07.11.2020
min czytania
Udostępnij
I rzeczywiście, działające w Boulder PS Audio to firma wyjątkowa, zarówno pod względem samej oferty, jak i stosowanych rozwiązań. Zaczęło się jednak całkiem zwyczajnie, i to wcale nie w Kolorado, a w słonecznej Kalifornii. Właśnie tam, w 1973 roku, spotkało się dwóch panów, zafascynowanych błyskawicznie rozwijającą się techniką hi-fi, którzy postanowili spróbować swoich sił w tej relatywnie nowej branży.
Paul McGowan i Stan Warren – to właśnie od pierwszych liter ich imion wzięło nazwę PS Audio – zaczęli skromnie, bo od produkcji przedwzmacniacza korekcyjnego, który już rok później wszedł do sprzedaży. Wcale nie byli skazani na sukces, ponieważ za urządzenie, które w wersji prototypowej zamknięto w obudowie z pudełka po cygarach, trzeba było zapłacić 60 dolarów. Jak na owe czasy była to suma dość spora. Phono stage sprzedawał się jednak na tyle dobrze, że już wkrótce mogli poszerzyć katalog o przedwzmacniacze liniowe i końcówki mocy. I zapewne mielibyśmy do czynienia z kolejną firmą, której asortyment nie różni się specjalnie od produktów dziesiątek innych wytwórni z branży hi-fi, gdyby nie poważne zawirowania finansowe.
Te doprowadziły najpierw do odejścia samych ojców-założycieli, a później – do bankructwa PS Audio.
Przełom nastąpił dopiero w roku 1997, kiedy Paul McGowan postanowił wskrzesić swoje „dziecko”. Wykupił prawa do marki, po czym sam został prezesem nowo powołanego przedsięwzięcia, tym razem już z siedzibą w Boulder. W zasadzie dopiero od tego momentu zaczyna się prawdziwa historia PS Audio. Firmy, w której nic nie jest do końca zwyczajne.
Na pewno niezwyczajny był debiut, ponieważ produktem, z którym wytwórnia wystartowała, był… kondycjoner sieciowy. A w zasadzie – aktywny regenerator prądu o nazwie Power Plant 300 – rzecz ówcześnie niespotykana. Owszem, pod koniec lat 90. XX wieku kondycjonery i filtry były już obecne na rynku, jednak w dążeniu do dostarczania sprzętowi hi-fi idealnie oczyszczonego prądu nikt nie zapędził się równie daleko co Paul McGowan.
W przeciwieństwie do zwyczajnych kondycjonerów, wyposażonych wyłącznie w elementy pasywne, urządzenia PS Audio aktywnie wpływają na częstotliwość napięcia oraz kształt sinusoidy na wyjściu (która nawet dumnie widnieje w logo firmy). Dziś znajdziemy już więcej tego typu urządzeń, ale to PS Audio było pierwsze.
Kolejny zwrot akcji nastąpił pięć lat temu, kiedy na wystawie High End w Monachium firma zaprezentowała zestaw złożony z przedwzmacniacza i końcówki mocy oraz opartych na niej monobloków pod wspólną nazwą BHK Signature. Wzbudził on pewne zdziwienie, ponieważ nie dość, że urządzenia pracują w klasie AB, to jeszcze wyposażono je w lampy, od których prezes PS Audio wielokrotnie i zdecydowanie się odżegnywał. Skąd ta nagła zmiana frontu? Seria BHK to w zasadzie skok w bok. Są to bowiem pierwsze urządzenia PS Audio, których całościowy projekt zlecono osobie spoza firmy. Odpowiada za nie legenda branży hi-fi – 82-letni Bascom H. King, współpracujący wcześniej z Marantzem, Infinity, Conradem Johnsonem, Constellation Audio czy Audeze. Ze strony PS Audio dowiadujemy się, że serię Signature Bascom potraktował jako swoje opus magnum, dlatego po raz pierwszy postanowił wyróżnić urządzenia swoimi inicjałami. Podobno postawił też warunek, że układy mają być wyposażone w lampy, a McGowan przez grzeczność nie oponował. Czy słusznie? O tym przekonamy się w czasie odsłuchu.
