
29.05.2024
min czytania
Udostępnij
Uwe postanowił dostarczać ludziom urządzenia wysokiej jakości w atrakcyjnej cenie. To banał, który obiecuje co druga firma, ale tym razem plan miał się doczekać realizacji. Kiedy jednak w swoich kalkulacjach założyciel Vincenta doszedł do ściany, na placu boju wciąż pozostawała trudna do pokonania konkurencja. Na podzespołach i materiałach za bardzo oszczędzić się nie dało, więc trzeba się było przyjrzeć od podszewki samej produkcji. Jak nietrudno zgadnąć, lwią część kosztów pochłaniała praca. Płacąc za nią w Niemczech, Uwe nie miał szans, ale przeniesienie montażu do Chin całkowicie zmieniało sytuację. W tamtych czasach wiązało się jednak z ogromnym ryzykiem. Kultura techniczna w Kraju Środka dopiero raczkowała, a fabryki wręcz słynęły z wytwarzania masowej tandety. Koszty dniówki były jednak tak kusząco niskie, że Uwe postanowił zadziałać długofalowo. Zbudował własny zakład. Wyposażył go w zachodnie maszyny i zajął się kształceniem personelu. Była to droga trudna i wyboista. Nowa marka zaliczała wpadki, a jakość urządzeń nie zawsze przystawała do szczytnej filozofii. Systematycznie się jednak poprawiała i w końcu dorównała tej ze Starego Kontynentu. A ceny? Vincent wbił konkurencji nóż w plecy. Ta najpierw krytykowała jego działania złośliwymi żartami o niemieckich znaczkach przyklejanych do chińszczyzny. Kiedy jednak coraz więcej nabywców zaczęło doceniać wzmacniacze Vincenta, gromadnie ruszyła w ślady Uwe, ale on miał już wtedy przewagę trudną do nadrobienia.
Obecnie jakość sprzętu Vincenta nie budzi żadnych zastrzeżeń. Urządzenia zbierają pochwały za staranność montażu i jakość podzespołów. Ceny nie są już tak zabójczo konkurencyjne jak dwie dekady temu, ale nadal warto sprawdzić, co dostaniemy na przykład w cenie opisywanej dziś hybrydy SV-237 MKII. Właśnie: hybrydy. To drugi znak rozpoznawczy niemieckiej marki. Autorem koncepcji jest Frank Blöhbaum – inżynier podkupiony Thorensowi. Vincent już wcześniej specjalizował się we wzmacniaczach, a Frank postanowił uczynić je przyjaznymi i bezproblemowymi w użytkowaniu. Połączenie wysokiej mocy z liniową charakterystyką i niskimi zniekształceniami było punktem wyjścia; finał miała stanowić przyjemność ze słuchania muzyki. Pierwszy zestaw cech powinny zapewnić tranzystory w końcówce mocy; ostatnią – lampy w przedwzmacniaczu. Idea się przyjęła, a Vincent pozostaje jej wierny do dziś. Oryginalne konstrukcje były na tyle dobre, że zamiast tworzyć nowe, wystarczyło je udoskonalać. SV-237 MKII to trzecia wersja wzmacniacza, który okazał się wielkim sukcesem. A w zasadzie… piąta, bo pierwszy był SV-236 – najlepiej sprzedający się model w historii Vincenta, który doczekał się modyfikacji w postaci SV-236 MK. SV-237 został rozszerzony o przetwornik c/a. W SV-237 MK (test w „HFiM” 7-8/2018) DAC poprawiono, dostosowując do formatów wysokiej rozdzielczości. SV-237 MKII to najnowsze wcielenie bestsellera.
Wzorem wcześniejszych modyfikacji, w MKII nie wprowadzono rewolucyjnych zmian. Producent pisze, że wzmacniacz wygląda bardziej elegancko i nowocześnie, ale – prawdę mówiąc – nie widzę różnicy. Może obwódki wokół pokręteł mają inny odcień; poprzednio były chromowane, teraz matowe. Zdaje się, że wewnątrz też nie grzebano. Dla pewności patrzę w tabelę danych technicznych. A tam praktycznie kopia 1:1. Pojawia się tylko antena odbiornika Bluetooth 5.0 – jedyny upgrade, którego jestem pewien. Oczywiście, dla niektórych może się okazać bardzo istotny. Do tej pory do DAC-a prowadziły dwa wejścia cyfrowe: optyczne i koaksjalne. Teraz doszła opcja przesłania plików bezpośrednio ze smartfonu lub tabletu.
