
06.06.2024
min czytania
Udostępnij
Początki Staksa sięgają 1938 roku, kiedy to młody inżynier Naotake Hayashi powołał do życia studio nagraniowe Showa Koon Kogyo. Jego podstawowa działalność polegała na produkcji woskowych matryc-matek na zlecenie wytwórni płytowych. Warto dodać, że pracując uprzednio dla jednego z chińskich przedstawicieli tej branży, Naotake Hayashi skonstruował pierwowzór ultralekkiej wkładki MM.
W czasie II wojny światowej i po jej zakończeniu Naotake skupił się na technice radiowej, stopniowo przestawiając swoją wytwórnię na produkcję profesjonalnego sprzętu audio.
W 1960 roku firma Showa Koon Kogyo zaprezentowała pierwsze na świecie słuchawki elektrostatyczne – Stax SR-1. Technikę tę od kilku dekad stosowano już co prawda w zestawach głośnikowych, ale za sprawą Hayashiego po raz pierwszy wylądowała na głowach melomanów. Dlatego Stax w materiałach nazywa swoje słuchawki „earspeakers” – głośnikami nausznymi.
Nazwa pochodzi od mikrofonu pojemnościowego Stax-1, opracowanego przez Hayashiego w 1950 roku. Choć w latach 50. ubiegłego wieku zakład Showa Koon Kogyo opuściło kilka innych urządzeń, to właśnie mikrofony, pracujące w licznych studiach nagraniowych i rozgłośniach radiowych, z NHK na czele, stały się wizytówką wytwórni. Ogromny rozgłos i zainteresowanie, jakie towarzyszyły słuchawkom SR-1, skłoniły w 1963 roku jej założyciela do zmiany nazwy na bardziej rozpoznawalną i łatwiejszą do zapamiętania Stax Kogyo.
W ciągu 85 lat działalności japońska firma przeszła wiele wzlotów i upadków. Do tych pierwszych można zaliczyć jedne z najlepszych na świecie słuchawek – SR-Ω z 1993 roku, rywali słynnych Sennheiserów Orpheus. Natomiast gorsze okresy najczęściej wynikały z problemów finansowych. Najpoważniejszy kryzys dotknął firmę pod koniec 1995 roku, kiedy to Stax Industries znalazł się w tak poważnych tarapatach, że zawiesił działalność i był bliski ogłoszenia upadłości. Po kilku miesiącach przestoju dziesięciu byłych członków załogi pod wodzą inżyniera Kazuo Suzukiego wznowiło produkcję, pracując przez ponad rok bez wynagrodzenia, by spłacić wierzycieli. Ich poświęcenie nie poszło na marne. Firma stanęła na nogi i nadal się rozwijała.
W 1996 roku stery Staksa przejął Hikoya Takahashi, lecz już dwa lata później, po jego śmierci, w fotelu prezesa zasiadł doświadczony inżynier Yozo Meguro.
Niestety, ze względu na trudności ze znalezieniem następcy wiekowego już Meguro, w 2011 roku Stax został sprzedany chińskiej firmie Manposha, produkującej urządzenia pod nazwą Edifier Technology. Nowy właściciel solidnie dokapitalizował firmę. W 2015 roku przeniósł siedzibę wraz z zakładem produkcyjnym do dużego, nowoczesnego budynku w mieście Fujimi w prefekturze Saitama, a rok później na stanowisko prezesa mianował Yoshimoto Nakatę. I tyle. Nie wyprowadził produkcji za Wielki Mur. Nie narzucił „optymalizacji” kosztów ani nie czerpał garściami z kilkudziesięcioletniego doświadczenia Staksa w technice elektrostatycznej. O rzadko spotykanej niezależności japońskiej manufaktury niech świadczy fakt, że Manposha przetworniki do niektórych modeli planarnych słuchawek Edifiera zamawia w… amerykańskiej firmie Audeze.