Urządzenia PS Audio należą do tak zwanego nurtu „sleek design”, czyli, mówiąc po polsku, są płaskie jak naleśniki albo dążą do tego. Nietrudno uzyskać taki kształt w przypadku wzmacniaczy w klasie D, które nie potrzebują wielkich radiatorów ani potężnych transformatorów zasilających. Klasę AB trudniej upchnąć w zwartej obudowie, zwłaszcza gdy jednym z głównych elementów układu są stojące na sztorc lampy. Mimo to oba elementy wzmacniacza BHK Signature utrzymały zgrabną linię.
Przedwzmacniacz wyposażono w charakterystyczny dla amerykańskiej wytwórni niewielki, choć bardzo wyraźny wyświetlacz ciekłokrystaliczny, pokrętło regulacji siły głosu oraz jeden wielofunkcyjny przycisk. Przyznacie, że jak na preamp to minimalizm do kwadratu. Układ pokrętło-przycisk do żywego przypomina rozwiązanie stosowane przez nieistniejącą już firmę Thule Audio. Duńczycy udowodnili wtedy, że jednym przyciskiem można obsługiwać wszystkie funkcje odtwarzacza CD – dlaczego więc nie dałoby się tego powtórzyć w przedwzmacniaczu?
W rzeczywistości odbywa się to całkiem prosto, choć większość funkcji i tak będziemy wybierać z pilota. Naciskając wielofunkcyjny przycisk raz, zmieniamy wejście (w sumie jest ich pięć), natomiast po jego dłuższym przytrzymaniu wchodzimy do menu, do którego obsługi wykorzystujemy także pokrętło. Oprócz standardowych funkcji, takich jak balans, ustawienie maksymalnego poziomu głośności, jasności displayu czy bypassu dla kina domowego, znajdziemy też ciekawą informację o żywotności lamp, wyrażoną w godzinach i minutach (!).
Na przedniej ściance umieszczono jeszcze wyjście słuchawkowe typu duży jack oraz logo producenta, które służy jednocześnie za przycisk standby (główny włącznik przeniesiono do tyłu). Po jego naciśnięciu logo będzie migać, dopóki układ nie osiągnie optymalnej temperatury pracy – tak jest w każdym urządzeniu PS Audio. W BHK Signature nowość stanowi podawanie na wyświetlaczu sekund pozostałych do końca rozgrzewki. W przypadku całkiem zimnego urządzenia należy odczekać 80 sekund. Jeżeli wcześniej trzymaliśmy je w trybie czuwania, czas ten skraca się o połowę.
Na tylnym panelu – niespodzianka. Zamontowano tu pięć wejść liniowych, z których każde zrealizowano w standardach XLR i RCA. Wynika to z faktu, że zarówno przedwzmacniacz, jak i końcówka są układami zbalansowanymi, a sygnał dostarczony do wejścia RCA podlega symetryzacji i trafia do dwóch podwójnych triod 12AU7.
Pojedyncze wyjścia do końcówki mocy to znów XLR oraz RCA. Oprócz nich z tyłu znalazły się włącznik zasilania, wejście IEC oraz dwa wyzwalacze 12 V do automatycznej aktywacji wzmacniaczy mocy po uruchomieniu preampu. Zrezygnowano (na szczęście!) z modnego ostatnio dokładania DAC-a, co tylko niepotrzebnie skomplikowałoby purystyczny układ i wymagało osobnego zasilania oraz efektywnej izolacji od zakłóceń. W razie czego, zaawansowanych przetworników c/a w ofercie PS Audio nie brakuje.
Życie wewnętrzne przedwzmacniacza podejrzymy częściowo przez sporą kratkę wentylacyjną, przez którą odprowadzany jest nadmiar ciepła, generowany m.in. przez wspomniane podwójne triody. Pracują one w zbalansowanym stopniu wejściowym, bez sprzężenia zwrotnego, i mogą być zastąpione przez użytkownika innym modelem.