Jak widać, Vincent się nie wysilił. Powstaje więc pytanie: czy to dobrze, czy źle? Rogue Audio serwuje już trzecią wersję Sphinksa, a we wszystkich widzę ledwie symboliczne modyfikacje. Nie zmienia to faktu, że wzmacniacz jest świetny, więc może dobrze, że producent go nie zepsuł nadmierną ingerencją. Pewnych rzeczy po prostu lepiej nie dotykać, bo można przedobrzyć. Vincent pamięta o sukcesach poprzedników SV-237 MKII i zapewne wychodzi z założenia, że aż tylu zadowolonych klientów nie mogło się mylić. Zmienił się pilot i tu mam mieszane uczucia. Nowy jest mniejszy, poręczniejszy i nadal aluminiowy. Do jakości wykonania i funkcjonalności trudno mieć zastrzeżenia, bo to nadal osiem przycisków w identycznym układzie. Guziki są jednak mikroskopijne, a co gorsza – z ostrymi krawędziami. To niezbyt miłe w dotyku i przyznaję, że wolałem poprzedni sterownik. Bez zmian pozostawiono natomiast wzornictwo. Dzięki temu fani od razu widzą wzmacniacz swojej ulubionej marki, a reszta publiczności coś, co niby trąci myszką, ale jest świeże.
Cztery pokrętła z szerokimi kołnierzami wyglądają studyjnie, ale podobne montują Copland, Teac i wielu innych. Dwa lewe służą do korekcji barwy, odłączanej małym przyciskiem poniżej. Prawe to wybierak źródeł i regulacja głośności. Pod nimi ulokowano loudness. W wąskim zagłębieniu rozmieszczono rządek diod pokazujących aktywne źródło oraz gniazdo słuchawkowe na duży jack. Nie ma tu nic ponad skromny standard, może oprócz… okienka, w którym świeci lampa. To magnes, który przyciągnie niejednego odbiorcę, bo pomimo subtelnej formy wygląda kozacko. W ogóle, lampy są nie tylko po to, aby grać. Powinny też świecić i pozbawianie się tego widoku nie ma sensu. Pod okienkiem znajduje się mechaniczny włącznik zasilania. Front to gruby płat szlifowanego aluminium, do wyboru w kolorze czarnym albo srebrnym. Radiatory po bokach mocno się nagrzewają, bo wzmacniacz pierwszych 10 watów oddaje w klasie A. Z tyłu znajdują się dwa komplety zacisków kolumnowych – solidnych, złoconych i zalanych plastikiem. Są też wspomniane wejścia cyfrowe: optyczne, koaksjalne i Bluetooth, trzy analogowe wejścia RCA, a ponadto dwa wyjścia: pre out i rec out. Vincent, podobnie jak np. Luxman, ma dobry zwyczaj dołączania zaślepek, zabezpieczających nieużywane złącza przed kurzem. Luxman tłumaczy to dbałością o bezawaryjność urządzeń. Vincenty też się nie psują, ale czy właśnie dlatego? Obstawiałbym raczej solidność konstrukcji, dobre komponenty i staranny montaż.
Wnętrze podzielono na cztery sektory, odizolowane od siebie metalowymi przegrodami. Na ich górnych krawędziach przyklejono tłumiącą piankę, która przylega do ciężkiej i masywnej pokrywy. Za frontem znajduje się przedwzmacniacz. Przez okienko wygląda podwójna trioda 12AX7. To niedroga lampka, ale istotnie wpływa na brzmienie. Warto się pokusić o eksperymenty, ponieważ po każdej wymianie wzmacniacz może brzmieć nieco inaczej. Dalej znajdują się jeszcze dwie sterujące podwójne triody 6N1P-EW. Końcówki mocy zamontowano po bokach. Każda bazuje na dwóch parach tranzystorów Sankena: A1386A/C3519A. Prąd filtruje kwartet kondensatorów Rubycona o pojemności 20 µF na kanał. W centrum zamontowano potężny transformator toroidalny w ekranującej obudowie. Wszystkie główne sekcje są zasilane z jego osobnych odczepów. DAC o rozdzielczości 24 bity/192 kHz zbudowano w oparciu o Burr Browna PCM5102. W poprzedniej wersji montowano Texas Instruments PCM2705. Już na pierwszy rzut oka widać, że SV-237 MKII to kawał wzmacniacza, a jego wnętrze przywołuje skojarzenia z integrami najlepszych audifilskich wytwórni. Idea „niedrogo, ale bez kompromisów” najwyraźniej sprawdza się w praktyce.
Sygnał z odtwarzacza C.E.C. CD5, wzmocniony przez Vincenta SV-237 MKII trafiał do kolumn Audio Physic Tempo 6, stojących na 3-cm kamiennych płytach. Okablowanie pochodziło z oferty Hijiri (HCI/HCS/Nagomi). Prąd filtrował Ansae Power Tower, a elektronika rozlokowała się na pięknym polskim stoliku Base Audio 6.
