HFM

artykulylista3

 

Artyści jednego przeboju, vol. 2

artist 3480274 1280Dziś prezentujemy drugi zestaw wykonawców, którzy mogą się pochwalić tylko jednym wielkim hitem – nierzadko początkiem, a zarazem końcem kariery. Czasem gwarantował on popularność i poczucie bezpieczeństwa na wiele lat. Kiedy indziej stanowił siłę napędową i inspirował do dalszej pracy. Wszak kiedy raz się osiągnie sukces, to łatwiej uwierzyć w jego powtórkę.

Niektórzy wykonawcy spoczywają na laurach i do końca życia bazują na tej jednej piosence, która zapewnia im godziwe utrzymanie. Inni zapijają się na śmierć trzy sezony po szczycie popularności. Jeszcze inni nagrywają świetne płyty, wierząc, że osiągniecia sprzed dekad to był łut szczęścia, ale teraz to dopiero przywalą konkretem. Efekty tych wysiłków bywają różne, ale część odbiorców dostrzega w takich twórcach „apostołów wielkiej sztuki”. Dla całej reszty pozostają oni artystami jednego przeboju.

Maurice Williams and Zodiacs
Stay (oryginalnie z EP Stay with Maurice Williams and the Zodiacs; 1960)


074 077 32023 2023 004

 


U nas ten utwór jest najbardziej znany ze ścieżki dźwiękowej do filmu „Dirty Dancing” (1987). To pozornie ckliwa bajeczka o wakacyjnej miłości, a tak naprawdę traktat o równouprawnieniu i to wcale nie płci, a klas społecznych. Bogaci, ustawieni, ale również mocno zachowawczy Żydzi stoją w opozycji do skromnych, ale roztańczonych Latynosów, Murzynów i białych biedaków. Białego biedaka z aspiracjami gra Patrick Swayze, a żydowską panienkę z dobrego domu Jennifer Grey. Ci, co nie widzieli, mogą się domyśleć, że pełna zawiłości historia kończy się dobrze, a film niesie przesłanie: „Ameryko, nie dziel ludzi ze względu na pochodzenie, bo miłość i taniec są dla wszystkich”.
W tym kontekście obraz, wyświetlany w polskich kinach pod tytułem „Wirujący seks”, jest naprawdę wart zobaczenia. Jeden z jego największych atutów stanowi ścieżka dźwiękowa ze znakomitymi wykopaliskami z początku lat 60. XX wieku, które zostały wymieszane z piosenkami współczesnymi. Soundtrack skomponowano ze smakiem. Nowe, współczesne rokowi 1987 utwory brzmią świetnie, a stare kompozycje płynnie je uzupełniają. Ktoś naprawdę mocno się postarał, by wydobyć z archiwów piosenki, za którymi szalała Ameryka, jeszcze zanim dotarli do niej Beatlesi.
Jednym z najważniejszych utworów jest właśnie „Stay” Maurice’a Williamsa w towarzystwie zespołu Zodiacs. To energetyczny kawałek, który nie trwa nawet dwóch minut. Za to ładunek motywów, jaki w sobie niesie, mógłby wystarczyć na trzy inne kompozycje. Dzieje się sporo: od dynamicznych okrzyków, rozpoczynających frazy rozwijane przez główny głos, przez zawieszenia, aż do falsetowych wstawek. A wszystko to zbudowane na solidnym fundamencie rytmiczno-fortepianowym. Kawał porządnej roboty, a jednocześnie najkrótszy utwór, jaki kiedykolwiek w historii wspiął się na pierwszą pozycję amerykańskiej listy „Billboard Hot 100”.

