17.09.2018
min czytania
Udostępnij
W rzeczywistości Electrocompaniet nie zasypia gruszek w popiele i nadąża za najnowszymi tendencjami. Firma, kojarzona przez dekady z wysokiej jakości wzmacniaczami, od kilku lat śmiało sobie poczyna w dziedzinie cyfrowego i bezprzewodowego przetwarzania sygnału. Obok legendarnych już końcówek mocy, takich jak Nemo, w katalogu zdążyły się rozgościć przetworniki c/a, odtwarzacze multimedialne i streamery. Pojawiła się też zupełnie nowa seria produktów o wspólnej nazwie EC Living, która wyglądem i funkcjonalnością tkwi już mocno w XXI wieku. Ma też wiele wspólnego z bohaterem naszego testu.
ECI 6DX to obecnie szczytowy wzmacniacz zintegrowany w ofercie Electrocompanieta. W założeniu jest także platformą cyfrową, odtwarzającą dowolny format z dowolnego źródła. Takie rozszerzanie funkcjonalności wzmacniacza jest obecnie coraz bardziej rozpowszechnione i należy podejrzewać, że za kilka lat niewiele będzie można znaleźć zwyczajnych „drutów ze wzmocnieniem”.
Na razie firma pozostawia odbiorcom wybór. W ofercie znajdziemy zatem „goły” wzmacniacz ECI 6, model z wbudowanym modułem DAC (ECI 6D) oraz wzmacniacz, odtwarzacz strumieniowy i DAC we wspólnej obudowie, czyli właśnie ECI 6DX. Co ciekawe, Electrocompaniet deklaruje, że nabywcy ECI 6 mają możliwość późniejszego upgrade’u do najwyższej wersji. Norwegom można pogratulować elastycznego podejścia do klienta.
Niezależnie od coraz większej liczby cyfrowych cudów, wygląd wszystkich Electrocompanietów pozostaje od lat niezmieniony i konserwatywnie elegancki. Czarny, błyszczący panel czołowy zdobią złote litery z nazwą producenta. Po prawej stronie znajdują się cztery przyciski w kolorze miedzi, służące do regulacji głośności oraz zmiany źródeł (do dziś nie mogę odżałować, że Norwegowie zrezygnowali z pięknych wystających pokręteł), a w środku na dole widać włącznik zasilania. Wyświetlacz z matrycą punktową w kolorze niebieskim jest czytelny nawet z daleka i określany mianem „okna nawigacji”.
W centralnej części panelu, wokół loga firmy, koliście porusza się niebieska dioda, informująca o poziomie wysterowania. Między nią a wyświetlaczem znalazły się jeszcze dwie mikroskopijne diodki – jedna mruga, kiedy urządzenie się rozgrzewa i testuje po włączeniu; druga – gdy jest gotowe do pracy.
Kiedy przeniesiemy wzrok na tył, zaczniemy się zastanawiać, co tu jest dodatkiem do czego – czy streamer i DAC do wzmacniacza, czy może odwrotnie. Wejść cyfrowych jest tyle samo co analogowych, a na deser dostajemy jeszcze wyjście z przedwzmacniacza lub do subwoofera, zarówno w wersji RCA, jak i zbalansowanej. Sekcja cyfrowa to prawdziwy wypas. Do dyspozycji są dwa wejścia koaksjalne (obsługujące formaty do 24 bitów/192 kHz) dwa toslinki (24/96) oraz asynchroniczne USB typu B (24/192).
Do komunikacji sieciowej można wykorzystać Wi-Fi oraz Ethernet (1000 Mbps). Założenie było takie, że urządzenie ma odtwarzać wszystko, co do tej pory wymyślono i tak jest w istocie. Oprócz plików PCM i DSD (do wersji DSD128 5,6 MHz) obsługiwane są wszystkie popularne formaty dźwięku, takie jak WAV/WAVE, MP3. AAC+, Vorbis, ALAC, FLAC, APE, WMA itd. Wbudowany streamer umożliwia przesyłanie muzyki z serwisów Tidal, Spotify i Qobuz, a także korzystanie z radia internetowego. Urządzenie ma certyfikację AirPlay oraz DLNA; może również korzystać z zasobów nagrań w sieci lokalnej oraz z nośnika USB albo po prostu służyć jako DAC.
W przeciwieństwie do poprzednika, ECI 6DS, moduł streamera nie jest już dostarczany przez firmę zewnętrzną (Audivo), lecz został od podstaw opracowany przez Electrocompanieta. Ponieważ zastosowano w nim te same rozwiązania co w ECM 2 oraz nowych produktach z serii EC Living, całą gamę firmowych urządzeń można obsługiwać za pomocą tej samej aplikacji i tego samego interfejsu. Połączymy więc w jedną instalację wyrafinowany high-end i bardziej utylitarny multiroom, bez konieczności wybierania między jednym a drugim.