W 2015 roku, po ustabilizowaniu sytuacji, Stax zaprezentował nowe modele słuchawek z serii Lambda, powstałej jeszcze na początku lat 80. XX wieku. Były to SR-L500 i SR-L700. Trzy lata później, dla uczczenia 80-lecia firmy, dołączyły do nich flagowe SR-009BK oraz najtańsze w ofercie SR-300 Limited.
Obecnie katalog nausznych elektrostatów Staksa składa się z sześciu modeli. Na samym szczycie stoją SR-X9000, opracowane w czerwcu 2023 jako współczesna wersja SR-Ω. Niżej mamy SR-009S oraz SR-007 MkII. Serię Lambda reprezentują zmodernizowane SR-L700 MkII i SR-L500 MkII. Na samym dole cennika znajdują się SR-L300, produkowane w niezmienionej formie od sześciu lat. Poza tym Japończycy oferują kilka wzmacniaczy tranzystorowych i hybrydowych, niezbędnych do sterowania elektrostatami.
Przy okazji zerknijmy do cennika. Najtańsze SR-L300 można kupić już za niecałe 2500 złotych, co, biorąc pod uwagę zastosowaną technologię oraz miejsce ich powstania, wydaje się miłą niespodzianką. Gdzie więc tkwi haczyk? We wzmacniaczach, nazywanych „energizerami”.
Słuchawki elektrostatyczne mogą pracować wyłącznie w towarzystwie specjalnych wzmacniaczy, dostarczających energię przetwornikom. Pomijam tu hybrydowe monitory douszne z wysokotonowymi przetwornikami elektrostatycznymi, czerpiącymi prąd ze standardowych preampów, bo nimi być może zajmiemy się przy innej okazji. Ceny wzmacniaczy Staksa rozpoczynają się od 6000 zł. Można, rzecz jasna, rozejrzeć się za kompatybilnymi produktami innych firm, ale dużo raczej na tym nie zaoszczędzicie, a przy okazji narazicie się na ewentualny brak synergii brzmieniowej.
Idąc w górę cennika, natrafimy na kolejne słuchawki, kosztujące w przybliżeniu dwukrotnie więcej od poprzedników. Ze wzmacniaczami rzecz ma się inaczej. Najtańszy tranzystorowy kosztuje wspomniane 6000 zł, zaś najtańsza hybryda lampowo-tranzystorowa jest od niego o 1000 zł droższa. Ceny kolejnych dwóch modeli – przeznaczonych do SR-009S i SR-007 MkII – oscylują wokół 17000 zł.
Słuchawki SR-L700 MkII
Protoplasta testowanych SR-L700 MkII pojawił się ponad cztery dekady temu. Od tamtej pory kształt słuchawek praktycznie się nie zmienił. W porównaniu ze współczesnymi nausznikami wyglądają one cokolwiek osobliwie, a gdy założycie je na głowę i przejrzycie się w lustrze, widok dosłownie odbiera mowę. Ich właściciela można by wziąć za szalonego naukowca podróżującego wehikułem czasu. Na szczęście SR-L700 MkII nie da się używać poza domem.
Kanciaste ażurowe obudowy przetworników wykonano z twardego tworzywa sztucznego. Nie mają regularnych kształtów, a ich przednie ścianki są wyraźnie węższe od tylnych. Dzięki temu przetworniki skierowano w stronę głowy tak, aby dźwięki dochodziły do uszu słuchacza maksymalnie z przodu (i pomyśleć, że inni producenci wpadli na podobny pomysł zaledwie kilka lat temu, ogłaszając, że to przełom). Od strony głowy poduszki obszyto miękką skórą, która zapewnia ponadprzeciętny komfort użytkowania.
Jarzma mocujące obudowy wykonano z aluminium. Nad nimi znalazł się sprężysty pałąk ze stalowej blachy zatopionej w plastiku. Od strony głowy zawieszono bardzo szeroki pas miękkiej sztucznej skóry ze specjalnym zapadkowym systemem mocowania. Jego wysokość można regulować w 10 krokach, dzięki czemu Staksy dopasują się dosłownie do każdej głowy. A teraz najlepsze: wokółuszne poduszki oraz pałąki z jarzmami są wymienne i w przypadku uszkodzenia można je kupić w firmowym sklepie.