Scott McKenzie
San Francisco (Be Sure to Wear Some Flowers in Your Hair) z płyty San Francisco (1967)


074 077 32023 2023 005

 


Koniec lat 60. XX wieku to psychodelia i hipisowskie klimaty, ale też ładne piosenki z pogranicza folku i popu. W „San Francisco (Be Sure to Wear Some Flowers in Your Hair)” mamy wprawdzie sekcję, dzwonki, pianino elektryczne i klaskanie, ale to jeden z tych utworów, które spokojnie można wykonywać przy ognisku. Podobnie jest z wieloma innymi kompozycjami z tamtych lat, jak na przykład „The Sound Of Silence” duetu Simon and Garfunkel. To zresztą zbliżony klimat refleksyjnego zawieszenia w przestrzeni wydarzeń.
Czas temu sprzyjał. Wojna w Wietnamie, rewolucja seksualna, wyścig zbrojeń, loty w kosmos, przemiany społeczne i rozwijające się media zaczynały zagłuszać stare wartości i sprawiały, że zachodni świat wkraczał na zupełnie nieznany teren. W utworze Scotta McKenzie słychać łagodność, która na pierwszy rzut ucha nie definiowała go wcale jako buntowniczego. I może właśnie ten kontrast względem epoki krzykliwej, kolorowej i psychodelicznej przesądził o sukcesie piosenki.
A sukces był spory, ponieważ w USA dotarła do czwartego miejsca na liście „Billboard Hot 100”. W Kanadzie osiągnęła drugą lokatę w zestawieniu magazynu „RPM”, a w Wielkiej Brytanii, podobnie jak w wielu innych krajach, zdobyła pierwsze miejsce. Singiel sprzedał się łącznie w siedmiu milionach egzemplarzy, co – jak na tamte czasy – było świetnym wynikiem.
Scott McKenzie nigdy już nie powtórzył tego sukcesu, choć jako kompozytor i muzyk brał udział w wielu przedsięwzięciach. Współtworzył m.in. wielki hit The Beach Boys „Kokomo” z roku 1988.

The Rubettes
Sugar Baby Love z płyty Wear It’s ‘At (1974)


074 077 32023 2023 006

 


Zagłębianie się w specyfikę różnych czasów i odczytywanie jej poprzez nawiązania do poprzednich epok może sprawić wiele przyjemności. Lata 70. XX wieku, które oddawały hołd latom 50., to dla przeciętnego słuchacza zhomogenizowany „styl retro”. Ale warto się przyjrzeć uważniej, ponieważ początek lat 70. to epoka, w której nie narodziło się jeszcze disco, a prym wiodły takie grupy, jak Led Zeppelin, Pink Floyd czy Deep Purple. Trwała pamięć o The Beatles, którzy dopiero co zakończyli działalność. Powiększała się ekspansja brzmień Motown – nowoczesnych, funkujących, wzbogaconych basem i syntezatorami. Czarne grupy wokalne z przełomu lat 50. i 60. XX wieku wydawały się archaizmem. Podobnie jak białe grupy chłopców w garniturach i z gitarami. Prawda jest taka, że gdyby wspomniani Beatlesi w drugiej fazie swojej kariery nie zaczęli eksperymentować, świat wrzuciłby ich do jednego worka ze starymi dziadkami grającymi boogie i słodkie pierdoły o miłości. Na początku lat 70. ubiegłego stulecia psychodelia sprawiła, że mnóstwo wykonawców starszej daty nie było w stanie odnaleźć się na rynku. The Rubettes połączyli rodzący się wówczas glam rock z estetyką zespołów wokalnych sprzed 20 lat. Efekt, jaki osiągnęli, okazał się piorunujący.
Po pierwsze: zrobili to z humorem i dystansem; w razie czego można było uznać, że to żart, a przecież każdy lubi popląsać przy starych klimatach. Po drugie – współczesny latom 70. drive sprawił, że młodzi chcieli tego słuchać. Po trzecie, melodia była naprawdę piękna i brzmiała, jakby rzeczywiście wykopano ją z jakichś nieznanych archiwów The Platters albo The Flamingos.
Utwór został wyemitowany w styczniu 1974 i przez wiele miesięcy nie schodził z list przebojów. Niemal natychmiast mnóstwo wykonawców z całego świata nagrało jego covery. Nic dziwnego: energetyczny aranż, pozytywne, dające nadzieję przesłanie oraz bazowy temat śpiewany falsetem – znak rozpoznawczy tej piosenki – momentalnie wpadały w ucho. Swoją wersję miał nawet Karel Gott. „Nic než láska tvá” można chyba przetłumaczyć jako „Nic ponad twoją miłość”.

