwo sprawdzić!

Asia Heat of The Moment z płyty bez tytułu (1982)


068 071 Hifi 04 2023 004

 


Co by nie mówić, jest to ironia losu. Zespół, który powstał właściwie głównie po to, żeby wkurzać starych fanów rocka progresywnego i zarabiać pieniądze, wylansował tylko jeden wielki hit.
Początek lat 80. XX wieku był dosyć specyficzny. Wielkie zespoły z poprzedniej dekady albo kończyły działalność (Led Zeppelin, Pink Floyd), albo próbowały zupełnie nowych rozdań (Black Sabath, Rainbow). Reaktywowała się legendarna grupa Yes, ale w zaskakującej, komercyjnej odsłonie. Do głosu dochodziła młodzież grająca new romantic, synth pop i reprezentująca drugą falę punk rocka. Jednym z projektów, które próbowały szczęścia na listach przebojów, była właśnie Asia. Niesamowita supergrupa, składająca się z Johna Wettona (King Crimson, UK) na wokalu i basie, Steve’a Howe’a (Yes) na gitarach, Geoffa Downesa (Yes, Buggles) na klawiszach i Carla Palmera (Emerson, Lake and Palmer) na perkusji, teoretycznie mogła być odpowiedzią na poczynania Yesów z Trevorem Rabinem.
Muzycy młodego pokolenia uznali „Heat of The Moment” za wtórny, archaiczny i sztuczny. Ot, stare dziady też chciały zarobić kasę. Dawni fani podzielili się na zwolenników, którzy stwierdzili, że „już trudno” oraz przeciwników, dla których komercyjne wcielenia ich idoli były zdradą. Przeciętna publiczność doceniła jednak melodyjność utworu. Oczywiście dla fanów Asii nie był to jedyny hit, ale dla większości melomanów przebój stanowi osamotnioną wizytówkę grupy. Co ciekawe, na żadnej istotnej liście przebojów nie osiągnął pierwszej lokaty. Mimo to pozostał z nami do dziś i jest chętnie emitowany przez stacje radiowe na całym świecie.
Świetna, wybornie zagrana kompozycja ze zmieniającym się metrum, dramaturgią, bridge’ami, przyśpieszeniami i innymi bajerami przemyconymi ze świata rocka progresywnego, została koszmarnie zarejestrowana. Wokal Wettona był nagrywany chyba jakimś najtańszym mikrofonem i to bez pop filtra, co słychać. Wszystko tonie w beznadziejnych pogłosach, jest chaotyczne pasmowo i dziwnie zmiksowane. Żaden master tego nie uratuje. Z drugiej strony – buzuje tu energia i rock’n’roll. Może właśnie o to chodziło?

Berlin Take My Breath Away z płyty Count Three & Pray  (1986)


068 071 Hifi 04 2023 007

 


W roku 1986, podobnie jak przez całe lata 80., mieliśmy do czynienia z ostrą walką na melodie i rytmy. Nagrodą była uwaga słuchacza i idące za nią sława i chwała. Właśnie wtedy zespół Berlin odniósł jedyny komercyjny sukces. Piosenkę napisał Giorgio Moroder – słynny włoski kompozytor, producent, DJ i songwriter; postać wielka i szanowana. Współcześnie uczcili go nawet Francuzi z zespołu Daft Punk swoim słynnym utworem „Giovanni Giorgio”. Na marginesie można wspomnieć, że wygenerowała się z tego słynna seria memów, powiązanych z cytatem z piosenki, w której intrze artysta opowiada swoją historię i kończy ją słynnym: „My name is Giovanni Giorgio, but everybody calls me Giorgio”. Wiele osób kojarzy memy, ale nie kojarzy ani Daft Punk, ani Giorgio Morodera. Tymczasem jest on autorem kilku hitów i zdobywcą Grammy oraz aż trzech Oscarów za dwie piosenki i ścieżkę dźwiękową do słynnego „Midnight Express” (1978) w reżyserii Alana Parkera. Jego twórczość często wiązała się właśnie z filmem. Tak też się stało w tym przypadku.
„Take My Breath Away” zespołu Berlin umieszczono na ścieżce dźwiękowej do filmu „Top Gun”. Jednym z elementów budujących jego niepowtarzalną atmosferę była muzyka, w tym właśnie słynna piosenka. Struktura utworu została perfekcyjnie przemyślana. Można powiedzieć, że to „power ballad” w tempie średnim (96 BPM), ale z inteligentnie zbudowaną i ukrytą dynamiką. Ta ostatnia sprawia, że piosenka wręcz gna do przodu, mimo pozornie spokojnego charakteru. Instrumentarium dobrano według ówczesnych trendów: syntetyczny freetless zamiast tradycyjnego basu, napompowana, próbkowana perkusja, przestrzenne klawisze i zimne pogłosy, a nad tym wszystkim wokal: mocny, czysty, namiętny, ale nie egzaltowany. Ukrytą dynamikę budują mądrze schowane arpeggiatory i dodatkowe elementy rytmiczne – to właśnie kunszt Giorgio Morodera. Najważniejsza jest jednak melodia, która od razu zapada w pamięć. Docenili ją słuchacze w roku 1986. Doceniło też wielu artystów, którzy porwali się na covery. Nikt jednak nie powtórzył magicznego klimatu oryginału.

