HFM

artykulylista3

 

Artyści jednego przeboju, vol. 4

074 077 Hifi 05 2023 007Dzisiaj prezentujemy już czwarty odcinek cyklu o artystach jednego przeboju. Wybór niektórych może się wydawać dziwny, ale od początku zaznaczamy, że nie chodzi o wyścigi ani o wartościujące klasyfikacje.

Na poniższy zestaw artystów warto więc patrzeć z dystansem. Na pewno nie chodzi o to, żeby kogokolwiek deprecjonować czy obrażać. Z pełną premedytacją nie wspominam na przykład o Steviem Wonderze, bo wielkim artystą był i wylansował kilka istotnych przebojów. Mimo to większość ludzi na świecie przywoła tylko ten jeden: „I’ve Just Called To Say I Love You”. Nazywanie takiej postaci „one hit wonderem” byłoby jednak wielce niesprawiedliwe. Bo wprawdzie Wonderem jest, ale z całą pewnością „more than just one hit”.

 


074 077 Hifi 05 2023 004

 


Surfaris Wipe Out
z krążka Wipe Out/Surfer Joe (1963)
 
Dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale kiedyś na listy przebojów trafiały również utwory instrumentalne. Współcześnie zdarza się to naprawdę od wielkiego dzwonu. Poza żartami w rodzaju Mr. Oizo albo Crazy Frog oraz nielicznymi przykładami sprzed ćwierćwiecza w rodzaju „Theme from Mission: Impossible” Adama Claytona i Larry’ego Mullena, utwory bez wokalu na listach przebojów stanowią wyjątki. Odbiorca musi mieć wszystko podane na tacy, a słysząc samą muzykę bez wokalu gotów pomyśleć, że coś się popsuło. Dekady temu działały jednak grupy bez wokalistów i udawało im się lansować przebojowe kompozycje. Przykłady to chociażby „Rebel-Rouser” Duane’a Eddy (1958), „Tequila” zespołu The Champs (1958), „Apache” słynnego gitarowego The Shadows (1960), „Green Onions” Booker T & M.G.’s (1962) czy „Misirlou” Dicka Dale’a (1962).
Publiczność myślała chyba mniej szablonowo. Rodzice mieli swoją klasykę, a młodzi pragnęli własnej namiastki dorosłego świata. Stąd wybór padał właśnie na utwory instrumentalne, które kojarzyły się z czymś mniej dosłownym, a dzięki temu bardziej dojrzałym. Swoją popularność kompozycje zawdzięczały filmom, a nade wszystko – radiu, któremu zależało na tym, by wypełnić czas antenowy zróżnicowanym repertuarem.
Jednym z największych instrumentalnych hitów było „Wipe Out” zespołu Surfaris. To świetny gitarowy twist, przy którym naprawdę można potańczyć. Istotną rolę odgrywają tutaj brawurowe jazzowe bębny. Utwór jest dialogiem pomiędzy sekcją gitar a perkusją i nieuchronnie zmierza do wspólnej fali kulminacyjnej.
Kompozycję chętnie wybierano do licznych ścieżek dźwiękowych, reklam i dżingli. W swoim czasie była hitem i rezonowała jeszcze przez kolejne dekady. Wielu słuchaczy kojarzy ją nawet dziś.

 

 


074 077 Hifi 05 2023 002

 

 

Bobby Hebb Sunny
z płyty o tym samym tytule (1966)
 