Aneka
Japanese Boy z płyty o tym samym tytule (1981)


074 077 32023 2023 007

 


Lata 60., 70. i 80. XX wieku to moda na Daleki Wschód, która nie ograniczała się do fascynacji sztukami walki. Wynikała głównie z faktu, że Zachód, który zaczął się odwracać od tradycyjnej religii, musiał czymś wypełnić duchową pustkę. Dlatego w domach, w których brakowało krzyża i obrazków z Matką Boską, bardzo często widywało się mandale, kadzidełka i podobne atrybuty orientalnego tłumaczenia sobie świata energią, czakramami i wędrówką dusz. Zauważcie, że już The Beatles mieli swojego guru i wplatali w muzykę wątki orientalne. Poza tym Daleki Wschód zaczął się odradzać gospodarczo. Kryzys energetyczny w latach 70. XX wieku wymusił na kierowcach poszukiwanie bardziej ekonomicznych samochodów. Wzrosła więc sprzedaż takich firm, jak Toyota, Datsun czy Honda, a przy okazji również sprzętów grających, artykułów gospodarstwa domowego i telewizorów, które kusiły odmiennym wzornictwem i solidnością wykonania. Daleki Wschód zaczął produkować ciekawe syntezatory, które były odpowiedzią na ciężkie i drogie moogi, prophety i oberheimy. Nagle pojawiły się rolandy, korgi i yamahy, które biły rekordy sprzedaży. Wraz z tymi elementami rosło zainteresowanie tamtejszymi wnętrzami, stylem życia czy jedzeniem. Modę wzmacniały też wyrzuty sumienia Zachodu (Hiroszima, Nagasaki, kolonie). Nasza kultura oddawała pokłon przede wszystkim kulturze japońskiej, głęboko się nią inspirując.
Wszystkie te trendy znajdowały odzwierciedlenie w muzyce. Weźmy na przykład zespół Japan, który – choć na wskroś brytyjski – nie obawiał się orientalnych odwołań, czytelnych już w samej nazwie. Były jeszcze „China Girl” Davida Bowiego i wiele innych, a wśród nich Aneka i jej „Japanese Boy”.
Oparta na bardzo dosłownej pentatonice melodia, puls disco, bezpretensjonalny tekst i charakterystyczny śpiew sprawiły, że utwór zyskał popularność w wielu krajach. Przez dwanaście tygodni utrzymywał się na brytyjskiej liście przebojów, w punkcie szczytowym docierając do pierwszego miejsca. Aneka, czyli Mary Sandeman, pochodzi ze Szkocji. Po krótkiej karierze porzuciła ten artystyczny pseudonim i zajęła się tradycyjną muzyką ludową ze swoich stron. Idealny przykład artystki jednego przeboju.

Cutting Crew
(I Just) Died In Your Arms z albumu Broadcast (1986)


074 077 32023 2023 001

 


