23.05.2020
min czytania
Udostępnij
Za walory brzmieniowe odpowiedzialny był założyciel – Herman van den Dungen, wspomagany przez „lampowego guru” Kevina Deala. O niskie ceny zadbała natomiast Dominique Clenet – była szefowa działu eksportu francuskiej firmy Jadis. Dzięki rozległym kontaktom w branży oraz znajomości języka mandaryńskiego, znalazła w Shenzen jedną z najnowocześniejszych fabryk produkujących wzmacniacze w systemie OEM dla wielu renomowanych odbiorców, m.in. Sparka. Dokooptowanie do zespołu Marcela Croese – dotychczasowego szefa działu badawczo-rozwojowego Goldmunda – pozwoliło znacznie rozszerzyć ofertę, m.in. o odtwarzacze CD, także z wyjściem lampowym.
Klika lat temu PrimaLuna całkowicie odświeżyła ofertę, wprowadzając linię EvoLution. Obecnie w jej skład wchodzą po cztery przedwzmacniacze, końcówki mocy i wzmacniacze zintegrowane oraz jeden DAC. Testowany model EVO 100 Integrated jest najtańszym wzmacniaczem w katalogu Holendrów i, co ciekawe, kosztuje tylko o połowę mniej od flagowej integry EVO 400.
Front urządzenia o szerokości zaledwie 28 cm wycięto z grubego plastra aluminium i pozostawiono w naturalnym kolorze metalu (dostępna jest również wersja anodowana na czarno). Metalowe są także gałki potencjometru i wybieraka wejść. Resztę obudowy wygięto z grubych stalowych blach, pokrytych lakierem proszkowym i ręcznie wypolerowanych do lustrzanej gładkości. Całość robi bardzo dobre wrażenie.
Na froncie, poza dwoma pokrętłami, znajdziemy wyjście słuchawkowe 6,35 mm, czujnik podczerwieni i małą diodę, informującą o gotowości do pracy. Wszystkie „manipulatory” przeniesiono na boczne ścianki i, mając na względzie ich wątpliwą urodę, było to mądre posunięcie. Z lewej strony znalazł się główny włącznik zasilania, natomiast z prawej umieszczono przełącznik głośniki/słuchawki oraz pstryczek zmieniający parametry prądu spoczynkowego lamp mocy. Dla standardowych EL34 należy go ustawić w pozycji dolnej; dla opcjonalnych, np. KT120 – w górnej. O ewentualnej awarii lampy poinformuje jedna z diod kontrolnych, umieszonych obok nich. W takim przypadku zadziała układ Adaptive AutoBias, który natychmiast aktywuje tryb ochronny.
Znakiem rozpoznawczym wszystkich urządzeń PrimaLuny jest wygięta osłona lamp, wykonana z grubych aluminiowych prętów. Z założoną klatką holenderskie wzmacniacze mają spójną bryłę i nie odnosi się wrażenia, że została tam umieszczona wyłącznie z powodu wymogów BHP. Klatka trzyma się obudowy dzięki krótkim bolcom wpuszczanym w gumowe gniazda, podobnie jak maskownice na kolumnach. I równie łatwo ją zdjąć, co może mieć znaczenie w codziennym użytkowaniu. W EVO 100 standardowo pracują triody wejściowe i sterujące 12AU7/12AX7 oraz popularne pentody EL34, po dwie na kanał. Gdyby komuś przyszło do głowy zmienić te ostatnie, to większe bańki mogą się nie zmieścić pod ażurową klatką. W firmowej konfiguracji wzmacniacz dysponuje mocą 40 watów na kanał, ale po zastosowaniu KT88, KT120 czy KT150 może ona nieznacznie wzrosnąć.
Całą tylną część urządzenia zajmuje prostopadłościenna skrzynka kryjąca transformatory. Wszystkie wzmacniacze PrimaLuny, także EVO 100, wyposażono w toroidy zasilające, dostarczane przez podwykonawcę. Zostały zalane żywicą i zamknięte w ekranujących puszkach. Transformatory wyjściowe, projektowane specjalnie dla każdego modelu, PrimaLuna nawija sama, we własnej fabryce. Na wąskiej tylnej ściance zmieściły się cztery wejścia liniowe, wyjście z pętli magnetofonowej oraz porządne terminale głośnikowe z dodatkowymi pierścieniami ułatwiającymi dociśnięcie widełek. Na szczególną uwagę zasługują masywne, przykręcane gniazda RCA, które spokojnie zniosą wielokrotne przełączanie kabli. W testowanym egzemplarzu zamontowano także puszkę dla opcjonalnego modułu phono, dostępnego za dodatkową opłatą.
