
09.12.2017
min czytania
Udostępnij
W świetle powyższego można powziąć podejrzenia, że obiekt dzisiejszego testu wypłynął na fali mody na analogowe brzmienie. Prawda jest jednak inna. Chińska firma Foshan Chancheng Yaqin Sound jest obecna na rynku od początku ubiegłej dekady i niemal wszystkie urządzenia grające, które opuszczają jej mury, powstają w technice lampowej, nie wyłączając odtwarzaczy CD. Produkcja odbywa się ręcznie, w warunkach niemal rzemieślniczych, a zakład Yaqina nie ma nic wspólnego ze sterylnymi, zalanymi światłem jarzeniowym halami, pełnymi anonimowych techników w białych czepkach i maseczkach. Elektronikę Yaqina wyróżnia charakterystyczne wzornictwo, dalekie od europejskiej powściągliwości. Urządzenia są masywne, okazałe i na pierwszy rzut oka powinny kosztować ze dwa razy więcej, niż wynosi ich cena katalogowa. Co ciekawe, po bliższym poznaniu wrażenia te się potwierdzają.
Pod względem wizualnym MS-30L wydaje się kwintesencją lampowego piecyka. Wszystko jest na wierzchu, a drogocennych, w sensie emocjonalnym, baniek nie maskuje blaszana obudowa. Co więcej, bogate wyposażenie zaspokoi gusta nawet wybrednych użytkowników. Jedno tylko różni Yaqina od części innych lampiaków: staranne wykonanie, nijak nie pasujące do zwyczajowej partaniny mało wprawnego ucznia zasadniczej szkoły zawodowej, co reprezentuje np. upiornie drogie Tekne. Bo choć wygląd chińskiego piecyka może się podobać albo nie, to jakość jego wykonania nie podlega dyskusji.
Obudowę zrobiono z aluminium. Pokrywę elektroniki oraz osłony transformatorów anodowano na czarno, natomiast grube na blisko centymetr ozdobne panele pozostawiono w barwie naturalnej. Aluminiowa jest także klatka chroniąca lampy mocy. Wszystkie symbole i oznaczenia wygrawerowano laserem, co podniosło koszty w porównaniu z najczęściej stosowanym nadrukiem. Praktykę tę Yaqin powtarza zresztą we wszystkich swoich urządzeniach. Przedni panel wygląda bogato. Znajdziemy tam 6,3-mm wyjście słuchawkowe, przełączniki trybu pracy, bezpośredni dostęp do czterech źródeł oraz umiejętnie wkomponowany wyświetlacz z wbudowanym odbiornikiem podczerwieni i informujący o aktywnym wejściu. Nie zaszkodziłoby dodanie informacji o poziomie głośności, bo oznakowanie potencjometru już z niewielkiej odległości jest nieczytelne. Listę atrakcji zamyka mała kolorowa dioda, sygnalizująca fazę miękkiego startu.
Potencjometr głośności przeniesiono na górną cześć wzmacniacza, pomiędzy lampy sterujące. Projektant nie bawił się w półśrodki i w charakterze pokrętła umieścił gruby aluminiowy krążek, gabarytami niewiele ustępujący hokejowemu. Po obu stronach znalazło się osiem lamp – wejściowych i sterujących 6J1 – rodzimej produkcji, po cztery na kanał. Ich podstawki schowano pod grubą aluminiową płytą, a jako że wylądowały poza klatką ochronną, przed przypadkowym wyłamaniem zabezpieczają je dwa plastry akrylu, uniesione na kołkach dystansowych. Z kolei lampy mocy to cztery pentody EL34-B chińskiej firmy Electra Tube, po dwie na kanał. Końcówki mocy MS-30L pracują w trybie push-pull, w klasie AB. Bańki chroni ażurowa klatka z wycięciem na transformator zasilający. Można ją łatwo zdemontować za pomocą klucza imbusowego, dołączonego w zestawie. W tym samym woreczku znalazłem śrubokręt do regulacji prądu spoczynkowego.
Ostatnie dwa czarne prostopadłościany kryją parę transformatorów wyjściowych, nawiniętych wysokiej jakości emaliowanym drutem. Wszystkie trafa dostarczyła firma Stalloy. Odwrócenie wzmacniacza nie należało do łatwych, bo pomimo kompaktowych gabarytów MS-30L waży ćwierć kwintala. Z tyłu ulokowano cztery zakręcane wejścia RCA oraz porządne terminale głośnikowe, z osobnymi odczepami dla czterech i ośmiu omów. Niestety, nie przewidziano wejścia gramofonowego, więc amatorzy szlifierek będą musieli dokupić osobny przedwzmacniacz korekcyjny. Listę atrakcji zamyka solidne gniazdo zasilania. Dwa bezpieczniki, dla każdego kanału osobno, umieszczono w zasięgu ręki.