Utwór stał się standardem, który wychodząc od soulu, zawarł w sobie elementy wielu gatunków. Przez to, że został zaanektowany m.in. przez efekciarskie disco (Boney M.), nie wszystkim kojarzy się dobrze. Na warsztat brali go jednak również jazzmani. Przede wszystkim przez wzgląd na nieoczywistą harmonię, wdzięczność głównego tematu i elastyczność frazy.
Kompozytorem i pierwszym wykonawcą był Bobby Hebb. No prawie, bo w roku 1965 została wyemitowana mniej znana wersja w interpretacji Mieko Hiroty, japońskiej piosenkarki, znanej również jako Mico. Warto zaznaczyć, że utwór powstał w roku 1963, więc wypłynięcie na szerokie wody chwilę mu zajęło. Największą popularność zdobył początkowo w wersji wykonywanej właśnie przez Hebba. Zapewne dlatego, że autor w swojej interpretacji postawił na prostotę.
Utwór został skonstruowany inteligentnie, ale też bezpretensjonalnie. W pierwszej chwili trudno stwierdzić, czy to bardziej moll, czy dur. Jednak na pewno każdy przyzna, że coś w tej kompozycji jest. Wznosząca się tonacja może przypominać wschodzące słońce i coraz jaśniejszy poranek, który przynosi nadzieję na piękny dzień. Tytułowa „Sunny” to adresatka liryczna, która swą obecnością odwróciła szare, deszczowe życie podmiotu literackiego o 180 stopni.
Piękny utwór był interpretowany m.in. przez Marvina Gaye’a, Cher, Dela Shannona, Dusty Springfield, The Ventures, Steviego Wondera, José Feliciano, Ellę Fitzgerald czy Johna Scofielda. Co ciekawe, Bobby Hebb już nigdy nie powtórzył spektakularnego sukcesu z lat sześćdziesiątych, a przez całe życie wydał pod swoimi nazwiskiem zaledwie trzy albumy.
Zmarł na raka w 2010 roku, w swoim rodzinnym Nashville. Organizacja Broadcast Music, Inc. umieściła utwór „Sunny” na 25. miejscu listy „Top 100 Songs of the Century”.
 

 


074 077 Hifi 05 2023 007

 

 

Gershon Kingsley Pop Corn
z albumu Music to Moog By (1969)
 
Kolejna w tym zestawieniu propozycja instrumentalna. Na pewno znacie ten utwór z wielu wersji dyskotekowych. Główny temat jest tak popularny, że prawie każdy, kto kupi sobie syntezator, pragnie się go nauczyć na pamięć. Dobrą sławę „Pop Cornu” zniszczył projekt o nazwie Crazy Frog, który kompletnie rozwalił groove i harmonię, zmieniając wszystko w łupankę i pozbawiając utwór pierwotnej wspaniałości.
Cofając się jednak do roku 1969, odkryjemy prawdę. Oryginał (początkowo zapisywany właśnie jako „Pop Corn”, a nie „Popcorn”) był lekki i niesamowity. Mówi się, że ta instrumentalna kompozycja była pierwszym elektronicznym hitem w historii. Wyobraźcie sobie publiczność w trakcie kręcenia programu „Top Of The Pops”, która do końca nie wie, jak tańczyć do tego dynamicznego groove’u i motywu granego na prostym syntezatorze, brzmiącym niczym elektronowa anielska harfa. To niesamowita wycieczka w rejony ówczesnych wyobrażeń o muzyce przyszłości. Retrofuturystyczny urok wzmacnia się jeszcze bardziej, gdy sobie uświadomimy, że utwór powstał równolegle z początkami karier Led Zeppelin i Pink Floyd oraz na długo przed największymi sukcesami Kraftwerk. W roku 1969 nie było zbyt wielu nowoczesnych instrumentów, więc nowatorskość „Pop Cornu” mogła bazować na minimalizmie i braku tradycyjnego instrumentarium (z akustycznych występuje jedynie perkusja). Użyta tutaj gitara basowa ma bardzo szybki atak i krótki rezonans, a organy z pewnością nie przypominają kościelnych. Do tego dochodzi syntezator, grający główny temat, który wydaje się kluczem do dalszych wydarzeń.
Na kanwie sukcesu „Pop Cornu” Gershon Kingsley szybko założył zespół First Moog Quartet, z którym koncertował. W roku 1972 przebój, już jako „Popcorn”, zyskał nowe życie, tym razem grany przez projekt Hot Butter. Z najbardziej udanych innych interpretacji warto wymienić te w wykonaniu Jean-Michela Jarre’a, Aphex Twin czy grupy Muse.
 