Za wybór źródła odpowiadają dwubiegunowe pozłacane przekaźniki, przez które sygnał biegnie do wielostopniowego tłumika, sterującego zarówno natężeniem dźwięku, jak i balansem.
Urządzenie wyposażono w duży transformator toroidalny, który współpracuje z pięcioma stabilizatorami napięcia, zbudowanymi na MOSFET-ach, zaprojektowanych przez Bascoma H. Kinga. Producent deklaruje, że wszystkie elementy dyskretne na płytce są montowane ręcznie (montaż przewlekany) i „nawet lut, którego używamy, został odsłuchany w celu uzyskania optymalnego dźwięku”. Wierzymy na słowo.
„Dwieście pięćdziesiątka” wygrywa mój prywatny konkurs na najurodziwszą końcówkę mocy. Naprawdę, trudno wymyślić w tej dziedzinie coś nowego. Zwłaszcza coś, co nie będzie pospolitym prostopadłościanem z gładkim panelem przednim, którego nudę przełamuje najwyżej samotny włącznik zasilania. Amerykanie nie dokonali żadnej rewolucji, a mimo to udało im się uzyskać naprawdę piękną i zwartą formę.
Przede wszystkim, końcówka nie razi wrażliwych oczu gigantomanią (czy w Krellu mnie słyszą?). Dzięki sprytnemu zabiegowi wpuszczenia sporych radiatorów w obrys obudowy udało się optycznie zmniejszyć rozmiary urządzenia. Wydatnie przyczyniło się do tego także zaokrąglenie rogów. Ten sam trik zastosowano w przedwzmacniaczu, choć tam nie było czego zmniejszać, ponieważ rozmiar obudowy tego ostatniego nie wykracza poza standardowe wymiary wzmacniacza zintegrowanego. W końcówce umiejętnie wykorzystano też kontrast między fakturami aluminium i akrylu. Gruby aluminiowy front urozmaicono symetrycznymi żłobieniami i pokryto matowym lakierem proszkowym, a pokrywę wykonano z idealnie gładkiego i błyszczącego akrylu. Całość współgra przepięknie i wygląda niezwykle elegancko. Należy tylko pamiętać, że duża akrylowa płyta będzie wymagać regularnych zabiegów pielęgnacyjnych.
Na tylnej ściance, oprócz standardowych wejść XLR/RCA, znajdziemy podwójne złocone terminale głośnikowe, wyprodukowane na zlecenie PS Audio, oraz przełącznik umożliwiający dostosowanie napięcia zasilania do standardów europejskich, amerykańskich oraz japońskich. Pośrodku panelu umieszczono zamkniętą w specjalnym zagłębieniu „kapliczkę” z dwiema podwójnymi triodami 6922 rosyjskiego producenta Gold Lion. Trochę szkoda, że ukryto je przed wścibskimi spojrzeniami, ponieważ umieszczone w głębi obudowy rozżarzone triody prezentują się po prostu pięknie, zwłaszcza na czarnym tle.
Gdybyśmy chcieli w przyszłości poeksperymentować z lampami innego producenta, wystarczy odkręcić niewielki, przytrzymywany dwiema śrubami panel i wymienić szklane bańki. Prąd spoczynkowy zostanie dopasowany automatycznie.
Przywykliśmy już do konstrukcji hybrydowych, w których przedwzmacniacz jest wyposażony w lampy, a końcówka mocy w tranzystory. Tutaj jednak sama końcówka jest hybrydą. Lampy na wejściu pełnią rolę stopnia pośredniego między przedwzmacniaczem a właściwą końcówką, czyli stopniem wyjściowym opartym na MOSFET-ach. Warto zaznaczyć, że oba stopnie są od siebie odizolowane i zasilane z niezależnych transformatorów. W zasadzie mamy więc do czynienia z dwoma współpracującymi ze sobą układami, zamkniętymi we wspólnej obudowie.
