02.02.2019
min czytania
Udostępnij
Poprzednik przedwzmacniacza SA-32, model SA-31, był produkowany przez 22 (!) lata – od roku 1996, czyli niemal od początku działalności Vincenta. Gdyby Niemcy chcieli podążać za trendami, to po jego następcy można by się spodziewać zestawu modnych elektronicznych gadżetów, w stylu DAC-a czy odbiornika Bluetooth. Nic z tego. SA-32 to nadal sprzęt stuprocentowo analogowy. Bo po co zmieniać coś, co się sprawdzało przez dwie dekady z okładem?
Jednak świat nie stoi w miejscu, a i w branży hi-fi postęp dokonuje się szybko. Zespół projektantów Vincenta, pod przewodnictwem Franka Blöhbauma, również to dostrzega. SA-32 został przygotowany na tyle starannie, że powinien wytrzymać co najmniej kilkanaście następnych lat.
W zestawieniu z końcówką mocy, preamp Vincenta wygląda niczym rozjechany przez walec drogowy, ale to tylko złudzenie. Ze swoimi 8 cm wysokości nie odbiega od większości odtwarzaczy CD, a masa przekraczająca 6 kg każe go traktować z powagą.
Przednią ściankę wyrżnięto z aluminiowej płyty o grubości 0,5 cm, delikatnie wyszczotkowano i anodowano na czarno. Przewidziano także wersję w kolorze naturalnym. Oprócz potencjometru głośności, na froncie znalazły się: regulacja niskich i wysokich tonów, odłączana przyciskiem „Tone”, oraz obrotowy wybierak źródeł. Złote oznaczenia na czarnym tle nie są zbyt dobrze widoczne, zwłaszcza wieczorem. Na szczęście, orientację ułatwia czerwona dioda na pokrętle siły głosu.
Do SA-32 można podłączyć sześć źródeł liniowych – pięć RCA i jedno XLR.
Jest wyjście XLR i aż trzy RCA – jedno do końcówki mocy i dwa do innych odbiorników, np. wzmacniacza słuchawkowego lub magnetofonu.
Ciekawostkę stanowi funkcja zmniejszenia wzmocnienia o 8 dB, aktywowana przyciskiem „Gain”. Dzięki niej można precyzyjnie ustawić głośność, nawet jeśli korzystamy ze źródła o wysokim poziomie wyjściowym albo kolumn o ponadprzeciętnej efektywności. Przyda się także, gdy słuchamy w nocy, zwłaszcza że przedwzmacniacza nie wyposażono w wyjście słuchawkowe. Być może zmieni się to wraz z wersją SA-32MK, tylko kiedy?
We wnętrzu SA-32 panuje porządek godny szwajcarskiego zegarka, a nie sprzętu grającego, zwykle kojarzonego z plączącymi się kablami.
A propos tych ostatnich – krawędzie wszystkich otworów, przez które przełożono wiązki przewodów, złagodzono plastikowymi wkładkami, chroniącymi je przed ewentualnym uszkodzeniem. Obudowę z grubych blach dzielą dodatkowe przegrody. Dzięki temu jest pieruńsko sztywna.
W osobnej komorze, na dodatkowej podstawie antywibracyjnej, umieszczono porządny niskoszumowy transformator rdzeniowy. SA-32 nie wyposażono w tryb czuwania, więc przed odsłuchem zalecane jest minimum półgodzinne wygrzewanie. W sąsiedztwie trafa zmieściła się jeszcze płytka z filtracją napięcia anodowego. Reszta zasilania przeniosła się na drugą stronę parkanu.
Zasadnicza część elektroniki znalazła się na dużej płytce drukowanej, zajmującej lwią część wnętrza. W oczy rzucają się charakterystyczne prostopadłościenne kondensatory Wimy oraz niebieskie przekaźniki Takamisawy, załączające wejścia i wyjścia. Centralnie ulokowany potencjometr – sterowany silniczkiem niebieski Alps – został połączony z pokrętłem na froncie za pośrednictwem długiego pręta. Zabieg ten skutecznie eliminuje kabelki i skraca drogę sygnału.
SA-32 to konstrukcja hybrydowa i uważny obserwator wypatrzy tu cztery miniaturowe podwójne triody 6N16B, po dwie na wejściu i wyjściu. Żywotność każdej z lamp wynosi nie mniej niż 15 tysięcy godzin, więc przyszłego użytkownika czeka kilkanaście lat bezstresowego słuchania. A później wymiana kompletu za kilkadziesiąt złotych.
Para 6N16B na wyjściu, gniazda symetryczne oraz zdalne sterowanie są głównymi elementami, które pod względem użytkowym odróżniają nowy przedwzmacniacz Vincenta od zasłużonego SA-31.
Dołączony do SA-32 pilot wykonano z bloczka litego aluminium. Na temat łatwości obsługi nie ma co się rozwodzić, natomiast na podkreślenie zasługuje nadzwyczajna skuteczność. W zasadzie tylko z przyzwyczajenia kierowałem go w stronę czujnika podczerwieni, bo działał pod dowolnym kątem.