 


074 077 Hifi 05 2023 009

 

 

Ace How Long
z płyty Five-A-Side (1974)
 
Paul Carrack to wokalista znany z Roxy Music oraz Mike and The Mechanics, ale także z działalności solowej. Na pewno kojarzycie śpiewane przez niego przeboje, takie jak: „Silent Running”, „Over My Shoulder”, „Another Cup Of Coffee” czy „All I Need Is A Miracle”. Wielu z Was słyszało też zapewne niesamowitą interpretację „Hey You” Pink Floyd, wykonaną na koncercie „The Wall Live in Berlin” w 1990 roku. Natomiast zespół Ace, w którym działał w latach siedemdziesiątych, miał tylko jeden hit. Ale za to jaki!
W „How Long” słychać już, że Paul Carrack to artysta nietuzinkowy. Dyskretny głos, niebanalna interpretacja, subtelne pianino Wurlitzera, a do tego znakomity band ze świetną sekcją rytmiczną. Szczerze mówiąc, utwór nie brzmi do końca, jak z roku 1974, a bardziej jak z… przyszłości. Wprawdzie bas zdradza mocne inspiracje stylem Motown, ale poza tym rodzaj pogłosów, który tu zastosowano, oraz pewna kameralność nawiązują bardziej do dzwięków z przełomu lat 70. i 80. XX wieku.
Podstawą jest tutaj chwytliwy, ale aksamitny refren, w którym głównemu głosowi towarzyszy doskonały chórek. Gdzieś w połowie pojawia się przyjemne rockowe solo na Gibsonie SG, trochę w stylu przygaszonego Carlosa Santany, a trochę jak u mniej frazującego Jeffa Becka. Tekst opowiada o gorzkiej rozprawie ze zdradzającą partnerką. A w każdym razie o zwróceniu uwagi na pewne zakłamywane fakty. W sytuacji lirycznej rozrysowane jest również tło jej przyjaciół, którzy dyskretnie ukrywają prawdę,  niespecjalnie się przejmując dobrem autora wyznania. No cóż, w różnych perturbacjach życiowych często występują jacyś „oni”. „Oni”, którzy zazdroszczą, „oni”, którzy intrygują, „oni”, którzy niszczą, a potem nikt za nic nie ponosi odpowiedzialności, bo winni i tak jesteśmy my sami.
 

 


074 077 Hifi 05 2023 001

 

 

Crowded House
Don’t Dream Is Over
z płyty Crowded House (1986)
 
Figura „onych” pojawia się również w przeboju „Don’t Dream Is Over” australijsko-nowozelandzkiego zespołu Crowded House. Piosenka opowiada o wątpliwościach w związku, ale ma zupełnie inny klimat. Sytuacja, w której podmiot liryczny zmierza na spotkanie z ukochaną, jest pełna nadziei i energii. Oczywiście gdzieś tam w tle pobrzmiewa lęk, ale ogólne przesłanie pozostaje pozytywne. Bo nawet jeśli zdarzają się kłopoty, to trzeba umieć je przezwyciężyć, a zacząć od ich przegadania. Nastrój przed tą poważną rozmową jest wręcz uroczysty. Efekt potęgują organy, które grają pierwsze solo i rozpoczynają kulminację całej kompozycji.
Rok 1986 to czas wielu spektakularnych hitów, walczących o uwagę słuchaczy. Na początku drugiej połowy lat 80. sukcesy odnosili: a-ha, Cutting Crew, Europe, Madonna, Bon Jovi, grupa Berlin, Petera Gabriela, Genesis, Wham, George Michaela, Sandra, Level 42, Black, Pet Shop Boys, Status Quo, Eurythmics,Van Halen, Dire Straits i wielu innych. Debiutujący wówczas zespół z antypodów miał więc potężną konkurencję, ale i tak udało mu się przebić. W większości krajów „Don’t Dream Is Over” znalazł się w ścisłych czołówkach notowań. „Jedynkę” zdobył w Nowej Zelandii i Kanadzie, a na amerykańskiej liście „Billboard Hot 100” dobił do drugiego miejsca.
Crowded House już nigdy nie powtórzyli tego sukcesu, choć wielokrotnie próbowali. Na początku lat 90. zaproponowali całkiem sympatyczną piosenkę „Weather With You”. Choć zyskała popularność, to nigdy nie dorównała „Don’t Dream Is Over”. Największy hit zespołu ma w serwisie Youtube prawie 200 milionów wyświetleń. Ten drugi – „zaledwie” 10 milionów.



