
29.03.2023
min czytania
Udostępnij
SV-228 to najnowszy wzmacniacz zintegrowany, zaprojektowany w Iffezheim i, zgodnie z tradycją, zbudowany w technice hybrydowej. Nie powstawał od zera; to wynik ulepszenia poprzednika, SV-227MK, wprowadzonego w 2017 roku. Najbardziej widoczną różnicą są właśnie wspomniane wskaźniki, ale na nich zmiany się nie kończą.
Najnowsza integra prezentuje się bez zarzutu. Dostarczony do testów egzemplarz wykończono w głębokiej czerni i na tym tle rozświetlone okienko ze wskaźnikami wychyłowymi wygląda niemal hipnotyzująco. Oprócz domyślnej poświaty bladoniebieskiej można wybrać bursztynową, „mcintoshowy” błękit oraz ciemną zieleń. Ta ostatnia wersja przypadła mi do gustu najbardziej. Front to lite, delikatnie szczotkowane aluminium o grubości 5 mm. Po obu stronach okienka z „wycieraczkami” zamontowano obrotowy wybierak wejść oraz pokrętło głośności. Umieszczona na jego obwodzie dioda zapala się w momencie zmiany natężenia dźwięku, co znacznie ułatwia obsługę. Malutkie czerwone diody podświetlają też aktywne źródła.
W dolnej części znalazło się kilka pokręteł, za pomocą których wybierzemy wyjścia głośnikowe i skorygujemy barwę tonu. Widać tam również rzadko spotykany ostatnimi czasy włącznik loudness. Funkcja ta kilkadziesiąt lat temu była ratunkiem dla płasko brzmiących systemów; później najbardziej purystyczni audiofile zaczęli ją uznawać za obciachową. Okazuje się, że w kosztującym blisko 10000 złotych Vincencie robi dobrą robotę, ponieważ intensywność jej działania jest dopasowana do poziomu głośności. Kiedy słuchamy cicho, wyraźnie podkreśla skraje pasma. W miarę zwiększania natężenia dźwięku ingerencja loudnessu słabnie, dzięki czemu nie dochodzi do dudnienia basu ani nadmiernej ekspozycji wysokich tonów. Wciąż jednak mamy do czynienia z odstępstwem od neutralności, w związku z czym na czas formalnego testu wszystkie ulepszacze sprowadziłem do zera. Ostatnim elementem wyposażenia przedniej ścianki, poza włącznikiem zasilania, jest gniazdo słuchawkowe 6,35 mm (na duży jack) pod potencjometrem głośności.
Z tyłu w oczy rzucają się stylizowane na WBT terminale głośnikowe, solidnością zdolne zawstydzić niejednego droższego konkurenta. Przyjmą wszystkie cywilizowane i barbarzyńskie końcówki przewodów, a ze względu ich na szeroki rozstaw nie trzeba się przejmować grubością kabli. Po przejściu do listy dostępnych wejść emocje nieco opadają – szału nie ma. Przyszły użytkownik SV-228 będzie mógł podłączyć raptem dwa źródła analogowe, dwa cyfrowe (optyczne i koaksjalne) oraz zewnętrzny preamp bezpośrednio do końcówki mocy. Możliwości rozszerza odbiornik Bluetooth, współpracujący z niewielką przykręcaną antenką. Dziwić może natomiast brak portu USB, pozwalającego podłączyć komputer – nie brakowało go przecież w poprzedniku – SV-227 MK. Ponoć jest to działanie zamierzone, a zmiana wejść cyfrowych to efekt licznych próśb użytkowników Vincenta.
Na tylnej ściance znalazły się jeszcze dwa wyjścia, opisane jako Rec oraz Pre. Można do nich podłączyć dodatkową końcówkę mocy, subwofer, zewnętrzny wzmacniacz słuchawkowy albo magnetofon. Ostatnie elementy wyposażenia to dwa przełączniki suwakowe. Jednym można zmienić kolor podświetlenia okienka ze wskaźnikami. Drugi aktywuje funkcję automatycznego wyłączania po 10 minutach bezczynności. Ten ostatni może się przydać choćby w czasie nocnych seansów z jednostajną muzyką elektroniczną. Gdyby ktoś wymyślił konkurs na najlepszy widok wnętrza urządzenia hi-fi, to piecyki Vincenta byłyby mocnymi kandydatami na podium w swojej kategorii cenowej. Od 27 lat wszystkie urządzenia są projektowane w Niemczech i wykonywane za Wielkim Murem w nadzorowanej przez Vincenta fabryce. Tak, wiem, to Chiny, ale w porównaniu z niektórymi propozycjami audiofilskich manufaktur urządzenia niemieckiej marki wyglądają jak wzór schludności. Ot, weźmy choćby przewody biegnące z końcówek mocy do zacisków głośnikowych: mają 4 mm grubości i są solidnie przylutowane, co gwarantuje wieloletnią stabilność połączeń. Pozostałe kabelki pospinano w wiązki i na tyle, na ile to było możliwe, pozaginano pod kątem prostym, jak na schemacie ideowym. A to przecież banalne druciki, które będą oglądać jedynie serwisanci. W zasadzie Vincent, wzorem Brinkmanna, mógłby montować we wzmacniaczach przeźroczyste pokrywy i nikt by nie zaprotestował.
