HFM

artykulylista3

 

Raport ze śmietnika

raport ze śmietnikaPostęp techniczny przypomina horyzont zdarzeń: jeżeli przekroczymy umowną granicę, nie ma powrotu. Owych granic jest tak wiele, że codziennie mijamy kolejny szlaban.

Naturalną cechą człowieka jest ciekawość. Bez niej nie byłoby wspomnianego postępu i nadal siedzielibyśmy w jaskiniach. Chcemy poznawać, konsumować treści, stąd dostęp do nich powinien być nacechowany jednoznacznie pozytywnie. Skąd zatem mechanizm obronny? Wbrew pozorom – to proste. Razem z informacją wysokiej jakości dostajemy górę śmieci. I dotyczy to nie tylko plotek z życia celebrytów.
Weźmy na przykład muzykę. W moim odczuciu ją również należy traktować jak informację, podobnie jak literaturę, poezję, film i oczywiście naukę. Ingarden zastanawiał się, czym jest dzieło muzyczne i tak naprawdę nie doszedł do niczego sensownego, za to sam sobie zaprzeczał. Tymczasem jeżeli czystą formę dzieła uznamy za informację właśnie, problem mamy z głowy. Pozostaje pytanie: czy informacja może istnieć w czystej formie? A dlaczego nie, spróbujmy uporządkować otaczający nas świat. Wiadomo, że składa się z dwóch cegiełek: materii i energii. Ludzki umysł widzi w tym jednak niekompletną definicję; podskórnie czujemy, że czegoś brakuje. Jeżeli założymy, że istnieje trzecia, wystarczy ustalić relacje między nimi. Materia i energia są jej nośnikami, a sama informacja jest, w pewnym sensie, „ręką Boga”, która nadaje wszystkiemu kształt i sens. Z tego punktu widzenia nie ma czegoś takiego, jak „brak nośnika”.


Kontynuujmy spacer muzyczną ścieżką – historia okazuje się tu ewolucją nośników. Najpierw była nim ludzka pamięć, następnie formy zapisu, jak partytura. Obie dawały pole do interpretacji, a nawet improwizacji przez swoje niedoprecyzowanie. Rejestracja konkretnego wykonania je uściślała. Nośniki znamy doskonale: najpierw wałek, po nim płyta, taśma, plastikowy dysk CD. Czyli fizyczne; ale nośnikiem jest także transmisja radiowa. Ona również opiera się i na materii, i na energii, ale przedmiotu już w rękach nie mamy, o ile pominiemy pośrednictwo elektroniki i głośników. Te jednak do dzisiaj są niezbędne i w tej dziedzinie nie spodziewam się przełomu. Chociaż… kto wie? Nie o wszystkim jesteśmy – nomen omen – informowani.
Nośnik w formie przedmiotu utrudnia dostęp, bo kosztuje i zajmuje miejsce. Inne ograniczenia są oczywiste, jak choćby dystrybucja. Stąd w latach 70. XX wieku mogliśmy mieć ograniczoną ilość taśm czy płyt, nawet przy założeniu, że mieszkamy w luksusowej dzielnicy w Kalifornii i zarabiamy krocie. Słynne kolekcje winyli to zaledwie tysiące pozycji. Z punktu widzenia tamtych realiów natychmiastowy dostęp do wszystkich płyt, jakie przyjdą nam do głowy, był nierealnym marzeniem. Wyobraźmy sobie, że w latach młodości dżin wychodzi nie z butelki, tylko z lampy i pyta: „Czego chcesz posłuchać?”. A później sekunda, ciach, i leci. Co byśmy wtedy robili? Ano, zapomnieli o Bożym świecie, pracy, znajomych i kolacji, i tylko siedzieli, i słuchali. Leciałyby całe dyskografie ulubionych wykonawców, podobnie jak symfonie i sonaty – po kolei, stadami. Niejeden wydałby na to ostatnią koszulę i co? Teraz to mamy. I słuchamy?


Analogicznie jest z filmem. Tu wybór mamy skromniejszy, bo platformy zamiast tylko dodawać, czyszczą zawartość – z Netfliksa i HBO na okrągło coś wypada. Nie bardzo rozumiem cel tej polityki, ale zakładam ograniczenia technologiczne, jak choćby pojemność serwerów, które same kosztują i karmią się energią. Skoro tak, to ograniczenie technologiczne z pewnością zostanie pokonane i staniemy przed sytuacją, w której wpiszemy dowolny tytuł w wyszukiwarkę i za chwilę zobaczymy go na ekranie. Ja na przykład chcę obejrzeć serial „Dlaczego kobiety zabijają” i nie ma gdzie. To jednak tylko kwestia czasu, być może krótszego, niż nam się wydaje. Możemy więc założyć sytuację, w której mamy wszystko i nie musimy nawet wyciągać ręki, bo sztuczna inteligencja rozpozna po dwóch słowach, czego szukamy.
Ilość informacji jest jednak tak wielka, że to pozorne zawężenie wyboru. Nadal pozostaje mnóstwo śmieci, na które szkoda czasu. Kiedyś wydanie płyty wiązało się z poważnymi wydatkami, stąd nagrywali tylko najlepsi, a przynajmniej dobrzy. Dzisiaj każdy może mieć swój album, zrealizowany w garażu, na laptopie. A skoro może, to ma. A my mamy klops, bo jak odsiać ziarno od plew?
Odbiorca treści potrzebuje więc poprowadzenia za rękę, jak dziecko w ciemnym lesie. Dlatego dziwi mnie, że rynek reaguje z taką inercją. Wskazówki znajdziemy niby wszędzie, ale nadal nie widzę wyspecjalizowanych miejsc, które gromadzą kompletny przegląd: co obejrzeć dzisiaj, w tym tygodniu, na co czekać. We wszystkich serwisach, z podziałem na kategorie tematyczne. Z muzyką jest jeszcze gorzej.
Wbrew pozorom ograniczenie zmuszało do poznawania, szukania, czytania. A może nawet nadawało wysiłkom sens, bo jakoś się to przecież da ogarnąć… Przyszłość rysuje się i pięknie, i strasznie. W teorii możemy dostać wszystko naraz, ale co z tym zrobimy?
Teoretycznie niewiele, ale tutaj tli się światełko nadziei dla każdego, kto w sztucznej inteligencji widzi eliminację człowieka ze wszystkich aktywności po kolei i w miarę jej ewolucji. Ale nawet jeżeli proces przebiegnie błyskawicznie, to czy ona odróżni dobrą muzykę do złej, nudny film od pasjonującej projekcji? Mam nadzieję, że nie.
Piękna pogoda za oknem nie motywuje do pracy, stąd perspektywa polegająca na połączeniu konsumpcji z zarabianiem na nią wydaje się kusząca. I tego się trzymajmy.

Maciej Stryjecki