HFM

artykulylista3

 

Ciężkie czasy

SplitShire 21 7926Sentencja „Trudne czasy tworzą silnych ludzi, silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, słabi ludzie tworzą trudne czasy” prowadzi do niezbyt budujących wniosków: skoro czasy idą trudne, to znaczy, że okazaliśmy się słabi.
Niezły wstęp, ale ja dzisiaj nie o tym. Ba, nawet nie kojarzę autora powyższego powiedzenia. Lepiej będzie tak: „ciężkie ciasy” (z akcentem na ostatnie „y”). Tym razem autora już znam: mądrość wyartykułował radziecki żołnierz wynoszący stojący zegar z kukułką z poniemieckiej kamienicy.

Co będzie? Jak będzie? To pytanie zadają sobie wszyscy. Niepewność jest powszechna, choć objawia się różnie. Zależy z grubsza od zgromadzonych oszczędności. Topnieją w oczach, a mawia się nawet, że jeden podmuch wielkiego resetu zmiecie je do śmietnika. Tak zwana „większa połowa” populacji i tak nie ma żadnych, więc uważa, że nie ma się co martwić na zapas. Smutne to w przypadku ciężko pracujących osób, które kredyt i codzienne wydatki wydoiły do cna. Weselsze w ustach wojownika ninja (no income, no job, no assets), bo ten się obroni w każdych warunkach.
Na tych łamach piszemy o wyjątkowo drogich „aparatach”, więc czytelnik rekrutuje się z grupy, która zdążyła zachomikować nieco gotówki. Z pewnością zainteresowałby go tekst z portalu „Android”, w którym autor radzi, jak ją obronić przed huraganem inflacji. Pierwszy sposób to akcje. Wiadomo – papiery wartościowe, na których niejeden się dorobił. Zaraz jednak konkluduje: „kupowanie akcji jest bardzo ryzykowne zwłaszcza w niepewnej sytuacji makroekonomicznej. Polska giełda niejednokrotnie została nazwana najgorszą na świecie z uwagi na to, że główny indeks skupiający największe spółki znajduje się na dnie niewidzianym od dwóch lat”. Może więc obligacje – najpewniejsze papiery? Nie ozłocą inwestora, ale powinny przechować kapitał, a pewnie i jakiś procencik kapnie, żeby złagodzić korozję pieniądza. No ale: „na wynik inwestycji wpływa nie tylko realna stopa procentowa, ale także nominalna wartość, która przy wysokiej inflacji i fatalnej sytuacji makroekonomicznej szybko spada. Należy też liczyć się z ewentualnym ryzykiem niewypłacalności Skarbu Państwa”. Czyli też klops. Lokaty, konta oszczędnościowe? Bez żartów. Może kryptowaluty? Jedni mówią, że w najbliższych latach czeka je rajd „to the Moon”, trzeba tylko wiedzieć, co kupić i kiedy. Drudzy zauważają, że nie mają pokrycia w niczym i w końcu rynek zweryfikuje bańkę absurdu. Rację może mieć każda ze stron, a nikt nie ma szklanej kuli, żeby zajrzeć w przyszłość. Wiadomo jedno: inwestor musi mieć nerwy jak postronki; w innym wypadku niechybnie skończy jako dawca kapitału.


Na wypadek totalnej amby najlepiej mieć coś realnego: złoto i srebro. Sęk w tym, że ich kursy wyznacza rynek kontraktów terminowych. „Bulionowcy” odpowiadają: i dobrze, bo w końcu ceny fizycznego metalu oddzielą się od jego obietnicy spisanej na jakimś świstku; to przecież praktycznie to samo co banknoty. Tu jednak też są „ale” w postaci obawy przed kradzieżą, handlem „walorami” w ciemnych zaułkach, a nawet wizją rządowej konfiskaty, bo i tak się w historii zdarzało. Wszystko to pewnie i tak wiecie, a ze mnie żaden doradca. Podobnie jak nie doradzą artykuły pisane przez „ekonomistów” – lepiej przeważnie postępować odwrotnie. Teoria spiskowa mawia, że naganiają plankton wprost w paszcze wielorybów.


We wspomnianym tekście pojawia się jednak nowa „klasa aktywów”, o której dotąd nie słyszałem: elektronika! O tym, że laptopy, smartfony, a nawet myszki komputerowe drożeją jak diabli, już pisałem. Nie myślałem jednak o kupowaniu na zapas albo o przyszłym opędzlowaniu. Może to i ma sens, bo albo zabraknie towaru, albo ceny polecą w taki kosmos, że będzie można wymienić je na makaron i jajka w ilości przemysłowej.
Nie nabijam się z autora, bo tekst napisał sensowny, a pomysł zapadł mi w pamięć. Pewnie głównie dlatego, że piszę ten wstępniak w czwartek wieczorem, w przeddzień „trzech dni kondora”, czyli Audio Show. Wy już tam byliście, może nawet wybraliście coś dla siebie. Więc pomyślcie: może by tak kupić wzmacniaczy i kolumn na zapas? Może ich też zabraknie? A ceny? Tu nawet rajd trashcoinów nie odzwierciedla fantazji niektórych producentów high-endu. Jeżeli myślicie o lokacie kapitału, to warto stanąć na twardym gruncie i spojrzeć z perspektywy rynku wtórnego. Co się dobrze sprzedaje i trzyma cenę? Tylko produkty uznanych marek. Jeżeli sprzęt się nazywa: McIntosh, Accuphase, Wilson Audio, Audio Research czy Dynaudio, to można przyjąć, że zawsze będzie poszukiwany. Magia znaczka w niższych segmentach działa tak samo: Marantz, NAD, Rotel, B&W, Focal. Można zaklinać deszcz, że są rzeczy o lepszej relacji jakości do ceny, ale niechby nawet grały, jak Jankiel na cymbałach – pozostaną egzotyką, a upływ czasu nie będzie im sprzyjał. Znani producenci budowali swą renomę przez dekady. Na promocję wydali fortunę. Inwestowali czas, pracę i trzymali się zasad. Nawet jeżeli firmie, która działała trzy lata, udało się zrobić „najlepszy wzmacniacz na świecie”, to i tak trzeba będzie spuścić z tonu, kiedy przyjdzie do negocjacji z potencjalnym nabywcą (czytaj: udzielić ogromnego rabatu od ceny zakupu).


Stąd mój wniosek jeszcze przed wystawą: zapewne zobaczę na niej debiutantów, startujących od cen z sześcioma zerami. Podziwiam odwagę i determinację, ale jak wskazuje praktyka – nie wróżę obecności na edycji za dwa lata. Samo pokazanie się w takim natłoku konkurencji i wrażeń, wybaczcie, nic nie daje.
W co zatem inwestować? Mawiają, że w uran, a złośliwi dodają, że jak ma być taniej, to w urynę. Ja tam myślę, że fajne słuchawki i za 10 lat dadzą chwilę radości, a to może być najbardziej oczekiwana stopa zwrotu. A może nigdzie nie iść, tylko po prostu się wyspać? Czyli – znaczy się – w zdrowie?

Maciej Stryjecki