Ze wzmacniaczami Vincenta miałem do czynienia wielokrotnie i wysoko je cenię. Przekonywały mnie muzykalnością, więc zacząłem od materiału, z którym SV-237 MKII powinien sobie poradzić… najsłabiej, czyli od ciężkiego grania w rozbudowanym składzie. Faktycznie, wzmacniacz uspokajał przekaz i tonował jego agresję. Muzyka brzmiała jednak nieco zbyt grzecznie, choć – z drugiej strony – potencjał dynamiczny nie pozostawiał niedosytu. Było jasne, że to wydajna konstrukcja, a waty z tabelki to nie pobożne życzenia, a rzeczywistość. Ściana dźwięku, potęga, generowanie wysokich ciśnień przychodzą Vincentowi niemal od niechcenia, a efekt masywności podkreśla gęsta barwa. Dociążenie średnicy mogłoby prowadzić do wrażenia, że jest ciemniej niż zwykle, ale owo dociążenie równoważy hojna i dźwięczna góra. Owszem, instrumenty są większe niż w rzeczywistości, a głos lidera brzmi „poważniej”, jednak równowaga zostaje zachowana. Z jednym zastrzeżeniem, które akurat część odbiorców powita z radością. Chodzi o bas. Jest potężny, głęboki, trochę nawet wyeksponowany, ale pasuje do muzyki. Nie jest szybki jak błyskawica ani trzymany żelazną ręką. Wykazuje lekkie spowolnienie i przeciąga wybrzmienia, za to cechuje go imponująca gęstość.
Każdy dźwięk dostarcza potężną dawkę kalorii. Duże bębny, stopa i gitara basowa tworzą fundament tak mocny i stabilny, że wszystko wydaje się większe. Może więc i agresja odchodzi na dalszy plan, ale za to czujemy bicie rockowego serca i powiew koncertowej energii. Pokazanej z nieco innej perspektywy, ale z podobnym skutkiem. W mniej wymagającym popie i starszym rocku gęstość basu nie przestaje imponować. Lekka ociężałość podkreśla jego potęgę, ale otrzymujemy też skoncentrowany i zdecydowany atak, dzięki któremu muzyka jest uporządkowana rytmicznie. Basu jest więcej niż zwykle, ale łapię się na tym, że mi się to podoba. Dźwięk się powiększa, co pasuje do zauważalnej na każdym kroku miękkości. Lampa robi to, co powinna: nadaje płynność, ciepło i zaokrąglenie. Tego się po prostu chce słuchać; narracja płynie, a pierwiastek emocjonalny zostaje ustawiony na pierwszym planie.
Bas buduje wrażenie masywności, ale pokazuje też miłą sprężystość, która w połączeniu z miękkością tworzy świetny melanż. Wiele osób właśnie tego poszukuje. To cecha starszych urządzeń z lat 90. XX wieku, tutaj zrównoważona czytelnością i – znów – hojną, choć nieagresywną górą. Przejrzystość się nie narzuca. Nie oglądamy sceny przez szkło powiększające, ale i tak wszystko słychać. Podobne, pozornie wykluczające się stwierdzenia zwykle prowadzą do wniosku, że w brzmieniu jest coś głębszego. Stawiałbym na wyczucie konstruktora, który potrafił zrealizować swoją wizję, ale też pozwalał sobie po drodze na niezbędne kompromisy. Kiedy bowiem przyjrzymy się każdemu aspektowi prezentacji z osobna, to albo nie będzie się do czego przyczepić, albo każde „ale” zostanie zrekompensowane bonusem. Już chciałem zaszufladkować Vincenta jako wzmacniacz do rocka, umiejętnie pokazujący łagodniejszą stronę tego gatunku, aż tu nagle okazało się, że symfoniki słucha się jeszcze lepiej. Można natychmiast określić odstępstwa od neutralności i stwierdzić, że tej muzyce najlepiej robi stanięcie w prawdzie. Tutaj jednak każde z owych odstępstw jest jak złamanie reguły kontrapunktu u Bacha.
Ma swoją przyczynę i zaplanowany skutek. Weźmy powiększenie basu. Niby to kłamstwo, ale kiedy odezwą się kontrabasy, to aż się robi ciepło na sercu. Oparcie masywnej średnicy na dolnym zakresie to niby też pompowanie źródeł, ale za to smyczki mają takie ciało… Uspokojenie połączone z potęgą i masywnością powinno obciążać, subiektywnie spowalniać orkiestrę, a tu nadaje jej posągowość, dzięki której faktycznie staje się wielka. Jeżeli ktoś stwierdzi, że Vincent robi z koncertu w filharmonii soundtrack, to można odpowiedzieć, że te akurat są najlepiej zrealizowane ze względu na wysokie budżety. Najbardziej jednak ujął mnie fortepian. Na podstawie powyższego opisu wyobraźcie sobie, jak zabrzmi. I tak właśnie będzie.
Vincent zrezygnował z koncepcji w pełni neutralnego drutu ze wzmocnieniem. Postawił na przyjemność słuchania i osiągnął znakomity efekt. Na koniec pozostawiłem ocenę pozornych zmian w kolejnych wersjach. Okazuje się, że SV-237 faktycznie lepiej nie dotykać. Za 20 lat też będzie się podobał.
Maciej Stryjecki
Hi-Fi i Muzyka 03/2024
Vincent SV-237 MKII
Przeczytaj także