Włącznik zasilania przeniesiono na boczną ściankę. Ze względu na umiarkowaną urodę jest to dla niego idealne miejsce. Żeby się dostać do środka, należy odkręcić dno. Na sposób ten wpadł całe wieki temu Sidney Harman przy okazji konstruowania amplitunera Festival D-1000 i do tej pory nikt nie wymyślił nic lepszego. W trakcie tej operacji dostrzegłem kolejną niecodzienną cechę: sześć nóżek, na których wzmacniacz się wspiera. Ze względu na nierówno rozłożony ciężar, ze środkiem ciężkości mocno przesuniętym do tyłu, cztery stopy mogłyby nie zapewnić wystarczającej stabilności, a tak – znalazł się sposób i na to.
Klapa zakrywająca elektronikę ma 2 mm grubości i waży więcej niż niejeden odtwarzacz Blu-ray z supermarketu. Wnętrze MS-30L zaskakuje porządkiem i schludnością. Cała kluczowa elektronika została wykonana w technice montażu przewlekanego i zmieściła się na jednej płytce. Podobnie jak miało to miejsce na zewnątrz, nie znalazłem nawet śladu nieuzasadnionych oszczędności. Wszystkie luty wyglądają solidnie, a żaden niepotrzebny przewód nie zaśmieca wnętrza.
Wśród podzespołów znajdziemy porządne kondensatory Nippon Chemi-con, wysokiej jakości metalizowane rezystory, zaś za regulację siły głosu odpowiada czarny Alps, poruszany silniczkiem. Wybierak wejść zrealizowano na przekaźnikach. Do MS-30L dołączono ciężki aluminiowy pilot, którego w chwili desperacji można użyć do obrony przed hordą zombie. Umieszczono na nim sześć przycisków: do regulacji siły głosu i bezpośredniego dostępu do każdego z czterech źródeł.Nie jest może mistrzem precyzji, ale lepszy rydz niż nic.
Przed odsłuchem warto uzbroić się w cierpliwość. Pośród modułów wzmacniacza zamontowano układ miękkiego startu, wydłużający żywotność lamp. Po włączeniu zasilania urządzenie przechodzi w tryb wyciszenia i dopiero po kilkudziesięciu sekundach jest gotowe do pracy. Informuje o tym zmiana koloru prawej diody na froncie oraz… przejście potencjometru na godzinę dziewiątą.
Kolejną czynnością będzie wybór jednego z trybów pracy i w tej kwestii najlepiej się zdać na własne upodobania. MS-30L oferuje możliwość słuchania muzyki w trybie triodowym, ze zwiększoną liniowością charakterystyki, oraz pentodowym – ze zwiększoną mocą. W tym pierwszym pentody EL-34 B pracują jako triody bez lokalnego sprzężenia zwrotnego, zachowując charakterystyczną dla tego typu konstrukcji słodycz brzmienia. W trybie pentodowym wzrasta moc – do 50 W przy 8 omach i 80 W przy czterech – oraz nieco poszerza się pasmo przenoszenia. Fabrycznie MS-30L był ustawiony w trybie triodowym i tak też prowadziłem odsłuchy.
Chińskie imiona, podobnie jak ma to miejsce np. na Węgrzech, są umieszczane po nazwisku. Z reguły są kombinacją dwóch znaków, często archaicznych, znalezionych niekiedy w literaturze sprzed wieków. Kombinacji może być tyle, ilu Chińczyków i spotkanie dwóch mieszkańców Kraju Środka o tym samym imieniu jest praktycznie niemożliwe. Charakterystyczne jest również to, że chińskie imiona zawsze coś oznaczają, symbolizują bądź wyrażają pragnienia. I tak imię inicjatora chińskich reform społeczno-gospodarczych Deng Xiaopinga oznacza „Mały Spokój”. Były premier Chin Wen Jiabao to „Domowy Skarb”, a eksprezydent Hu Jintao – „Brokatowa Fala”. Wybór imienia nie jest sprawą prostą, ponieważ w proces ten często ingeruje chiński kalendarz, astrologia, zwyczaje i mnóstwo innych elementów. W dodatku Chińczycy mają po kilka imion, ale nie wchodźmy w aż takie szczegóły.