Parametry końcówki pozwalają przypuszczać, że mocy nam nie zabraknie. Zasilając kolumny ośmioomowe, mamy do dyspozycji 250 watów, a gdy podłączymy czteroomowe, moc się podwoi. Mało tego, BHK Signature 250 pozostanie stabilna nawet przy chwilowych spadkach impedancji obciążenia do 2 ?. Gdyby jednak i tego było mało, można się skusić na monobloki BHK, które są twórczym rozwinięciem recenzowanego modelu i oddają 300 W/8 ?.
Podobnie jak przedwzmacniacz, BHK 250 wykonano ręcznie, stosując najwyższej klasy elementy pasywne (rezystory PRP, kondensatory polipropylenowe Rel-Cap) i montaż przewlekany. Producent podaje, że wszelkie złącza wykonano ze specjalnie zamawianej miedzi, którą następnie poleruje się i pokrywa warstwą złota, żeby zapewnić układowi długowieczność i uniknąć jakichkolwiek strat w przesyle sygnału.
Największy problem będziemy mieć z ustawieniem kompletu. O ile przedwzmacniacz, choć ciężki, da się swobodnie unieść, o tyle niepozorna końcówka waży niemal 40 kilo, a uchwytów transportowych brak. Nie obejdzie się bez pomocy drugiej osoby. Później pozostaje już tylko oba urządzenia włączyć, rozgrzać i grać, nie przejmując się impedancją czy efektywnością głośników.
W teście amerykański wzmacniacz sterował kolumnami Dynaudio Contour 1.8, a sygnał płynął z odtwarzacza Primare CD 32 i przetwornika Hegel HD 25. Połączenia – wyłącznie symetryczne – zapewniały studyjne przewody Klotza, a końcówkę z głośnikami spięły Nordosty Red Dawn MK2.
Na początek dygresja. Jakiś czas temu dane mi było słuchać najtańszego zestawu dzielonego PS Audio z serii Stellar. Choć do klasy D podchodzę jak pies do jeża, to amerykański zestaw przekonał mnie od pierwszych dźwięków. Jego brzmienie było dalekie od neutralności, za to miało w sobie tyle rozkosznego ciepła, aksamitu i miękkości, że słuchanie niektórych gatunków – zwłaszcza jazzu – było prawdziwą ucztą dla zmysłów. Najzabawniejsze jednak, że gdybym słuchał tak właśnie brzmiącego zestawu w ślepym teście, bez wahania obstawiałbym wzmacniacz lampowy. Ba, może nawet SET. Aż trudno było uwierzyć, że tak klimatyczny dźwięk może płynąć z zimnej klasy D. Ale, idąc dalej, skoro klasa D potrafi tak dobrze udawać lampę, to jak zabrzmi sprzęt tego samego producenta, który rzeczywiście został wyposażony w szklane bańki? Odpowiedź jest krótka: zupełnie inaczej.
Dźwięk BHK Signature jest mocny, zdecydowany i rysowany ostrą kreską. Nie ma tu miejsca na niedomówienia ani romantyczną mgiełkę – wszystko jest rzęsiście oświetlone i pokazane bez owijania w bawełnę. Czy zatem, w przeciwieństwie do tańszej serii, mamy do czynienia ze sprzętem dążącym do neutralności? Nie do końca, ponieważ jeżeli chodzi o temperaturę barw, to testowany zestaw wykazuje lekką tendencję do chłodniejszego grania. Jeśli przyjmiemy, że idealna neutralność jest jak 18-19 stopni Celsjusza na termometrze, to dźwięk amerykańskiego tandemu plasowałby się mniej więcej w okolicach 14-15. Nie jest to jeszcze przejmujący chłód, a brzmienie pozostaje mimo wszystko nasycone i nie wykazuje oznak ostrości czy wychudzenia. Chodzi raczej o pewną bezwzględność w prezentacji obrazu muzycznego, na którą składają się wyraźny kontur dźwięków, precyzja oraz bardzo szybka reakcja na transjenty. Oczywiście możemy to i owo złagodzić lub ocieplić okablowaniem, ale ogólnego charakteru BHK Signature raczej nie zmienimy.