Żeby się dostać do trzewi EVO 100, trzeba go odwrócić na wznak. Na taki pomysł montażu wzmacniaczy lampowych wpadł wieki temu Sidney Harman i jak dotąd nikt nie wymyślił niczego lepszego. Widok wnętrza EVO 100 nie odbiega w zasadzie od innych tego rodzaju konstrukcji. W zasadzie, bowiem wszystkie elementy zamontowano z wyróżniającą się starannością. Nawet kabelki powiązano w zgrabne wiązki. Wzmacniacz EVO 100 został zmontowany techniką przestrzenną. Jedyną płytkę drukowaną zajął układ Adaptive AutoBias, monitorujący na bieżąco wszystkie parametry pracy urządzenia. Za regulację głośności odpowiada zmotoryzowany niebieski Alps. Również sekwencyjny wybierak źródeł jest poruszany małym silniczkiem, a wejścia aktywowane są przekaźnikami Takamisawy.
Choć EVO 100 ma z przodu wyjście słuchawkowe, to w środku nie znalazłem osobnego wzmacniacza przeznaczonego dla nauszników. Oznacza to, że słuchawki korzystają z tego samego układu co głośniki. Wyjście słuchawkowe jest uruchamiane pstryczkiem na prawej ściance. Producent chwali się, że jego wzmacniacze mogą napędzić najtrudniejsze słuchawki na świecie i w świetle powyższego trudno w to powątpiewać. Dołączony do EVO 100 pilot wykonano z ciężkiego aluminiowego odlewu. Ma tylko kilka niezbędnych przycisków, przeznaczonych do obsługi wzmacniacza oraz firmowego odtwarzacza płyt. Wątpliwości budzi jedynie sposób wymiany baterii, do której to czynności niezbędny będzie mały śrubokręt krzyżakowy oraz nowy komplet paznokci. Na szczęście robi się to raz na kilkanaście miesięcy.
Dzięki uprzejmości dystrybutora w przesyłce ze wzmacniaczem znalazły się dodatkowe lampy KT120. I to jest bardzo słuszna koncepcja, bowiem użytkownicy wzmacniaczy lampowych często rozważają zastąpienie fabrycznych baniek czymś innym. Porównanie brzmienia EVO 100 w obu konfiguracjach będzie próbą odpowiedzi na pytanie: czy warto?
EL34
W nagraniach klasyki fabryczna konfiguracja brzmiała wyjątkowo gładko i spójnie. Wszystkie zakresy pasma były idealnie zespolone i zrównoważone; żaden nie wyrywał się przed pozostałe, chcąc się pochwalić swoją wyjątkowością. Piękne, zróżnicowane barwy głosów ozdabiały głoski szeleszczące. Sprawiały, że obecność muzyków wydawała się niemalże namacalna. Całość spowijała romantyczna mgiełka, budząca skojarzenia z niemymi filmami Rudolfa Valentino. Dla jasności: nie mam tutaj na myśli zawoalowania detali, lecz ujmujący charakter brzmienia, chwytający za serce niemal każdym dźwiękiem.
Całą wolną przestrzeń pomiędzy kolumnami wypełniła muzyka, z wyraźnie zdefiniowanymi rozmiarami pomieszczeń, w których rejestrowano materiał. EVO 100 lubi podkreślać różnice pomiędzy utworami wykonywanymi w dużych salach i kościołach a nagraniami studyjnymi. W drugim przypadku wykonawcy przenosili się z instrumentami tuż przed linię kolumn. Jednak bez względu na liczebność składu – czy był to kwartet smyczkowy, czy duży aparat orkiestrowy – brzmienie zachowywało zrelaksowany charakter. Wzmacniacz nie miał ambicji bicia rekordów, lecz postawił sobie za cel wydobycie i uwypuklenie najpiękniejszych cech zawartych w muzyce. Przejście do repertuaru jazzowego przyniosło gwałtowny zwrot akcji. EVO 100 nadal trącał romantyczne struny w duszy słuchacza, jednak detaliczność i efekty przestrzenne wyglądały inaczej niż w nagraniach klasyki. Wielkie wrażenie precyzją lokalizacji instrumentów zrobiły na mnie stare, kilkudziesięcioletnie albumy Milesa Davisa.
Podobnych atrakcji dostarczyły klubowe nagrania Benny Watersa, Arne Domnérusa czy George’a Bensona. Nie musiałem nawet zamykać oczu, by wyczuć niemal fizyczną obecność muzyków. W większości przypadków scena zaczynała się za linią kolumn, a za grającymi rozpościerała się aksamitna zasłona, odcinająca ich od zaplecza. Jedynie w trakcie występów Benny Watersa oklaski publiczności dochodziły wyraźnie zza muzyków. Gdyby się nad tym zastanowić, to wyszłoby na to, że wśliznąłem się do sztokholmskiego klubu Pawnshop bez biletu i wylądowałem na stołku strażaka.