Bez owijania w bawełnę: SP-331 to kawał skurczybyka. Szczególnie groźne wrażenie robią uchwyty ułatwiające przenoszenie. Piec Vincenta waży uczciwe 19 kilo, więc z ustawieniem go powinien sobie poradzić nawet zażywny emeryt bez lumbago.
Podobnie, jak w przypadku przedwzmacniacza, front SP-331 wykonano z litej aluminiowej płyty. I na tym analogie się kończą, bowiem boczne ścianki to nic innego, jak pokaźne odlewane radiatory. W pierwszej chwili mogą się wydawać przerostem formy nad treścią, ale do każdego przykręcono sześć tranzystorów Toshiby, nie licząc kilku sterujących. Wzmacniacz Vincenta ciągnie z sieci okrągłe 800 watów, więc gdzieś część tej energii musi uchodzić.
Nad masywnym włącznikiem znajduje się czerwona dioda, sygnalizująca etap miękkiego startu. Po włączeniu urządzenia miga przez kilkanaście sekund. Dopiero gdy przestanie, piec jest gotowy do pracy.
Nad tylną ścianką nie warto byłoby się rozwodzić, gdyby nie szeroko rozstawione terminale, wzorowane na WBT. Umożliwiają instalację dowolnego rodzaju końcówek, jak też gołych kabli, a dzięki temu, że na każdy kanał przeznaczono dwa komplety – umożliwiają bi-wiring albo podłączenie dwóch par kolumn (np. do drugiej strefy). Dla posiadaczy widełek przewidziano dodatkowe pierścienie, ułatwiające dociśnięcie nakrętek.
Wnętrze SP-331 to kwintesencja wzmacniacza mocy. Sekcje porozdzielano aluminiowymi ekranami. Za zasilanie odpowiada przepotężny, 1000-VA toroid, zamknięty w puszce. Resztę zasilacza ulokowano na dwóch płytkach w sąsiedztwie końcówek mocy. W każdym kanale pracują cztery elektrolity Rubycona o łącznej pojemności 40 tys. µF.
Tuż przy gniazdach RCA umieszczono spory moduł z układami wejściowymi. Wśród nich dostrzegłem dwie podwójne triody 6N16, pracujące w trybie różnicowym i odpowiadające za wstępne wzmocnienie sygnału. Ostateczną moc, sięgającą 150 W/8 Ω i 300 W/4 Ω, oddają wspomniane tranzystory FET (sześć na kanał), pracujące w klasie AB. Sygnał do zacisków kolumnowych biegnie grubymi przewodami z miedzi beztlenowej. Wzmacniacz Vincenta automatycznie rozpoznaje, do których gniazd zostały podłączone głośniki i aktywuje przekaźnikami stosowne wyjście.
Przed poważnymi odsłuchami zafundowałem Vincentom tygodniową rozgrzewkę. Lato było, co prawda, upalne, ale od przybytku głowa nie boli. Już w trakcie docierania urządzenia zdradzały charakterystyczne cechy brzmienia. Po doszlifowaniu objawiły się one w pełnej krasie.
Testowany niedawno („HFiM” 7-8/2018) wzmacniacz SV-237MK autentycznie zaskoczył mnie kulturą i muzykalnością. Dzielony zestaw SA-32/SP-331 kontynuuje tę słuszną linię, ale dodaje też nieco od siebie. Czarno wykończona dzielonka wizualnie bardziej niż do muzyki barokowej pasuje do death metalu czy innego gore. Bo kto po takim ponuraku spodziewałby się cyzelowania detali w oratoriach czy klawesynowych miniaturach?
„Mesjasz” Haendla został odegrany dostojnie, niespiesznie, z szacunkiem dla wielkiego dzieła. Moją uwagę zwróciła mikrodynamika. Potencjometr nie musiał nawet zawędrować w okolice godziny 11, by dało się wyczuć drzemiącą energię najeżonego radiatorami pieca. Użytkownicy sprzętu hi-fi, poddający w wątpliwość sens dopłaty do systemu dzielonego, już po minucie uzyskaliby odpowiedzi na wszystkie pytania. Najbardziej znany fragment – „Alleluja” – zabrzmiał ze swobodą, przywołującą na myśl występ na żywo. Sprzyjała temu szeroka, głęboka i uporządkowana scena, dająca wiarygodne pojęcie o sali, w której realizowano nagranie.
Drugim elementem, podkreślającym co bardziej ekspresyjne momenty, był bas. Nie ogromne subwooferowe basiszcze, kotłujące się i bulgoczące w okolicach kostek, lecz mocny i szybki jak łasica dół pasma, który bez problemu wprawiał w ruch membrany bębnów wielkich i dmuchał w osiemnastostopowe piszczałki kościelnych organów. Bez ociągania narastał i wygasał, a każde uderzanie w najniższe tony było osobnym małym spektaklem. We fragmentach „Tutti” Reference Recordings bas potrafił huknąć z mocą kieszonkowej bomby, a już za moment, w organowych interpretacjach muzyki Krzysztofa Komedy, budował dyskretny, ale nadzwyczaj stabilny fundament. Prawdziwa klasa.
