
23.09.2012
min czytania
Udostępnij
W porównaniu z serią 2000 nie jest oczywiście tak dopieszczony. Nie ma już drewnianych boczków, gniazda dla kolumn są „oldskulowej” jakości (zwykłe zaciski a la Diora; dobrze, że pierwsza para daje możliwość wetknięcia bananów), płaskie pokrętła są plastikowe, nie metalowe a jednak wzornictwo budzi pozytywne skojarzenia. Tak samo wyglądały za mojej młodości „poważne wzmacniacze”, więc nie potrafię pozostać obiektywnym. Tym bardziej, że wówczas przywiązywano większą wagę do jakości i trwałości. Yamaha wydaje się żywcem przeniesiona z czasów koszul non-iron i ortalionowych płaszczy, ale wtedy podobne do niej produkty były uznawane za najwyższy poziom luksusu, oderwanie od codziennej szarzyzny w przestworza Pewexu.
Projektanci zrobili tutaj najlepsze, co mogli – nie zmienili prawie niczego. W dodatku cena jest po staremu „łaskawa” i z niej wypływają wspomniane oszczędności.
Front wykonano ze szlifowanego aluminium (występuje w wersji srebrnej i czarnej). Na nim – zero wyświetlaczy, za to wszelkie możliwe regulacje „w wersji powiększonej”. Są: dwupunktowy korektor barwy (350 Hz i 3,5 kHz, a więc działający w znacznie niższych i bardziej słyszalnych zakresach niż zwykle), balans i prawdziwy rodzynek – regulowany „loudness”, jako żywo przeniesiony z pierwszych super-integr Accuphase’a. Rozumiem, że to dla purysty niemal obraza, ale dla faceta w sile wieku – zabawka, która przypomina marzenie o Jaguarze E-Type. Potem klasyka, czyli dwie duże aluminiowe gały: wybór źródła i wzmocnienie. Jest także złocone wyjście słuchawkowe, przełącznik kolumn (A, B, A+B) i coś, co odeszło w niepamięć razem ze śmiercią kasety z taśmą w środku (młodzieży wyjaśniam – to taki iPod Waszych rodziców) – selektor wyboru źródła nagrania. A propos kaseciaków, gdyby Yamaha zdecydowała się dołączyć taki do klasycznej serii, byłby to chyba najgłębszy ukłon w stronę obecnych 40-latków. Przydatność prawie żadna, za to kupujący bezkrytyczni, zachwyceni i w pełni usatysfakcjonowani. Można by skorzystać z gotowych rozwiązań, bo magnetofony Yamahy to może nie był poziom Nakamichi, ale i tak górna półka.
Z audiofilskich funkcji mamy pierwsze doniosłe wynalazki, które pozwoliły oddzielić sprzęt dla koneserów od barchanowej średniej: „pure direct” – pozwala ominąć regulację barwy i balansu oraz „CD Direct Amp” – najkrótsza ścieżka z wejścia CD do głośników. We wnętrzu widać solidny zasilacz i znowu ukłon w stronę „tamtych” czasów w postaci 20 płytek drukowanych. Sporo kabelków w środku, ale końcówki mocy na osobnych radiatorach. Przejaw nowoczesności to pilot. Aluminiowy, ale kompletnie nieprzemyślany od strony koncepcji „vintage”. Przypomina te do DVD.
Zgoda, Yamaha ma wyeksponowane wysokie tony, ale… Kiedy słucham popu, zupełnie mi to nie przeszkadza, bo dźwięk jest zdrowy, mięsisty, z mocnym basem i przede wszystkim – nareszcie na tyle wyraźny, że mogę postawić w tabelce piątkę i podpisać się pod nią obiema rękami. Przejrzystość wynika z rzetelnego i bezpretensjonalnego przekazania średnicy. Głosy nie giną w oddali. Stanowią pierwszy plan, jak w rzeczywistości (wykreowanej, ale jednak). Towarzyszące tło instrumentalne także cechuje klarowna faktura. W nagraniach Prince’a wysokie tony tną jak żyleta i nikt mi nie wmówi, że jest to naturalne zjawisko. Słyszę za to wszystkie plany, a całość jest podkreślona konturowym i mocnym basem. Siedemsetka nie ma audiofilskich pretensji; tych należy szukać w serii 2000. Wpisuje się w stu procentach w kanon japońskiego wzmacniacza. Takiego, jakie pamiętamy z młodości (czyżby konsekwencja, której częścią jest wzornictwo?) i właśnie to mi się podoba. Od tamtego czasu minęło jednak 30 lat i ten postęp, na szczęście, słychać. Sting czasem świszczy, jakby miał przerwę w uzębieniu, ale nagranie w całości brzmi efektownie i… znajomo. W ogóle popu słucha się świetnie, szczególnie tego starszej daty. Niewykluczone, że z prozaicznego powodu – na taki właśnie sprzęt przygotowywano wówczas nagrania, a Prince i Sting są wierni tej stylistyce. Symfonika do pewnego stopnia przypomina wrażenia z odsłuchu Harmana. Tamten był cieplejszy i miększy; Yamaha gra bardziej efektownie i przejrzyście. Obserwowanie grup instrumentalnych nie przysparza problemów. Jedyny minus to ekspozycja fletów, perkusyjnych wynalazków i talerzy. Jak już gruchną, to szpilki kłują w uszy, jakbyśmy się przytulili do jeża. Ogólny obraz jest jednak w pewnym sensie imponujący, jeżeli weźmiemy pod uwagę cenę. Na tym wzmacniaczu można naprawdę dać czadu i pozostanie nam nie hałas, ale nadal orkiestra. Rozmiary dźwięku podkreśla sugestywnie zaznaczony pogłos i rozbudowana scena. W jazzowej kameralistyce trio to trzy instrumenty, które słyszymy osobno. Barwa jest jasna. Góra, w postaci zestawu perkusyjnego – bezlitosna, ale nadal mamy wzorową czytelność, a w dodatku scenę narysowaną tak, jak w droższych komponentach. Z pewnością to wynik kompromisu, ale ten dźwięk, podobnie jak wzornictwo, nie jest dla każdego – musi znaleźć swojego amatora. Jeżeli ktoś uzna, że to jego estetyka, trafi w dziesiątkę. Najbardziej sensowne wydaje mi się porównanie Yamahy i Cambridge Audio. Anglik ma bas jak dzwon i organizuje w domu koncert, ale Yamaha chyba jest mi bliższa. Przez lepszą przejrzystość i wierniej oddane informacje o przestrzeni. Na „Grand Piano” siedemsetka znów postawiła na czytelność. W niczym to nagraniu nie przeszkodziło, bo ekspozycja jest ponad „polem rażenia” tego instrumentu.
Wzmacniacz wyjątkowy, choć specyficzny. Wygląda jak pierwsze fascynacje większości z nas. Dźwięk też zbliża się do tamtych obiektów marzeń. Nie każdego zachwyci to wzornictwo i charakter brzmienia, ale jak coś jest dla wszystkich, to jest dla nikogo.
Maciej Stryjecki
Hi-Fi i Muzyka 12/2009
Yamaha A-S700
Przeczytaj także