Trzecią tercję, tym razem z muzyką rockową, rozpocząłem w miarę delikatnie, od akustycznych nagrań koncertowych The Eagles. Kolumny zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Scena wypełniła się dźwiękami, nie pozostawiając najmniejszego wolnego skrawka, a jej rozmiary były bez porównania większe niż w jazzowych klubach i barach. Detale gry akustycznych gitar były czytelne, choć bez nadmiernego epatowania świstami strun pod palcami wykonawców. Obraz dopełniały mocny, dynamiczny fortepian oraz bas, budujący granitowy fundament dla reszty instrumentów.
Do tej pory z rozmysłem unikałem instrumentów elektrycznych. Trochę się obawiałem, że pozbawią one brzmienie większości dotychczasowych zalet. Niepotrzebnie. Pozostając przy nagraniach na żywo, sięgnąłem po znakomite płyty z zapisem występów Dire Straits, Deep Purple i Phila Collinsa. Na tle wcześniejszych nagrań wyróżniały się mocniejszą linią basu, bardziej dynamiczną perkusją i zdecydowanie szerszą sceną. Wszystko to jednak kosztem detaliczności i licznych niuansów, obserwowanych w nagraniach studyjnych. Czyli coś za coś. Jednak nawet w najbardziej porywających momentach wzmacniacz nie pozwalał zapomnieć o tym, że jest konstrukcją lampową. Jego celem nie było przestawianie ścian, lecz uwypuklanie najpiękniejszych cech muzyki zapisanej na płytach. Dlatego na koniec tej części powróciłem do klasyki – właśnie jej słucha się na PrimaLunie najprzyjemniej.
KT120
Zmiana EL34 na KT120 firmy Tung-sol była małym krokiem dla wzmacniacza, lecz przełomowym dla jakości dźwięku. Przede wszystkim znikła romantyczna otoczka, spowijająca instrumenty i wokale. Do nagrań dotarło więcej powietrza, słońca, przestrzeni i rześkości. Dalsze zakamarki sceny zostały lepiej doświetlone, a atłasową kotarę, zamykającą scenę od tyłu, zdjęto i wyniesiono do magazynu. W muzyce poważnej różnice w lokalizacji instrumentów, wynikające z odmiennych sposobów realizacji płyt, stały się wyraźniejsze. Wysokie tony rozświetliło więcej barw, jakby promień słońca przeświecał przez kryształ. Wciąż jednak była to subtelna delikatność lampy, a nie bezpośredniość i dosłowność mocnego tranzystora.
Miłośnicy używek starej daty wyznają zasadę, że kawa lubi dym. Natomiast starzy melomani uważają, że jazzu najlepiej słucha się na lampie. I właśnie w tym gatunku PrimaLuna na KT120 odnalazła się najlepiej. Lokalizacja muzyków stała się jeszcze dokładniejsza, a panorama stereofoniczna została rozbudowana dalej w głąb i na boki. Potwierdziło to kilka klubowych nagrań „live”. Określenie sceny mianem rewelacyjnej nie będzie tu nadużyciem. Popisem możliwości EVO 100 z KT120 były nagrania Cassandry Wilson. Przestrzeń wypełniło mnóstwo delikatnych odgłosów. Bez trudu można było wyłowić z tła dźwięki przeszkadzajek, szelesty i cyknięcia. Górował nad tym czysty i dźwięczny głos amerykańskiej wokalistki, plastyczny i dostępny niemal na wyciagnięcie ręki.
Holenderski wzmacniacz nie pogardzi też rockiem i muzyką elektroniczną, ale muszą być one naprawdę dobrze zrealizowane. W takich momentach miejsce odsłuchowe otacza półkolista scena, w której można by się zanurzyć. W słabszych technicznie realizacjach czar pryska, a radość ze słuchania psują ewidentne niedoróbki warsztatowe. Na szczęście, nie musiałem tego kontynuować i tę cześć testów dla odmiany podsumowałem dłuższym setem big bandów. Określenie ich mianem „efektownych” zdecydowanie nie oddaje ich żywiołowości i ekspresji.
W „Hi-Fi i Muzyce” z listopada 2019 Bartosz Luboń opisywał PrimaLunę EVO 300 z tym samym zestawem lamp. Jemu do gustu bardziej przypadły EL34, ja natomiast wybrałbym KT120. Najchętniej zaś zamontowałbym oba komplety i przełączał między nimi, zależnie od pogody i nastroju. Muszę podsunąć ten pomysł producentowi, a honorarium za poprawki autorskie odbiorę w barterze.
PrimaLuna EVO 100
Przeczytaj także