HFM

artykulylista3

 

O niczym

pexels nitin dhumal 46710
Lato w mieście to utrapienie. Nagrzany beton praży jak drugie słońce, a ludzie czują się jak kurczak w piekarniku z termoobiegiem. Znikąd litości, bo w mieszkaniach też ukrop.

Co roku żałuję, że nie mam klimatyzacji, ale – z drugiej strony – ta „zemsta natury” trwa zwykle dwa, trzy tygodnie i mija, niczym najdłuższa żmija. Oczywiście wtedy, gdy zbliża się wyjazd na wakacje. Ze zmęczenia pozostaje jednak satysfakcja, że znów „zaoszczędziłem”, a te dwa tygodnie jakoś się przemęczyłem i teraz cały rok instalacja czekałaby na powrót „patelni”. Na pewno pomyślę o tym na jesieni, bo wtedy taniej i nie trzeba czekać w kolejce. Najśmieszniejsze jest to, że ciągle wierzę w to „mocne postanowienie poprawy”, jakbym sam siebie nie znał. W pewnym wieku to niepokojący sygnał, bo człowiek powinien dojrzeć do rzetelnej samooceny.
W tym roku się wycwaniłem. Dawno zauważyłem, że tropikalne apogeum zwykle przypada na koniec maja, ewentualnie początek czerwca, jakby taniec pór roku poszedł o pół taktu naprzód. Pamiętam, że w czasach młodości (lata 80.-90.) najpiękniejsze polskie lato królowało w lipcu. Sierpień jeszcze jakoś trzymał formę, a ochładzało się we wrześniu. Teraz mamy podobnie, tylko wcześniej. W każdym razie, urlop – o ile decydujemy się go spędzić w kraju – najlepiej planować w czerwcu. Oprócz większej gwarancji słońca są inne bonusy, jak choćby najdłuższe dni w roku. A to oznacza wieczory, które da się przeciągnąć, bo i noce ciepłe. Wiadomo przecież, że wieczór jest największym przyjacielem wypoczynku. Wbrew zaleceniom dietetyków najlepiej wówczas smakują kiełbaski z ogniska, kaszanka z grilla i – oczywiście – zimne piwo, przyjaciel prawdziwego mężczyzny na kanikule.
Proponuję się nad tym zastanowić, bo wszyscy automatycznie planują urlop w lipcu, ewentualnie w sierpniu, a na czerwiec przypada najwięcej roboty. Nie tylko nam, ale i szkolnej młodzieży, a nawet dzieciom, co skutecznie wiąże ręce i krzyżuje sprytne plany. Swoją drogą, tyle się mówi o zmianach klimatu. „Mądrzy ludzie” wiedzą, czym w piecu napalić, a nie zastanowią się nad tym, jak by ludziom faktycznie ułatwić życie i dostosować rytm aktywności zawodowej do cyklów przyrodniczych. A przecież tak go ułożono kiedyś.


No, ale wiadomo wszem i wobec, że „kiedyś wszystko było lepsze”. Mój siostrzeniec kwituje to krótkim: „komputery i telewizory zwłaszcza”, ale ja tam wiem swoje. Wprawdzie nie katuję się graniem na „nowej amidze”, ale to pewnie dlatego, że w ogóle ominęły mnie w życiu gry komputerowe. Do tego stopnia, że traciłem czas tylko na kulki i pasjansa. Z jednym wyjątkiem: Machinarium, które wciągało mnie pokręconą rzeczywistością, ale też i szybko nudziło, bo wykazywałem się niespecjalną intuicją i spostrzegawczością. Ten etap też minął, więc mniej wydaję na sprzęt komputerowy i pozostawiam wypasione karty graficzne kryptogórnikom.
Widzę za to co innego: mój rodzinny Zaklików, w którym wypoczywam z większą satysfakcją niż na Florydzie. Tej nie znam, nie byłem, ale czuję, że nawet gdyby trafiła się okazja, wybrałbym stare śmieci. Mam tu wszystko: plastikowy basen na dużym podwórku, na którym jest miejsce na grilla i ognisko, a gwiazdy widać jak na pustyni. Oczami fizycznymi ogarniam rzeczywistość, czyli teraźniejszość. Miasteczko jest wymuskane. Rynek piękny, a w parku eleganckie ławki. Zalew czysty, kąpielisko posprzątane, molo z restauracją aż się prosi, żeby na nim spędzać kolejne godziny. Sklepy są, paczkomaty są – pełna cywilizacja. Te drugie już dwa, bo jeden nie wyrabiał. Za to na ławkach wczesną nocą pustki. Plaża nad zalewem kusi piaskiem nieopieczętowanym stopami dzieci. Na molo, owszem, pełno ludzi, ale w sobotę. Podobnie w „Rybce” w otoczeniu rozlewiska Sanny, tuż za śluzą i młynem – uroczym hotelikiem. Piątek, sobota – da się spotkać starych znajomych, ale w tygodniu hula wiatr. Oczy wyobraźni podsuwają za to obrazy z przeszłości: krzywe chodniki, dwa spożywczaki i kiosk Ruchu plus „restauracja” dla prawdziwych twardzieli – ot i wszystko. Ale w parku po 20.00 znaleźć wolną ławkę było trudniej niż herbaty z koniem się napić. I to wcale nie w wakacje – byle tylko deszcz nie padał i dało się wysiedzieć. Nad zalewem nie dało się szpilki wcisnąć. Ludzie rozkładali koce prawie na drodze z wydeptanej brudnej ziemi z wszechobecnymi petami.
Można się zastanowić: co oni robią? Co ich wessało? Co stoi na przeszkodzie, żeby się spotkać na mieście? Każdy ma teraz telefon przyrośnięty do oczu i SMS zostanie odebrany równie natychmiastowo, jak został wysłany. A wtedy przecież i zwykłych telefonów nie było i żeby spotkać kumpli, trzeba się było powłóczyć po zwyczajowych „czekpointach”.


To chyba te komputery i telewizory są po prostu za dobre. A na dodatek wszystko wskazuje, że będą jeszcze lepsze, jak głoszą prognozy „analityków-przepowiadaczy”, kolportujących plotki, nad czym to obecnie pracują Apple i Microsoft i co szykują Huawei i Samsung. A także jakie będą procesory Intela 15. generacji i co spowoduje kolejne zejście w litografii o następne nanometry. No i kiedy wreszcie się pojawią okulary, które na dobre otworzą bramę do wirtualnego świata.
Postęp techniczny jest nieuchronny, ale tak samo nieuchronne są zmiany w psychice i stosunkach społecznych. To nie tak, że się obronimy. Zachowamy to, co teraz uważamy za cenne. Jeżeli ktoś uważa inaczej i uznaje się za odpornego, proponuję rachunek sumienia: ile razy najdzie go chęć spojrzenia w ekran laptopa lub smartfonu w czasie ogniska albo grilla. Taki eksperyment proponuję na urlop. Zwłaszcza jeżeli lipiec i sierpień okażą się łaskawe, czego z całego serca życzę.
A teraz wracam do basenu. Z telefonem, bo w wodzie też się dobrze słucha gadających głów z YouTube’a.

Maciej Stryjecki