Do obsługi ECI 6DX lub całego systemu służy firmowa aplikacja na systemy iOS lub Android. Można też wykorzystać dostarczany w komplecie systemowy pilot, ale jego plastikowa siermiężność i bijąca po oczach bylejakość nie licują z elegancją norweskiej integry.
Powróćmy jeszcze na chwilę do świata analogowego. Do dyspozycji jest jedno stereofoniczne wejście XLR, oznaczone jako CD. W przypadku Electrocompanieta takie złącza nigdy nie były montowane dla ozdoby. Norweskie wzmacniacze od swych prapoczątków były konstrukcjami zbalansowanymi; grzechem więc byłoby tego nie wykorzystać. Natomiast wejścia RCA potraktowano trochę po macoszemu. Tak naprawdę, skorzystamy tylko z dwóch (oznaczonych jako DVD i aux) ponieważ trzecie (HT) jest przelotką i służy do zintegrowania ECI 6DX z systemem kina domowego.
Rzut oka „pod maskę” nie pozostawia wątpliwości, że Electrocompaniet to ekspert w dziedzinie wzmacniania sygnału. Potężny, 500-watowy transformator toroidalny jest relatywnie wąski, za to tak wysoki, że ciągnie się niemal od dolnej do górnej ścianki. Na płytce zasilacza, odsuniętej od pozostałych układów, umieszczono osiem kondensatorów elektrolitycznych. Cztery pary tranzystorów mocy przykręcono ukośnie do pojedynczego radiatora, który oddaje ciepło przez kratki wentylacyjne w pokrywie.
Według danych producenta wzmacniacz osiąga 125 W przy ośmiu omach, a okrągłe 200 W przy czterech. Niestraszne mu też spadki impedancji do dwóch omów – układ wykrzesze wtedy z siebie niebagatelne 370 watów na kanał. Innymi słowy, prądożerne kolumny nie powinny stanowić problemu. Uwagę zwraca logiczne rozplanowanie wnętrza, podzielonego na trzy sekcje. Z lewej strony ulokowano wspomniany zasilacz; z prawej – końcówki mocy, zaś z tyłu, na piętrowo montowanych płytkach, znalazły się, odsunięte od reszty, układy cyfrowe przetwornika i streamera. Nie ma się do czego przyczepić. Z cyfrą na pokładzie czy bez, to dalej stary dobry Electrocompaniet.
W czasie testu ECI 6DX, za pośrednictwem przewodów głośnikowych Nordost Red Dawn, sterował kolumnami Dynaudio Contour 1.8. Źródłem sygnału był odtwarzacz Primare CD 32, z którego sygnał analogowy płynął symetryczną łączówką Klotza, zaś sygnał cyfrowy został wyprowadzany przewodem Tellurium Graphite. Osobnym źródłem był domowy komputer, który posłużył jako serwer muzyczny.
Zacznijmy od sprawy kluczowej: norweski wzmacniacz nawet nie udaje, że stara się być neutralny. Został zestrojony według autorskiej recepty i albo od razu trafi w czyjeś gusta, albo zostanie uznany za pomyłkę przy pracy konstruktora. Opcji pośredniej nie potrafię sobie wyobrazić. Jeżeli zatem szukacie urządzenia beznamiętnego, którego rola ograniczy się do wzmacniania sygnału to… szukajcie dalej.
Audiofile urodzeni w czasach gierkowskiej propagandy sukcesu (albo jeszcze wcześniej) pamiętają zapewne z dzieciństwa francuską kreskówkę pod dźwięcznym tytułem „Barbapapa”. Główny bohater, ojciec zmiennokształtnych istot, sam przypomina nieco wyobloną gruszkę – u samego dołu jest niezwykle obszerny i okrąglutki, w pasie nieco szczuplejszy, za to główkę ma już całkiem wąską. Nie wiem, czy norwescy inżynierowie zapatrzyli się właśnie na Barbapapę. Istotne, że słuchając ECI 6DX, miałem dojmujące wrażenie, że schemat tonalny wzmacniacza przypomina do żywego kształt owej sympatycznej postaci z kreskówki. Niskie tony Electrocompanieta są wyjątkowo obszerne, pogrubione i kremowe. Choć nie zapuszczają się w sejsmiczne rejony i pod względem głębi radzą sobie tak samo jak większość poprawnie zaprojektowanej konkurencji, to wydają się nadzwyczaj niskie i masywne. Osiągnięto to stosunkowo prostym zabiegiem – podbijając lekko wyższy bas i dolną średnicę.