074 077 Hifi 05 2023 003

 

Secret Garden Nocturne z albumu Songs from a Secret Garden (1996)
 
Kiedy w 1995 roku Secret Garden wygrali Eurowizję, jako młody, zbuntowany chłopak słuchający hard rocka, rocka progresywnego i niebanalnego popu pomyślałem, że może nie wszystko stracone. Oto bowiem zachodni świat miał szansę doświadczyć uroczej kantyczki z północy, która osłodziła przestrzeń niejednej poszukującej duszy. To, ile w tej pięknie rysowanej iluzji było ściemy, a ile prawdy o życiu w Skandynawii, to zupełnie inna sprawa. Wiele osób wyobraża sobie Norwegię jako krainę, w której magia dzieje się na każdym rogu. Fakty wyglądają brutalnie inaczej, ale kto nie był, niech pozostaje w błogiej nieświadomości. Co by nie mówić, PR obywatele kraju Griega i Ibsena mają niesamowity. Kojarzą się z kulturą, wikingami i uroczymi chatkami, w sąsiedztwie których mieszkają trolle i elfy. A nawet jeśli nie mieszkają, to nastrój jest taki, jakby mieszkały. Secret Garden perfekcyjnie wpisali się w ten nurt, sprzedając „Nocturne” jako przepiękną wizytówkę swojej ojczyzny. Nawet teledysk, choć wcale nie jakoś strasznie drogi, został skomponowany tak, że mieliśmy wrażenie obcowania z prawdziwą magią. Uległo jej mnóstwo osób.
Dziś, zupełnie obiektywnie, to nadal bardzo dobry numer. Jeden z najlepszych, jakie wygrały Eurowizję. Od w większości skocznego i głupkowatego mainstreamu różni się wszystkim. Mamy tu klasyczny śpiew, który nie epatuje i nie przytłacza, pojawiając się tylko na początku i na końcu. Przez większość czasu prym wiedzie kwartet smyczkowy, którego pierwsze skrzypce cudownie przeplatają się z ludowymi instrumentami. Harmonicznie więcej jest w tym irlandzkiej celtyckości niż norweskiego folku, ale co z tego? Rytm jest dostojny i spokojny, tekst – minimalistyczny i bezpretensjonalny. Ot, zwykła kołysanka, ale w tajemniczym języku norweskim, więc już plus dziesięć do wspaniałości. Tytuł kojarzy się z klasyczną formą, Chopinem itp. A przecież to taka uszlachetniona pieśń niby ludowa. A jednak. W 1995 roku utwór wygrał. W świadomości słuchaczy zapisał się do dziś, jednak zespół, choć nadal aktywny, tamtego sukcesu nigdy nie powtórzył.
 

 


074 077 Hifi 05 2023 006

 
Crazy Town Butterfly
z płyty The Gift Of Game (1999)
 