Bardzo bym chciał, żeby ten zespół nagrał przynajmniej jeszcze jeden wielki hit. Ten, z którego jest znany, to naprawdę świetna kompozycja. Dla wielu osób  utwór stanowi kwintesencję brzmienia lat 80. XX wieku. Szczyt muzycznych możliwości tej dekady, ale też symbol krótkotrwałości niektórych karier. Znalazł się na ścieżkach dźwiękowych licznych seriali, filmów i gier komputerowych. Był coverowany przez takich wykonawców jak Savage, Jason Donovan, Smokie czy B-Tronic. Ten ostatni jest kojarzony właściwie głównie ze śpiewania „(I just) Died In Your Arms” w wersji mocno dyskotekowej.
Oryginał sporo namieszał w roku 1986. Został wyemitowany w lipcu i bardzo szybko dotarł do pierwszego miejsca m.in. w USA, Kanadzie, Norwegii i Finlandii. W innych krajach znalazł się w ścisłej czołówce. A przypomnijmy, że ów rok obfitował w przeboje. Pojawiły się wtedy „Take My Breath Away” zespołu Berlin, „The Final Countdown” Europe, „Papa Don’t Preach” Madonny czy „Broken Wings” Mr. Mister.
Mimo licznej konkurencji to właśnie „(I Just) Died In Your Arms” stał się dla wielu osób piosenką młodości i cudownym wspomnieniem, do którego chętnie wracają. Być może dlatego, że tekst wiąże się z pierwszymi poważniejszymi doświadczeniami erotycznymi? A może chodzi jedynie o piękną melodię, w której dynamika i radość są przełamywane cudowną melancholią.
W 2020 roku ukazała się wznowiona wersja słynnego utworu, podpisana jako „Orchestral Version”. Aranżację, teoretycznie zbliżoną do oryginału, wzbogacono o żywe smyczki. Niestety, całość to smutna pogoń za życiem, które ucieka. Nie obśmiewam kompresorów studyjnych; czasem można je potraktować niemal jako dodatkowe instrumenty. Najbardziej legendarne modele mają swój niepowtarzalny charakter. Niestety, w tym przypadku nastąpiła gruba przesada. To nie jest gra kompresorów, a wojna na kompresory. Legendarna piosenka została przepompowana do granic, wokal sztucznie przestrojony, a całość jest głośna i trudna do strawienia. Oczywiście na osobach niedosłyszących zapewne zrobi wrażenie, ale my przecież do nich nie należymy.

Martika
Toy Soldiers z płyty bez tytułu (1988)


074 077 32023 2023 002

 


Temat walki z narkotykami stał się bardzo modny w latach 80. XX wieku. Po permanentnie naćpanych poprzednich dekadach przyszła epoka jeszcze cięższych zabaw z heroiną i kokainą. Systemy państwowe musiały na to jakoś zareagować. Ówczesny prezydent USA, Ronald Reagan, wydał narkotykom wojnę, co promieniowało na wszystko i wszystkich. Chętnie więc promowano artystów, którzy językiem zrozumiałym dla młodzieży tłumaczyli, że lepiej nie ryzykować swoim zdrowiem i życiem.
Martika, czyli Marta Marrero, młoda wówczas artystka latynoskiego pochodzenia, wylansowała niesamowitą, refleksyjną, ale przy okazji energetyczną balladę o tym, że młodzi ludzie niepotrzebnie umierają – padają niczym „ołowiane żołnierzyki”. Narracja jest o tyle przejmująca, że tekst został napisany w pierwszej osobie. Podmiot liryczny sam ulega uzależnieniu, a jego przyjaciele odchodzą dosłownie z dnia na dzień. Piosenka rozwaliła system, obejmując na bardzo długo pierwsze miejsca w wielu notowaniach na całym świecie.
Martika już nigdy nie powtórzyła tamtego sukcesu, mimo że na przełomie lat 80. i 90. XX wieku miała jeszcze kilka piosenek, na które zwrócono uwagę. „Toy Soldiers” to jednak dzieło wyjątkowe – przestrzenne, a równocześnie bardzo mocne. W zmiękczonym syntezatorami tle słychać klasycznego Gibsona Les Paul albo SG; w pewnym momencie pojawia się nawet gitarowe solo. Ze słuchaczem budowana jest specyficzna komunikacja. Nie tylko poprzez ekspresyjny wokal, ale również dziecięcy chórek. Z ciekawostek: śpiewa w nim, małoletnia wówczas, aktorka Jennifer Love Hewitt.

Fool’s Garden
Lemon Tree z płyty Dish Of The Day (1995)


074 077 32023 2023 003

 