Taką prezentację wielu odbiorców uznaje za atrakcyjną, więc producenci sprzętu hi-fi, i to wcale niekoniecznie tego z niższej półki, często ten zabieg wykorzystują. Jednak tym razem otrzymujemy jeszcze wartość dodaną, a mianowicie nieprzeciętną dynamikę basu. Owszem, jest go dużo i trafiają się nagrania, na których potrafi lekko dominować. Należy jednak z uznaniem przyznać, że jest przy tym szybki, punktualny, z zaakcentowaną fazą ataku. A to oznacza, że motoryka brzmienia zasługuje na ocenę celującą. Przy Electrocompaniecie nie sposób się nudzić. Gdyby nawet jakiś szalenie leniwy repertuar sprowokował nas do drzemki, to gwarantuję, że przy najbliższej okazji wybudzi nas mocne tąpnięcie na dole – czy to szarpnięcie struny kontrabasu, czy uderzenie w membranę bębna. Co ciekawe, efekt ten utrzymuje się nawet przy cichym słuchaniu. Dół pozostaje wtedy wyraźny i mocno zaznaczony.
Średnica, choć już nie tak dobitna, wypada przekonująco. Ten zakres jest akurat dość neutralny i pozbawiony wyraźnych podkolorowań – słusznie, bo co za dużo, to niezdrowo. Głosy ludzkie brzmią szczegółowo, dźwięcznie i odpowiednio plastycznie, choć bez „lampowego” charakteru, o który często wzmacniacze Electrocompanieta bywają posądzane. No i wreszcie soprany – feeria szczegółów i szczególików podanych mocno, zdecydowanie i z monochromatycznym zabarwieniem. Wysokie tony są typowo tranzystorowe, co – z jednej strony – oznacza właśnie ponadprzeciętną detaliczność, z drugiej zaś – pewien niedosyt w dziedzinie barwy. Uderzenia w talerz, czynel czy dźwięki wysoko grających instrumentów dętych są podawane mocno, pewnie i bez owijania w bawełnę. Granica komfortu słuchania nie zostanie przekroczona pod warunkiem, że dysponujemy w miarę poprawnym nagraniem. Jeśli wysokie rejestry nagrano zbyt ofensywnie, nie łudźmy się, że Electrocompaniet je złagodzi.
Czytając powyższy opis można dojść do wniosku, że każdy zakres ma nieco inny charakter i nijak nie może się dopasować do sąsiadującego pasma. Nic bardziej błędnego. Wszystko to łączy się w zgrabną całość, która brzmi muzykalnie i z charakterem. Kapitalnie wypadły wszelkie składy jazzowe, duże i małe, grające zarówno repertuar tradycyjny, jak i nowoczesny. Cenię sprzęt, który potrafi oddać motoryczny charakter sekcji rytmicznej, owego kośćca wszelkiej muzyki synkopowanej, a tak właśnie zachowuje się Electrocompaniet. Obfity i lekko podkreślony dół ma świetny drive i energię, które ożywiają każdy utwór. Szczegółowość średnicy i góry sprawiają natomiast, że instrumenty dęte aż się skrzą, przemawiając do nas dobitnie i bezpośrednio.
Jak można się domyślić, nieco mniej entuzjazmu wzbudza muzyka symfoniczna. Choć detale są oddane przekonująco, bywa że w gęstych nagraniach dolna średnica niepotrzebnie wysuwa się naprzód i zakres ten zaczyna się za bardzo „kotłować”. O dziwo, nie stanowiło to problemu w przypadku nagrań kameralnych bądź z muzyką dawną. Nadal było słychać brzmieniową sygnaturę wzmacniacza, która jednak płynnie współgrała ze specyficznym charakterem nagrań. Lekko podkreślone basso continuo czy kremowa barwa wiolonczeli jedynie uatrakcyjniały przekaz. Na koniec słowo o stereofonii. ECI-6 DX należy do urządzeń, które trudno oceniać pod względem rozciągnięcia sceny czy głębi ostrości, stosując przy tym aptekarską dokładność. Przestrzeń jest tworzona naturalnie i jakby od niechcenia. Muzyka po prostu opływa nas ze wszystkich stron i – za nic mając takie, a nie inne ustawienie kolumn – tworzy własny spektakl. Źródła pozorne wybrzmiewają precyzyjnie, choć nie są wycięte żyletką. Podobnie z planami dźwiękowymi w większych składach. Są wyraźne i bez trudu można je śledzić, ale ich granice wzajemnie się przenikają, dzięki czemu plan pierwszy przechodzi niezwykle płynnie w drugi, a drugi w trzeci. I tak aż do linii horyzontu.
W tym szaleństwie jest metoda. Zdecydowane odejście od neutralności zawsze niesie ryzyko, ale tym razem z ręką na sercu stwierdzam, że tak skomponowane brzmienie może się podobać. Jeśli podstawowym kryterium oceny sprzętu ma być jego muzykalność i atrakcyjność przekazu, to Electrocompaniet wygrywa w cuglach.
Bartosz Luboń
Hi-Fi i Muzyka 06/2018
Electrocompaniet ECI6 DX
Przeczytaj także