Największymi atutami amerykańskiego wzmacniacza są spójność, punktualność (nie tylko basu) i nieprzeciętna dynamika. Te cechy fenomenalnie się sprawdzają w ostrej rockowej młocce, w elektrycznym bluesie, ale – co zaskakujące – także w muzyce dawnej. Do tej ostatniej jeszcze wrócimy, a na razie zajmijmy się repertuarem z prądem.
Zawsze, kiedy testuję nowy sprzęt, świadomie sięgam po gatunki, które najbardziej pasują do charakteru odsłuchiwanego urządzenia i pozwalają na wydobycie jego zalet. Robię to także na przekór malkontentom, uważającym, że głównym zajęciem recenzenta jest szukanie dziury w całym. W przypadku tandemu PS Audio szybko stało się jasne, że właśnie blues, rock i style pokrewne są tym, co tygrysy lubią najbardziej. Mocne, twarde uderzenie stopy perkusyjnej, świetne trzymanie rytmu i imponująca dynamika sprawiły, że słuchając albumów Buddy Guya, Johna Mayalla czy Beth Hart wciąż miałem ochotę podkręcić głośność. Nie było przy tym mowy o kompresji czy bałaganie. Amerykańska końcówka uwielbia pracować pełną parą i zachowuje się jak silnik V8 po dociśnięciu pedału gazu. Wyrywa do przodu, nie tracąc kontroli ani zbytnio się nie wysilając.
W swoim zapamiętaniu doszedłem tylko do połowy skali (liczonej od zera do stu), co pozwoliło uzyskać ciśnienie akustyczne jak na koncercie klubowym i wykreować atmosferę bliską występom na żywo. Z dalszych eksperymentów zrezygnowałem, zarówno w trosce o swoje uszy, jak i o stan ferrofluidu w głośnikach – ledwo nadążał z chłodzeniem cewek.
Przy okazji bluesowo-rockowej młocki zauważyłem, że BHK Signature kapitalnie sobie radzi z separacją źródeł dźwięku. Nawet przy wysokich poziomach głośności analityczność zestawu i porządek, jaki wprowadza na scenie, pozostają powyżej średniej. Było to słyszalne na przykładzie pierwszego solowego albumu Erica Claptona (zatytułowanego po prostu „Eric Clapton”), gdzie twórczy ferment wprowadzany przez kilkunastu muzyków zamienia się niekiedy w chaos. Amerykański zestaw nigdy nie tracił kontroli nad licznymi, przenikającymi się planami, unikając jednak pułapki nadmiernej analityczności. Brzmienie było idealnie rozdzielcze, ale wszystkie detale składały się w spójną całość.
Ciekawie zaprezentował się bas. Był oczywiście szybki, zebrany i punktualny, a jednak zauważalnie płytszy, niż można było oczekiwać po systemie dzielonym klasy hi-end. Gwoli wyjaśnienia: w kategoriach bezwzględnych bas PS Audio jest bardzo dobry i myślę, że większości z nas całkowicie wystarczy. Wciąż jednak mam w pamięci subsoniczne ekscesy zintegrowanych konstrukcji Audioneta i Gryphona, które dowodziły – być może naginając prawa fizyki – że w odpowiednim zestawieniu skromne dwudrożne kolumny mogą zabrzmieć jak wielodrożne kolubryny. W przypadku PS Audio aż tak spektakularnego efektu zabrakło. Nic nie pomasowało mi brzucha ani też nie kopnęło z całej siły w splot słoneczny, nawet kiedy włączyłem muzykę filmową Angelo Badalamentiego i Howarda Shore’a.
Trzeba jednak przyznać, że w przewidzianym przez konstruktora zakresie – fakt, że węższym niż u wspomnianych konkurentów – niskie tony PS Audio zostały wzięte w cugle. Testując sprzęt, wielokrotnie spotykałem się z sytuacją, w której bas średni i niski był żwawy i punktualny, a najniższy już się nie wyrabiał, ponieważ brakowało kontroli. Nie w tym przypadku. „Kontrola to moje drugie imię” – naklejka z takim hasłem mogłaby widnieć na obu testowanych urządzeniach i nie byłby to jedynie zabieg marketingowy.
