HFM

artykulylista3

 

Gadka szmatka

pexels sound on 3394659
Każdy kolejny test wiąże się z poszukiwaniem informacji, czyli przeprowadzaniem dziennikarskiego „riserczu”. Jak dane urządzenie jest zbudowane – widać, ale często towarzyszy mu tzw. otoczka. Filozofia ukryta w wielu „profesjonalnych” słowach, opisujących plastikową tubkę wokół kopułki albo liczbę żeberek w radiatorze.

To jednak inwencja, do której każdy ma prawo. Inną kwestią jest transformacja rzeczy zwykłych w magiczne. Na przykład aluminium lotnicze coś tam, coś tam, a praktycznie – jeden z najpopularniejszych materiałów, używany w przemyśle precyzyjnym. Ale i tak najlepszą częścią pozostają życiorysy założycieli firm, którzy urastają do pozycji laureata nagrody Nobla albo człowieka o wrażliwości tak głębokiej, że strach mu powiedzieć: „dzień dobry”.
Zaczyna się przeważnie od tego, że w czasach, kiedy przyszły konstruktor wchodził jeszcze pod stół na stojąco, muzyka trafiła go niczym grom z jasnego nieba. Przeszły go ciarki i od tej chwili pokochał ją bardziej niż własną matkę. Zwykle był to koncert (tu pada nazwisko znanego muzyka) albo kaseta, taśma lub radio (tu pojawia się zwykle symbol jakiegoś paździerza). O przechodzącej pod oknem strażackiej orkiestrze dętej jeszcze nie słyszałem, a to dziwne, bo drzemie w niej spora siła.
Druga opcja może być równie dobrze początkiem, jak i kolejnym etapem rozwoju. Chodzi o zainteresowanie sprzętem grającym, prowadzące niezmiennie do wniosku, że wszystko wokół jest zwyczajnie byle jakie. Nawet drogie graty nie spełniają wygórowanych wymagań rozbudzonej wrażliwości, więc trzeba zakasać rękawy. Konstruktor udaje się więc do garażu, komórki na narzędzia, a jeśli lubi sobie podjeść pomiędzy kolejnymi rysunkami technicznymi a montowaniem prototypu – rozkłada „warsztat” na stole w kuchni. I tak powstaje pierwsze dzieło, a świat zamiera w zachwycie. Chwilę później u twórcy zaczynają się pojawiać znajomi oraz wszelkiej maści cwaniacy, co to za torbę śliwek chcieliby kupić najlepsze kolumny na świecie.


Podobne rewelacje powtarza jak mantrę połowa założycieli high-endowych marek. A już fakt, że konstruktor w młodości uczył się w podstawówce grać na klarnecie albo waltorni, stawia go na pozycji mistrza Jedi, który poznał tajniki lewitacji i telekinezy. Zejdźmy jednak na ziemię: w praktyce oznacza to, że był słabym instrumentalistą i musiał się zająć czymś innym; robił miejsce zdolniejszym kolegom albo roztropnie rezygnował z życia w reżimie, nie mając  wizji sukcesu zawodowego. Inaczej robiłby to do dziś. Druga strona medalu obnaża pożałowania godny poziom wykształcenia muzycznego społeczeństwa, skoro audiofile łykają podobne opowieści. A przecież są awangardą kultury wysokiej, bo muzyka dla nich najważniejsza. Słuchają jej całymi dniami, cmokają i wzdychają. Poszukują szmerów, magii ukrytej pomiędzy pięcioliniami i, przyznam, jestem pełen podziwu, jak oni to robią, nie znając nut. Najbardziej zastanawia fakt, że słuchaniu nie towarzyszy ciekawość, która popycha do zdobywania wiedzy. Owszem, biografie kompozytorów jeszcze przejdą, podobnie jak okołomuzyczna beletrystyka, ale konkrety już nie bardzo. Hobbiści to podobno najlepsi specjaliści. Taki fan nowoczesnych latarek przeważnie wie, jak się mierzy natężenie światła. Zna jego rozkład w zależności od zastosowanych diod, wie sporo o akumulatorach. A audiofil? Zapytajcie go, na czym polega forma sonatowa, jakie są założenia kontrapunktu lub kto gdzie siedzi w orkiestrze... Poza suchą teorią dochodzi jeszcze praktyka wykonawcza. Dlaczego taką muzykę gra się tak, a siaką – siak? Tu padają wzniosłe słowa o wrażliwości, osobowości i natchnieniu, czyli zero konkretów, a zamiast tego – kolejna dawka komunałów wymyślanych przez ludzi, którzy interpretację mylą z czarną magią, a znają tylko jedno zaklęcie: abrakadabra. Tymczasem ta wiedza jest powszechnie dostępna. Podręczniki są przeważnie ciekawe i – co najbardziej istotne – poznawanie reguł nie tylko nie miesza w głowie, ale układa wiedzę w logiczną całość.


Owszem, słuchanie z taką podbudową zmienia się raz na zawsze. Włącza się aparat analizy, często przyćmiewając płaszczyznę emocjonalną. Choć tak naprawdę jest inaczej: mniej kompozycji i wykonań się podoba, bo dostrzegamy ich mankamenty. I znowu – zostanie to nazwane rozwojem gustu, choć takie ujęcie sprawy to kolejna abrakadabra. Jak jest – zorientowani wiedzą.
Problem w tym, że za najbardziej zorientowanych mają się właśnie audiofile. Jakiej terminologii używa się w dyskusjach o muzyce – to jedno. Drugie to twarde fakty. Pewien słynny konstruktor i znawca, otoczony w branży wielkim  szacunkiem, też oczywiście ukochał muzykę nad życie. Do tego stopnia, że otworzył wytwórnię płytową, która cieszy się wielkim poważaniem i braniem. Faktycznie, jakość realizacji jest wybitna. Znaczy się, że facet doskonale słyszy, mimo że słoń mu na ucho nadepnął. Bo jak inaczej wytłumaczyć dobór klasycznej części katalogu? Przecież byłoby cudownie usłyszeć orkiestrę w wersji ekstremalnej: albo w ujęciu realistycznym, albo ze smakiem ukształtowaną specjalnie pod kątem sprzętu, tak że spodnie spadają. Tymczasem pozycje może i nabrały rangi ciekawostki historycznej, ale na tle dzisiejszej oferty są tak pretensjonalne, manieryczne i nudne, że nie da się tego słuchać. Natomiast audiofile uznają je za wzorzec, ponieważ znajdują na nich znaczek wytwórni. I będą przez to wiedzieć o Czajkowskim więcej od Waldorffa, bo maję lepsze kopułki w kolumnach i „więcej słyszą”.
Przepraszam za sarkazm, ale po kilku dekadach zbierania doświadczeń przychodzi refleksja: dla kogo to wszystko i czy aby muzyka nie jest tylko dodatkiem do sprzętu wysokiej jakości? Nie umniejszam przeżyciom, bo te są autentyczne, ale czasem zastanawia mnie: po co to całe gadanie, wymądrzanie się i rozkładanie pawiego pióropusza? Nie lepiej pójść bez biletu na najlepszy koncert pod słońcem, jaki nas czeka już niebawem w wykonaniu żab i świerszczy? W każdym razie, ja się wybieram i gorąco do tego namawiam. O nim można pogadać bez czytania nudnych książek.

Maciej Stryjecki