Sinead O’Connor „Nothing Compares 2U” z płyty „I Do Not Want What I Haven’t Got” (1990)


068 071 Hifi 04 2023 002

 


Sinead wielką artystką jest, bo taka buntownicza; śpiewała kiedyś z Peterem Gabrielem, występowała na płycie Richarda Wrighta z Pink Floyd i podarła zdjęcie z papieżem. Dziś przeszła na islam, a trzydzieści lat temu była łysa. No dobrze, ale ile wymienicie jej hitów poza tym najbardziej znanym? „Fire Of Babylon”? Kto to pamięta poza kilkoma czujnymi fanami?
Przechodząc jednak do „Nothing Compares 2U” – wersja Sinead to cover. To nieprawda, że świętej pamięci Prince napisał go specjalnie dla kontrowersyjnej Irlandki. W roku 1985 artysta działał w jednym ze swoich licznych projektów. Ten akurat nazywał się The Family i właśnie z nim Prince wykonywał oryginał. Piosenka nie była brana pod uwagę jako potencjalny hit. Nie ukazała się nawet na singlu. Oryginał, jak to w przypadku Prince’a bywało, okazuje się cholernie surowy i eksperymentalny. To coś na kształt syntezatorowo-wokalnej modlitwy; pod względem kameralności przywodzi na myśl Kadisz albo litanię. Artysta specjalnie utrudnia harmonię, idąc w krzyżujące się tony i celowo zniekształca rytmikę utworu, byle tylko nie stał się on atrakcyjny dla mainstreamowego słuchacza. Inaczej się dzieje w wersji Sinead O’Connor. Tu już pojawia się jednostajny rytm, wyraźny puls, uproszczona harmonia i liryczny śpiew, w którym wokalistka pokazuje prawdziwy kunszt, zahaczając delikatnie o bluesa, soul, ale pozostając przy tym sobą. Producenci przerobili ciekawy artystycznie utwór na balladę do przytulańców. Sinead nadała mu charakterystyczny ton, zmieniając go w międzynarodowy hit i czyniąc swoją wizytówką, która rozsławia ją do dziś, choć od lat jest znana bardziej z dziwnych zachowań niż twórczości.

Mr. Big To Be With You z płyty Lean Into It (1991)


068 071 Hifi 04 2023 003

 


Po omawianej wcześniej Asii, Mr. Big jest kolejną supergrupą. Na początku lat 90. XX wieku rzadko kto o tym wiedział, a relatywnie młodzi muzycy wydawali się objawieniem znikąd. Tym najważniejszym i najbardziej znanym był basista Billy Sheehan (wcześniej m.in. zespoły Steve’a Vaia czy Davida Lee Rotha). Oprócz niego w grupie występowali Paul Gilbert (gitarowy guru, wcześniej Racer-X), Pat Torpey (zespoły Belindy Carlise i Roberta Planta) oraz wokalista Eric Martin. Co ciekawe, hard rockowy Mr. Big zdobył sławę dzięki akustycznej balladzie „To Be With You”, choć warto podkreślić, że na fali popularności grupa wylansowała jeszcze dwa mniejsze przeboje: „Just Take My Heart” i cover Cata Stevensa „Wild World”. Niemniej to właśnie omawiana kompozycja stanowi do dziś wizytówkę zespołu, chętnie graną przez stacje radiowe na całym świecie.
Co jest w niej tak szczególnego? Po pierwsze – akustyczny klimat, który idealnie korespondował z modną wówczas serią koncertów MTV Unplugged. Mnóstwo muzyków uwielbiało przerywać nawet najgłośniejsze elektryczne koncerty, siadać na stołkach barowych i sięgać po akustyczne instrumenty. Po drugie – w apogeum popularności grunge’u oraz chamskiego dance’u taki utwór stanowił wytchnienie. Po trzecie – to zwyczajnie dobra kompozycja. Sprawnie zagrana i pięknie zaśpiewana.

4 Non Blondes What’s Up z płyty Bigger, Better, Faster, More (1993)


068 071 Hifi 04 2023 008

 


Złośliwi nazywali grupę „bandą brudasów”. Rzeczywiście 4 Non Blondes próbowali się wyróżniać mocno grunge’owymi ubiorami i podkreślali odmienną orientacją seksualną większości członkiń. W roku 1993 zespół lesbijek wzbudzał sensację. Warto jednak odnotować, że w grupie grał jeszcze facet (Roger Rocha), choć on akurat nie komentował swojego życia prywatnego. Nazwa również coś oznaczała. Liderka, Linda Perry, opowiadała w wywiadach, że zależało jej na podkreśleniu, jak bardzo 4 Non Blondes nie są przeciętnymi amerykańskimi blondynami z klasy średniej, reprezentującymi mieszczańsko-pobożny tryb życia. Legenda głosi, że zespół siedział na ławce i w pewną niedzielę przechodziła obok właśnie taka typowa rodzinka W.A.S.P-ów (White Anglo-Saxon Protestant). Ponoć pogardliwie spojrzała na naszych bohaterów, coś tam skomentowała i w konsekwencji zainspirowała mocno kontrastującą nazwę.
Całe to tło nie zmienia faktu, że grupa była bardzo utalentowana. Grała niezwykle sprawnie, a dzięki wysokiemu, brawurowemu wokalowi Lindy Perry porównywano ją do… Led Zeppelin. Płyta „Bigger, Better, Faster, More” to kopalnia świetnych utworów. Choć tak się akurat złożyło, że tylko jeden z nich zdobył sławę i zespół na zawsze będzie kojarzony głównie z nim.
Po rozpadzie kapeli Linda Perry została wziętą producentką i kompozytorką. Pracowała dla wielu artystów, między innymi: P!nk, Jamesa Blunta, Christiny Aquilery, Gwen Stefani, Courtney Love czy Kelly Osbourne.


Michał Dziadosz
04/2023 Hi-Fi i Muzyka