Obudowę skręcono z grubych stalowych blach i podzielono na trzy komory. Za zasilanie odpowiada duży transformator toroidalny z osobnymi odczepami dlaposzczególnych sekcji. Umieszczono go na dodatkowej podstawie antywibracyjnej i zamknięto w ekranującej puszce. Od reszty towarzystwa oddziela go stalowa gródź z jednej strony oraz odlewany radiator z drugiej. Zasilacz uzupełniają dwa solidne elektrolity Elna for Audio po 10 tys. µF każdy, przeniesione na dużą płytkę z przedwzmacniaczem. Jak wspomniałem, SV-228 jest konstrukcją hybrydową. W przedwzmacniaczu pracują dwie podwójne triody 12AU7 (ECC82) PS Vane oraz podwójna trioda 12AX7 (ECC83). Po podłączeniu słuchawek odłączane są końcówki mocy, a w tym czasie PS Vane dodatkowo wzmacniają sygnał kierowany do nauszników. W stopniu końcowym pracują tranzystory Toshiby A1941, po cztery na kanał. Wzmacniacz nie należy do ułomków i do głośników 8-omowych oddaje 100 W na kanał w klasie AB. Przy 4 Ω moc rośnie do 180 W, więc SV-228 powinien wysterować praktycznie każde kolumny ze swojego segmentu cenowego. O jakości konstrukcji świadczą też liczne kondensatory Wimy, zarówno w końcówkach mocy, jak i preampie. Wszystkie wejścia są załączane przekaźnikami Takamisawy, a za regulację głośności odpowiada zmotoryzowany czarny Alps.
Na osobnych płytkach, przytwierdzonych bezpośrednio do tylnej ścianki, umieszczono układy sterujące, DAC oraz Bluetooth. Zamiast powszechnie stosowanych kości Qualcomm sięgnięto po układ firmy Feasycom. W SV-228 wykorzystano moduł Bluetooth 5.0 o symbolu FSC-BT1026, obsługujący kodeki SBC, AAC, aptX, aptX HD i aptX Low Latency. Do domowych zastosowań to aż nadto. W przetworniku c/a pierwsze skrzypce gra Burr Brown PCM5102, pracujący z sygnałem PCM o granicznych parametrach 32 bity/ 384 kHz. Na potrzeby SV-228 jego możliwości ograniczono do 24 bitów/192 kHz. DAC obsługuje większość popularnych formatów, jednak zabrakło możliwości dekodowania plików DSD. Widać, że na budowę SV-228 nie żałowano pieniędzy i w okazałym pudle nie kupujemy kilku litrów audiofilskiego powietrza. Wykonany w całości z aluminium pilot przypomina pasek gorzkiej czekolady. Jest solidny, wygodny i skuteczny, więc spełnia wszystkie powierzone mu zadania.
Dawno, dawno temu wzmacniacze Vincenta kochały muzykę rockową. W trakcie odtwarzania płyt z akustyczną kameralistyką nudziły się niczym fan disco polo na koncercie Warszawskiej Jesieni, a pełnię możliwości ukazywały dopiero po podłączeniu instrumentów do prądu. To jednak przeszłość, bowiem współczesne modele należą do uniwersalnych brzmieniowo. Potwierdzają to prezentacje na wystawach sprzętu hi-fi. Potwierdza też kilku moich znajomych, używających niemieckich piecyków zarówno w systemach czysto analogowych, jak i skomponowanych z domieszką cyfry. SV-228 nie odbiega od tego obrazu, o czym zaświadczyły już pierwsze takty Haendlowskiego „Mesjasza”. Wykonywane w dużej sali dzieło zabrzmiało energicznie, dynamicznie, z mocnym i konturowym dołem. Podzakresy zostały idealnie sklejone, a niewielkie przymglenie wysokich tonów oddawało specyfikę nagrania zrealizowanego w technice dalekiego pola. Scena ulokowała się daleko za głośnikami, z chórem na lekkim podwyższeniu, zaś liczne odbicia od ścian i sklepienia dawały wyobrażenie o rozmiarach sali koncertowej.