Niemcy wybornie potrafią udawać, że nie są Niemcami, a Fool’s Garden znakomicie tego dowodzi. „Lemon Tree” brzmi, jakby został odkopany z nieznanego archiwum The Beatles. Na wskroś brytyjski – lekki, uroczy, z nutą ironii i melancholii, a jednocześnie zgrabny i treściwy. Na poziomie linii wokalnej oraz pulsującego basu pojawiają się skojarzenia ze Stingiem. Niektórzy w 1995 roku wzięli go za kompozycję głupkowatą, a w najlepszym razie bezpretensjonalną. Może stało się tak dlatego, że zamiast kontrabasu lub gitary basowej użyto tuby? Może przez wzgląd na ten odgłos tłuczonego szkła? A może ze względu na refren – durowy i skoczny? Wszystkie te elementy wprowadzają nieco cyrkowy klimat i sprawiają, że piosenka jawi się jako kolejny banalny utwór o samotności, ale tym razem na tyle ładny, że można go sobie zanucić.
Rodowód liryczny okazuje się jednak o wiele bardziej złożony. Podobno kompozycja powstała po tym, jak narzeczona wokalisty zginęła w wypadku samochodowym, rozbijając pojazd o tytułowe drzewo cytrynowe. Z tą świadomością na „Lemon Tree” zaczynamy patrzeć zupełnie inaczej. Oczywiście piosenka i bez tego zdobyła ogromną sławę i sprawiła, że Fool’s Garden stali się na chwilę zespołem światowym. Niektórzy uznali go za objawienie, które daje nadzieję, że melodia w muzyce jeszcze nie umarła. Do pierwszych miejsc list przebojów utwór dotarł m.in. w Austrii, Islandii, Norwegii, Irlandii, Szwecji oraz w rodzimych Niemczech. Przede wszystkim jednak stał się radiowym hitem, który w pasmach największej słuchalności jest nadawany do dziś.
Zespół już nigdy nie powtórzył sukcesu w tej skali, choć w roku 1997 nagrał jeszcze niezły utwór „Probably”. Grupa, z paroletnimi przerwami w działalności i po roszadach w składzie, nadal koncertuje i wydaje płyty. W 2003 roku zmieniła pisownię nazwy na Fools Garden.

Gotye
Somebody That I Used To Know z płyty Making Mirrors (2011)


074 077 32023 2023 008

 


Żeby nie było, że mielimy tylko starocie. W bliższych nam czasach również zdarzają się One Hit Wonders, ale trochę niezręczne o nich pisać, bo dopóki artysta pozostaje aktywny, dopóty sporo się może wydarzyć. Zakładamy jednak, że Gotye jest na razie karierą tak zmęczony, że jeden przebój na wiele lat mu wystarczy. Zresztą, od swojego największego sukcesu nie nagrał ani jednego solowego albumu, więc sam się prosił o umieszczenie w tym artykule. Przechodząc do „Somebody That I Used To Know”: w 2011 roku utwór naprawdę zawojował świat. Pomimo budżetowej realizacji technicznej i skromnego (choć pomysłowego) teledysku stał się hymnem pokolenia. Do dziś nabił dwa miliardy wyświetleń na Youtubie. W roku 2013 otrzymał aż dwie nagrody Grammy w kategoriach: „nagranie roku” oraz „najlepsze wykonanie pop przez duet lub grupę” (album „Making Mirrors, z którego pochodzi, nagrodzono jako „najlepszy album alternatywny”). Osobiście „Somebody That I Used To Know”nie cierpię. Za egzaltację oraz fakt, że gdzieś po drodze przepadają znacznie lepsi wykonawcy. Ale – jak wiemy – ze sprawiedliwością różnie w życiu bywa. Obiektywnie więc nie jest to zła piosenka. Wprawdzie opiera się na chwytliwym, choć niezbyt wyszukanym temacie, ale gdzieś pod tą warstwą kryją się melodia i emocje. No i ten tekst, który można potraktować jako znak czasów, opowiadający o tym, jak osoba jeszcze tak niedawno najbliższa staje się jedynie „kimś znajomym z przeszłości”. Efekt wzmacniają wypowiedzi z dwóch perspektyw. Swoją część w utworze Gotye ma świetna wokalistka o pseudonimie Kimbra. W pierwszym segmencie on opowiada, jak widzi zakończony związek; w drugim emocje wyraża ona. Generalnie nikt nie jest kryształowy i nic nie jest tak proste, jak kiedyś. To już nie ta epoka, kiedy dziadek z babcią byli ze sobą przez całe życie.

 


Michał Dziadosz
03/2023 Hi-Fi i Muzyka