Wspomniałem o budowie sceny, jednak jej charakter w dużej mierze zależał od miejsca i sposobu realizacji płyty. Muzycy bez ociągania przesiadali się z odległych miejsc w nagraniach rejestrowanych na żywo w okolice linii łączącej kolumny w sesjach studyjnych. Także te pierwsze różniły się między sobą, zależnie od tego, czy występ odbył się w dużym kościele, czy na deskach filharmonii.
Przechodząc do nieco lżejszego repertuaru, zahaczyłem o nagrania gitary klasycznej i tu powyższe obserwacje uległy spotęgowaniu. W „Concierto de Aranjuez” Joaqina Rodrigo delikatne dźwięki gitary zostały odtworzone niemal z czułością, podkreślaną przez gwałtowne wejścia orkiestry. Mikrodynamika osiągnęła bardzo wysoki poziom, i to nie tylko w tej kategorii cenowej.
Zupełnie inna energia cechowała płyty meksykańskiego duetu Rodrigo y Gabriela. Struny Gabrieli Quintero wydawały się splecione z wiązek dynamitu, a każde szarpnięcie uwalniało z membran kolejną porcję energii. Oboje wykonawcy grają na specjalnie zbudowanych dla nich gitarach irlandzkiego lutnika Franka Tate’a, z lekko powiększonymi pudłami rezonansowymi. Efekt nieprzeciętnej witalności został więc uzyskany nie poprzez sztuczne podkreślenie niskich tonów, lecz właśnie dzięki mikrodynamice. Jeśli dodać do tego bardzo dobrą detaliczność, to w muzyce akustycznej zestaw Vincenta sprawdził się nadzwyczaj dobrze.
Ale to było dopiero preludium do nagrań jazzowych. Tutaj doszły do głosu trzy pary lamp, nie bez powodu umieszczone w preampie i wzmacniaczu mocy. I zaczęło się coś, co egzaltowane pensjonarki ponad sto lat temu mogłyby nazwać magią.
Wzmacniacz skupił się na detalach i budowaniu nastroju. Delikatnie ocieplona średnica nie ociekała wprawdzie miodem, ale brzmiała naturalnie i fizjologicznie. Sybilanty w głosach wokalistek nie zwracały na siebie uwagi. Zamiast tego, zwiększały wiarygodność występu. Mocny kontrabas brzmiał wybornie; miał odpowiednie rozmiary i nawet przez myśl mu nie przeszło, by gdzieś zadudnić lub wepchnąć się przed średnicę. Świetnie wypadły także instrumenty perkusyjne, z delikatną grą miotełek, szklistym połyskiem wibrafonu oraz bogactwem przeszkadzajek.
Ostatecznie odsunąłem na bok stosik nagrań testowych i pozwoliłem się Wickowi poprowadzić wybranymi przez niego ścieżkami. Ten zaś, niewiele myśląc, zapuścił się w lata 50. i 60. ubiegłego wieku, kiedy to na scenie obowiązywały garnitury i krawaty, jednak muzyka bynajmniej grzeczna nie była.
Koncertowe nagrania Milesa Davisa, George’a Bensona i Dave’a Brubecka niemal zatrzymały czas. Pozwalały się delektować atmosferą klubowych występów, a w finale ręce same składały się do oklasków. Później nastąpił gwałtowny przeskok w czasie i przestrzeni, do roku 2015 i Orpheum Theatre w Los Angeles. Tam właśnie, 30 września i 1 października, King Crimson zarejestrował dwa występy, będące częścią amerykańskiej trasy. Pierwszorzędny skład na scenie i jeszcze lepszy zestaw utworów z fenomenalnym „Starless” pozostawiły niezatarte wrażenie.
Jeszcze nie wybrzmiały oklaski amerykańskiej publiczności, kiedy ponownie wylądowałem w XX wieku, tym razem w 1979 roku na budapesztańskim Kisstadion. Krótka zapowiedź z odliczaniem po rosyjsku i wystartowała Omega. Fenomenalny koncert, chyba najlepszy, jaki zagrał ten węgierski zespół. Byłem wdzięczny Vincentowi za to, że mi go przypomniał i zabrał w lata młodości. Później zahaczyłem o legendarny Budokan, Hammersmith Odeon, aż wreszcie późnym wieczorem znalazłem się u stóp Wezuwiusza. Nad Pompejami zapadł zmierzch, a na scenę wyszedł David Gilmour i rozpoczął jeden ze swoichnajlepszych występów. Po dwóch i pół godzinie, niemal komfortowo odrętwiały, przeniosłem się w objęcia Morfeusza, ale następnego wieczoru zacząłem zabawę od początku.
Od strony wizualnej system Vincenta wygląda niczym sypialniany zestaw Ponurego Żniwiarza, ale nie dajcie się zwieść pozorom. Pod względem brzmieniowym może przewartościować niejedną opinię, opartą wyłącznie na wyglądzie i cenie.
Mariusz Zwoliński
Hi-Fi i Muzyka 10/2018
Vincent SA-32 / SP-331
Przeczytaj także