Najgłupszy utwór w całym zestawieniu, ale tak sympatyczny, że nie mógł się tu nie znaleźć. W momencie swojego największego sukcesu zespół Crazy Town działał już długo i składał się z muzyków, którzy naprawdę umieli grać. Czym jednak mógł się wyróżnić? Rapowo-gitarowych kapel już trochę było. Trend rozwijany m.in. przez Limp Bizkit czy Linkin Park święcił triumfy, więc bardzo trudno było się przebić. Chłopaki wpadły więc na pomysł połączenia mocnej rockowej sekcji, sprawnego rapu i lekko orientalnego gitarowego tła. Przy okazji formuła pozostawała niezwykle lekka i wywoływała skojarzenia z dymem pochodzącym niekoniecznie z kadzidełek. I co? I nic. Zespół wprawdzie został zauważony, ale zbyt rock’n’rollowy tryb życia powodował, że jego członkom trudno było się zmobilizować do koncertów i promocji. Zostali nawet zaproszeni na Ozzfest, ale wylecieli z niego po dwóch tygodniach, bo nie umieli się powstrzymać od używek. Nastroje były kiepskie, a skład rotował. Dopiero w 2002 roku panowie się ogarnęli i postanowili zrobić coś z „Butterfly”.
Od dawna czuli, że to chwytliwy utwór, który sporo może zmienić. I zmienił.
Efekt potęgował narkotyczny teledysk, w którym zespół prezentował się pośród magicznego ogrodu. Dwóch białych raperów, wypercingowanych i wytatuowanych, wręcz nieprzyzwoicie przyciągało uwagę dobrym flowem i łobuzerskim wyglądem. Crazy Town przebili się do mainstreamu i… zniknęli równie szybko, jak się pojawili. Oczywiście zdobyli nową grupę fanów i w pewnym stopniu pozostają aktywni do dziś. W zmieniającym się przez lata składzie wydali trzy płyty. W 2017 roku zmienili nazwę na Crazy Town X.



074 077 Hifi 05 2023 008

 

Vanessa Carlton A Thousand Miles
z krążka Be Not Nobody (2002)

Gdyby jakiś Amerykanin mówiący po polsku czytał ten tekst, to niech wie, że zdajemy sobie sprawę z popularności piosenkarki w USA. Ale prawda jest taka, że do światowego mainstreamu przebiła się tylko z jednym przebojem.
Lato 2002. Nie byliśmy jeszcze w Unii Europejskiej. Na ulicach wypacykowany kapitalistycznym fluidem PRL-owski syf; dziurawy asfalt, tandetne witryny sklepów i podchmielona klientela disco polo. Ale przez to wszystko zaczynało już przebijać słońce nadziei na lepsze jutro. Pojawiały się ciekawsze sprzęty do słuchania muzyki, większe telewizory, a nasze mieszkanka przeżywały pierwsze dizajnerskie remonty. Za to środki masowego przekazu bombardowały nas informacjami prosto ze świata zachodu. Polska młodzież słuchała międzynarodowych hitów w czasie rzeczywistym; skończyła się epoka, w której listy przebojów działały z półrocznym opóźnieniem. Pośród ogólnego taneczno-hip-hopowego zgiełku pojawiła się ona – dziewczyna za fortepianem, stuprocentowa Amerykanka. Według mnie, przynajmniej wtedy, zjawiskowa, ale może dlatego, że reprezentuje mało instagramową urodę. W młodości miała epizod baletowy, ale porzuciła taniec na rzecz pisania własnych piosenek, śpiewania i grania na instrumencie.
Porywający fortepianowy temat do „A Thousand Miles” powstał już w roku 1997, zaś całość – na początku XXI wieku. Między innymi właśnie ten utwór przekonał szefów wytwórni A&M do podpisania z artystką kontraktu i umożliwienia jej pracy nad albumem „Be Not Nobody”. Warto zwrócić uwagę nie tylko na piosenkę, ale również na teledysk, znakomicie korespondujący z tekstem. Vanessa podróżuje z fortepianem przez Stany na jeżdżącej platformie, chcąc dotrzeć do ukochanego. Gra, śpiewa, a w tle zmieniają się scenerie i ludzie. Jest w tym trochę kiczu (np. konie biegnące po plaży), ale to kicz uroczy i łatwo się wkręcić. Szczególnie że jest przeplatany niesamowitymi obrazami: cheerleaderkami na ulicach miast, harleyami, pustyniami, kwartetem smyczkowym na tle panoramy Nowego Yorku, a nawet widokiem sowy, która przysiadła obok klawiatury i towarzyszy wokalistce. Całość zrealizowano z rozmachem. Nierozwiązaną zagadką pozostaje prawdziwy adresat tekstu, czyli mężczyzna, który zainspirował pannę Carlton do napisania tego utworu. Podobno chodziło o miłość ze szkoły, a pan jest dziś znanym aktorem. Najwięcej tropów prowadziło do Adama Drivera, ale nigdy nie zostały potwierdzone.


Hanna Milewska
05/2023 Hi-Fi i Muzyka