A co w takim razie z szeroko pojętą muzyką „unplugged”, gdzie dywagacje o kruszącym ściany basie tracą na znaczeniu? Tak jak wspomniałem, zadziwiająco dobrze wypadła muzyka dawna, zwłaszcza w wersji kameralnej, w utworach o pojedynczej obsadzie. Zdecydowanie przysłużyły się jej szczegółowość oraz chłodna neutralność, dzięki którym głosy oraz instrumenty solowe zostały przekonująco wydobyte z tła i uwolnione od podbarwień. Amerykański zestaw skrupulatnie pokazał też różnice w sposobie realizacji nagrań. I tak kantaty Bacha w interpretacji Freiburger Barockorchester, zarejestrowane dla znanej z dbałości o brzmienie wytwórni Carus, zachwycały poukładanymi jak w pudełku zapałek planami instrumentalnymi, kapitalnie doświetlonym wokalem Emmy Kirkby oraz zdyscyplinowanym basso continuo. Tym, co mogło nieco odbierać przyjemność z odsłuchu, były dosadne i nieco zbyt ofensywne wysokie tony. Nie było w nich odrobiny ciepła ani jedwabistości, jedynie zimny poblask i bezwzględna precyzja. Z kolei w koncertach na violę da gamba Vivaldiego (AliaVox) dźwięk okazał się bardziej nasycony, całość nagrania ukazana w bliższym planie, a wysokie tony znacznie bardziej aksamitne i znośniejsze dla ucha. W obu przypadkach niedosyt pozostawiały wrażenia przestrzenne, które w ogóle nie są najmocniejszą stroną topowych urządzeń PS Audio. Niezależnie od gatunku muzyki, dźwięk jest zbyt skomasowany, ściśnięty i niechętnie wychodzi poza boczne ścianki kolumn. Nadrabia to wprawdzie głębią, ale w przypadku dużych składów to trochę za mało i słychać, że muzyka się po prostu dusi.
Tym, na czym amerykański sprzęt poległ z kretesem, była tzw. muzyka z klimatem. Tym kameralnym i wysublimowanym, który w niepowtarzalny sposób potrafią wykreować ciepłe kobiece głosy, niekiedy z towarzyszeniem samego tylko fortepianu lub jazzowego tria. Bascom H. King chyba nie miał serca do takiego repertuaru, kiedy konstruował swój grający tandem. Na kapitalnie nagranej płycie Kari Bremnes („Og sa kom resten av livet”) mogło się podobać doskonałe prowadzenie basu i praca całej sekcji rytmicznej, która nadaje muzyce norweskiej wokalistki specyficzny puls. Rzecz w tym, że sam wokal, nagrany przecież w bliskim planie, sprawiał wrażenie wycofanego i pozbawionego emocji. Zawsze ujmował zaangażowaniem, a tym razem był wtopiony w tło i zupełnie szary. Do katastrofy doszło w przypadku płyt legendarnej Shirley Horn. Te, trzeba uczciwie przyznać, nagrane są fatalnie, ale już wielokrotnie się zdarzało, że odpowiednio skonfigurowany sprzęt potrafił tak umiejętnie wydobyć emocje, że jakość realizacji schodziła na dalszy plan. Nie tym razem. Monochromatyczność wokalu w połączeniu z ciasną przestrzenią sprawiły, że miałem ochotę jak najszybciej wyłączyć płytę. Choćby po to, by włożyć do odtwarzacza skoczny album „Blue Jeans” Alexis Korner’s Blues Incorporated.
I świat znów stał się piękny.
PS Audio BHK Signature to zestaw o wąskiej specjalizacji. Z pewnością nie należy do uniwersalnych, ale w niektórych gatunkach muzycznych wypada tak spektakularnie, że może się okazać końcem audiofilskich poszukiwań.
Bartosz Luboń
Hi-Fi i Muzyka 09/2020
PS Audio BHK Signature Preamplifier / BHK Signature 250 Stereo
Przeczytaj także