HFM

artykulylista3

 

Opera za trzy grosze


Złote myśli mają to do siebie, że – w odróżnieniu od fizycznego złota – trudno je przeliczyć na gotówkę. Pośrednio będzie już łatwiej: jeżeli sprawią, że zechcemy coś przemyśleć, to poświęcimy na to czas, a czas to… wiadomo.


Inna sprawa, że w świecie hi-fi w roli złotych myśli spotyka się frazesy, które z prawdą mają tyle wspólnego, co rumsztyk z rynsztokiem. Często, choć zapewne przypadkowo, zapadają w pamięć i ułatwiają pożegnanie z grubym plikiem banknotów.
Każdy z nas słyszał powiedzenie: „nieważne, jak wygląda; ważne, jak gra”. Za każdym razem, kiedy ta sentencja pada, ludzie robią mądre miny i potakują głowami. Bo wypada, a poza tym potakiwacz wychodzi na obeznanego z tematem. Tymczasem rzeczywistość skrzypi jak zardzewiała taczka. McIntosh i Accuphase ledwie się wyrabiają z zamówieniami, chociaż ich „graty” kosztują, jakby były zrobione, nomen omen, ze złota. Na dodatek nikogo to nie dziwi, bo oczy przyklejają się do nich, a mózg robi się czerwony jak cegła, rozgrzany jak piec – muszę mieć, muszę go mieć! Druga strona medalu jest jeszcze bardziej pouczająca. Ileż to było debiutujących lub walczących o utrzymanie się na powierzchni firm, w tym polskich, którym udało się stworzyć intrygujące projekty, przynajmniej dla ucha. I co z tego, skoro oko widziało wzmacniacz podobny do prodiża albo kolumny przypominające skrzyżowanie betoniarki z taboretem. Na wystawach ludzie cmokali, ale jak przyszło sięgnąć do kieszeni, jadowity wąż kąsał, a ręka szukała – nie znalazła. Schłodzona głowa odzyskiwała zdolność kalkulacji. Tak sobie myślę, że slogan musiał stworzyć ktoś, kto miał talent literacki, ale za grosz wyczucia pozwalającego zaprojektować ładny przedmiot.


Drugie moje ulubione „stare chińskie przysłowie” mówi, że: „wszystko poszło w dźwięk”. To znaczy, że każdy cent ma uzasadnienie w tym, co słychać, a nie w tym, co widać. Gdyby się jednak głębiej zastanowić, to nasuwa się „kontrprzysłowie” w postaci złotej, choć tym razem europejskiej myśli: „koń jaki jest, każdy widzi”. Znaczy: oka nie oszukasz, a ucho? Hm, nie chcę być złośliwy, ale czasem odnoszę wrażenie, że najbardziej aktywni audiofile- dyskutanci z forów i portali chyba w życiu nie słyszeli fortepianu na żywo lub wiek „obciął im pasmo”. Wniosek nasuwa się ten sam: ktoś tu od czegoś odwraca uwagę, czyli, parafrazując ruskich generałów, „robi maskirowkę”. Jeżeli jednak wierzysz, drogi słuchaczu, w tę „prawdę objawioną”, to nic, tylko właśnie słuchać, słuchać i jeszcze raz słuchać, robiąc jedynie krótkie przerwy na sen i posiłek. W ten sposób dźwięku będzie więcej i każda złotówka dobitniej się zwróci. A może nawet dojdziemy do momentu, kiedy zaczniemy zarabiać?
Czasem padają jednak myśli, które wywołują wewnętrzny sprzeciw. „Czego się ten facet nawąchał? Przecież to nie tak”. Warto się jednak zastanowić, czy ów automatyczny opór nie wynika z zakodowanych w mózgu stereotypów. Ot chociażby, że sprzęt ma grać jak instrumenty na żywo. Czyli jak? Bo koncert koncertowi nierówny; jeden fortepian taki, drugi siaki, a trzeci owaki. Gdzie ten wzorzec? Załóżmy jednak, że jeżeli istnieje, to wynika z uśrednienia, albo – mimo wszystko – wyobrażenia opartego na wcześniejszych doświadczeniach. Bo nawet jeżeli na konkretnym koncercie byliśmy, to i tak mikrofony „słyszały inaczej”.
Pozostawmy jednak te rozważania i zaufajmy końskiemu widokowi. Z grubsza czujemy, jak ma być, i do tego ideału producenci sprzętu mają dążyć. Tymczasem pewien konstruktor ze znanej firmy rzekł: „sprzęt jest tyle wart, ile wnosi od siebie do muzyki”. Ożeż ty… Czyli kombinuje, koloruje, okłamuje w żywe oczy konesera, znawcę i posiadacza dobrego gustu w jednej, wypasionej osobie? Na samą myśl o takim skandalu podszytym zdradą nóż się w kieszeni otwiera. Oczywisty gniew na takie dictum, w zestawieniu z tym, kim tenże „mędrzec” jest, budzi niepokój, czy nie jest ono aby acerbum. Bo to człowiek znany, ceniony, wiekowy i – co nie mniej istotne – zarobiony. Skoro tak, to musi mieć już pewien dystans i może mówić bez troski o ściubienie zer na koncie. Jakby się tak zastanowić, to ile wspólnego z „prawdą mikrofonu” mają kilkuwatowe triody i tubiszcza? A jednak ludzie wydają na nie majątek i rozpływają się w rozkoszy „słodkiego kłamstwa”. Nie robią tego przecież na pokaz, co akurat wiem i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. A oszczędniej gospodarując środkami i schodząc „między lud”, znajdziemy procesory DSP w amplitunerach i subwoofery z głośnikami jak miednice w systemach kina domowego. To już zagranie w stylu Wielkiego Szu!


Konkluzja będzie krótka: mieliśmy ostatnio do czynienia (o czym przeczytacie na łamach) z ciekawymi urządzeniami, które potrafiły zachwycić, oczarować i przykuć do fotela, chociaż od pierwszej chwili było jasne, że nie starają się fotografować rzeczywistości. Ot, wzmacniacze Kory, Grandinote, a nawet CD Rotela! Nie wspomnę już o plikograju 432 EVO, który odwraca zło wyrządzone na muzyce podniesieniem stroju „a” razkreślnego do 440 Hz. „Stare i prawdziwe a” to nie tylko kilka herców mniej, ale coś, o czym napisano opasłe tomy. Filozoficzne, teologiczne, fizyczne i jakie kto tam chce, nie wspominając już o tysiącu teorii, z których najwyżej połowę można zaliczyć do spiskowych. Tylko czekać, jak znajdzie się aparat rozbrajający bombę w postaci stroju równomiernie temperowanego, a potem posłuchamy „Das wohltemperierte Klavier” Bacha i już po jednym tomie pojmiemy, o co chodzi.
A chodzi o to, żeby słuchać muzyki, nie sloganów. I nie wstydzić się przed samym sobą, że coś się nam podoba. Iść za własnym, a nie wyobrażonym gustem. I czytać ze zrozumieniem to, co piszemy we wrażeniach odsłuchowych, bo jeżeli wiolonczela przytyła, to wcale nie znaczy, że ma iść na opał. Rubensowi właśnie taka by się podobała najbardziej. Nie mówiąc już o tym, że Van Gogh miałby w głębokim poważaniu szeroką scenę i stereofonię w ogóle. Może ci Panowie to nie autorytety audiofilskie, ale na świat patrzeć umieli, a że każdy inaczej, to miedzy innymi dlatego jest taki piękny.

Maciej Stryjecki