Podobnie jest w nazwami firm. W Kraju Środka raczej nie natkniemy się na odpowiednik naszego Władexu, Wenus Złomu czy sklepiku U Eli. Zamiast tego mamy Huawei, czyli „Wspaniałe Osiągnięcie”, Xiaomi – „Małe Ziarnko Ryżu” i Tsingtao, czyli „Zieloną Wyspę”. Nie inaczej jest z nazwą dzisiejszego bohatera testu. Otóż „Yaqin” można przetłumaczyć jako „Elegancki Charakter” (Ya znaczy w języku chińskim „elegancki”, a Qin – „charakter”). Może więc właśnie takiego brzmienia należy oczekiwać?
W muzyce klasycznej MS-30L faktycznie zdradzał nienaganne maniery. Brzmienie było lekko ocieplone, gładkie i przyjemne. Od razu też dał o sobie znać największy atut Yaqina, czyli średnica. Pod względem nasycenia barw, plastyczności i namacalności bez wątpienia zasługuje na wysokie noty. Odgłosy towarzyszące śpiewaniu oraz niuanse artykulacji zostały przestawione wiarygodnie i gdybym przed testem nie znał ceny MS-30L, to za ten aspekt ulokowałbym go spokojnie dwa przedziały wyżej. Średnica nie należała do kryształowo przejrzystych, ale było w niej coś tak fizjologicznego i urzekającego, że odciągało uwagę od pozostałych zakresów. A przecież te także nie były od macochy.
Bas schodził nisko i generalnie cechował się niezłą kontrolą. Czasem tylko zdarzało mu się zaszaleć z rockandrollowym przytupem. Dodawał przez to więcej swobody koturnowym dziełom, wygrywanym przez wyfraczonych muzyków na instrumentach z epoki. Nie traktowałbym tego jako wady, lecz jako próbę zakumplowania się ze słuchaczem. Dodam, że udaną. Z kolei wysokie tony – soczyste i słodziutkie – można porównać do dojrzałego melona i z równym smakiem pochłaniać w dużych porcjach.
W jazzie i rocku powyższe spostrzeżenia zostały spotęgowane. Brzmienie gorącej, zmysłowej średnicy, opartej na mocnym, swingującym basie i ozdobionej pyszną górą, wydawało się kwintesencją lampowego grania. Wykonawcy nawiązywali bezpośrednie relacje ze słuchaczem i nawet jeśli w życiu prywatnym poruszali się otoczeni kordonem asystentów i ochroniarzy, to teraz okazywali się spoko ziomkami, jak by to określiła współczesna młodzież. Choć może się to wydawać nadmiarem szczęścia, także do stereofonii nie sposób było zgłosić zastrzeżeń. Scena wylądowała za linią głośników, a jej szerokość wykraczała poza fizyczne ustawienie kolumn. Separacja instrumentów była bardzo dobra, a odległości pomiędzy planami – czytelne. Tam natomiast, gdzie zamysłem realizatora było wciągnięcie słuchacza w wir muzycznych zdarzeń, dźwięki bez trudu odrywały się od głośników, a ich lokalizacja niejednokrotnie potrafiła mile zaskoczyć.
W czasie formalnego testu przez odtwarzacz przeszło kilkadziesiąt płyt. Największe wrażenie zrobiły na mnie jednak „Komeda Inspirations” Jana Bokszczanina. To zbiór organowych interpretacji najbardziej znanych tematów filmowych i jazzowych. Akustyka warszawskiego Kościoła Ewangelicko-Reformowanego została bardzo dobrze odwzorowana. Wyraźnie ocieplone organy ukazały swój majestat, bez potrzeby efektownych huknięć w największe piszczałki. Niebiański wokal Grażyny Auguścik, szybujący pod sklepieniem, dosłownie chwytał za serce. A przecież wymiana fabrycznych lamp na modele innych producentów może jeszcze to i owo poprawić. Warto spróbować, zwłaszcza że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Reasumując, Yaquin MS-30L to kwintesencja lampowego grania. Z czystym sumieniem można go polecić melomanom, dla których od snobistycznego loga, wywołującego zazdrość imieninowych gości, ważniejsza jest przyjemność, płynąca ze słuchania ulubionych nagrań.
W świetle powyższego, cena Yaqina MS-30L jest po prostu śmieszna.
Mariusz Zwoliński
Hi-Fi i Muzyka 09/2017
Yaqin MS-30L
Przeczytaj także