Po przenosinach do studiów nagraniowych muzyka nabrała jeszcze większego realizmu. Z głośników opadły resztki muślinowej zasłony, a ewentualne wcześniejsze zastrzeżenia dotyczące wysokich tonów można uznać za niebyłe. Góra pasma była realistyczna, z bardzo dobrą definicją detali, ale bez śladu przejaskrawienia. Wsłuchując się w grę skrzypiec, można było bez trudu sobie wyobrazić ruchy smyczków sunących po strunach; równie wiarygodnie wypadał metaliczny dźwięk klawesynu. Leciwe analogowe nagrania sprzed pięciu, sześciu dekad wyraźnie odmłodniały, natomiast współczesne realizacje nawiązywały do nich subtelną miękkością konturów, bez śladu cyfrowego nalotu. Połączenie barwowości lamp z siłą tranzystorów dało świetne efekty w muzyce symfonicznej i organowej, gdzie do głosu dochodził krótko trzymany bas. W uprzednio słuchanych nagraniach kameralnych mocny i konturowy dół nieskupiał na sobie uwagi. Zamiast się popisywać, budował granitowy fundament, na którym średnie i wysokie tony rozgrywały swoje wirtuozerskie partie. Natomiast kontrolne odtworzenie „Marsa” z „Planet” Holsta i Bachowskiej toccaty i fugi d-moll uwolniło bestię. Głęboki i precyzyjny bas działał z morderczą skutecznością amerykańskich haubic M777. Bez śladu rozwlekłości schodził na dno piekieł i potrząsał filarami, na których spoczywa Ziemia (według wyznawców alternatywnej rzeczywistości). Po przepłoszeniu kretów równie szybko wracał do pozycji wyjściowej, gotów wyprowadzić kolejny cios. Klasa przez wielkie „K”. I to wszystko w, teoretycznie, nudnej muzyce poważnej!
Przejście do repertuaru jazzowego nieco Vincenta uspokoiło. Zamiast ruszać z posad bryłę świata, skupił się na szczegółach i budowaniu atmosfery. Mimo że dźwięk w teście płynął z płyt CD i plików hi-res, zachował analogowy charakter z cechami przypisywanymi lampie. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku starszych realizacji klasyki, nagraniom Davisa i Brubecka wyraźnie ubyło lat, choć zachowały pierwotną barwę instrumentów. Wzmacniacz różnicował też budowę sceny stereo, w zależności od tego, czy nagrania rejestrowano w studiach, małych klubach czy dużych salach koncertowych. Szczególnie sugestywnie oddawał atmosferę nagrań klubowych z udziałem publiczności, z przekonującym rysunkiem niewielkiej sceny zastawionej instrumentami. Wczucie się w klimat występu na żywo nie wymagało wytężania wyobraźni, choć zwyczajowe umiejscowienie odgłosów publiczności wyraźnie za wykonawcami kazało się zastanowić, gdzie właściwe wylądowałem. Czyżby za perkusistą?
Ostatnia część odsłuchu, czyli muzyka rockowa, była czystą formalnością. Vincent podkreślał atuty gatunku bez piętnowania ewidentnych niedoróbek realizatorskich. Co prawda, debiutancka płyta grupy Boston bez zgrzytania zębami daje się słuchać tylko z winylu, więc pod tym względem przełomu nie było, ale już klasyka rocka z lat 1970-90 brzmiała wybornie. Szybkość, drapieżność i dynamika, otoczone subtelnym ciepłem lamp, idealnie pasowały do ciężkiego łojenia, a mięcho w dole pasma było gwoździem do trumny dla wątpliwości wszystkich malkontentów. Stary dobry Vincent powrócił w znakomitej formie. Test zakończyłem nietypowo – akustycznymi nagraniami wiekowego amerykańskiego bluesmana Pinetopa Perkinsa. Niby to tylko fortepian, jakieś gitary, kontrabas i podstawowy zestaw perkusyjny, a ileż w nich było życia! Może z innym wzmacniaczem stare dziadki trochę by przynudzały, ale po wybrzmieniu ostatnich dźwięków płyty „Legends”, nagranej z Hubertem Sumlinem, wyciągnąłem stertę srebrnych krążków z muzyką akustyczną i do końca pobytu Vincenta pozostałem w tych klimatach. Żałowałem tylko jednego: że ze względu na nadmiar pracy nie udało mi się wszystkich przesłuchać.
Idealne wzmacniacze nie istnieją, ale Vincent SV-228 pokazuje, jak powinna brzmieć hybryda w tej kategorii cenowej.
Vincent SV-228
Przeczytaj także