Przejdźmy teraz do clou programu, czyli przetworników.
Przetworniki
Głośniki elektrostatyczne, choć podobne do planarnych, działają na zupełnie innej zasadzie. W obu przypadkach powierzchnię drgającą wykonuje się z bardzo cienkiej i sztywnej folii. W przetwornikach planarnych nanosi się na nią spiralną cewkę, po czym folię zawiesza pomiędzy dwoma silnymi magnesami. Przyłożenie do cewki napięcia skutkuje drganiami całej powierzchni. Hi-endowi producenci stosują tu iście kosmiczne technologie, natomiast w niedrogich dalekowschodnich propozycjach najczęściej spotyka się folię mylarową i drucik aluminiowy.
W elektrostatach również mamy do czynienia z membraną z cienkiej i sztywnej folii rozciągniętej między dwoma ażurowymi statorami, lecz na tym podobieństwa się kończą. Drgań nie powoduje w tym przypadku przepływ prądu w polu magnetycznym, ponieważ w konstrukcjach tych w ogóle nie stosuje się magnesów. Membrana takiego przetwornika znajduje się pod stałym, bardzo wysokim napięciem polaryzującym, które w przypadku Staksów wynosi 580 V. Folię zawieszono pomiędzy statorami, do których kierowane jest zmienne, równie wysokie napięcie sygnału muzycznego płynące ze wzmacniacza. Spolaryzowana membrana jest wprawiana w ruch w rytm zmian napięcia przykładanego do statorów: odpychana od tej, która ma ładunek zgodny i przyciągana do ładunku przeciwnego, czego rezultatem są fale dźwiękowe. Ot, i cała filozofia.
Na papierze technika elektrostatyczna wydaje się nieskomplikowana, jednak w rzeczywistości porywa się na nią niewielu śmiałków. Na przeszkodzie stoi bowiem konieczność wytworzenia bardzo wysokiego napięcia, w kolumnach głośnikowych sięgającego kilku tysięcy woltów. Nie zapominajmy też o zachowaniu reżimu technologicznego, niezbędnego aby w trakcie eksploatacji wyeliminować przeskakiwanie ładunków między statorami a membraną. W skrajnych przypadkach iskrzenie może w niej nawet wypalać dziurki, choć na szczęście nie traci przez to własności elektroakustycznych. Jak w takim razie wyglądają przetworniki zastosowane w słuchawkach Staksa?
Ażurowe statory oraz ultracienka, niespełna dwumikronowa folia zostały osadzone w ramkach z tworzywa sztucznego. Czterdzieści lat temu, w czasie konstruowania serii Lambda, przetwornikowi nadano kształt owalu i ze względu na dużą powierzchnię drgającą pozostano przy nim do dziś. Od strony głowy, poza poduszkami, statory oddziela nylonowa siateczka. Co prawda świadomość noszenia 580 woltów może budzić niejakie obawy, jednak nie słyszałem jeszcze o przypadku zwarcia i podsmażenia pechowego użytkownika.
Oba przetworniki łączą się ze wzmacniaczem za pośrednictwem sześciożyłowego przewodu, wykonanego ze srebrzonej miedzi o czystości 6N. Kabel ma 2,5 metra długości. Od strony słuchawek zakończono go specjalnymi płaskimi wtykami, natomiast na drugim końcu zamocowano 5-pinowy XLR. Podłączenie czarnego przewodu z identycznymi wtykami bez pomylenia kanałów nie wydaje się oczywiste, jednak z prawej strony ciągnie się szara „stebnówka”, która prowadzi do odpowiedniej muszli.
Wzmacniacz SRM-500T
Wzmacniacz SRM-500T to konstrukcja hybrydowa, lampowo-tranzystorowa, choć inna niż można by się spodziewać. W przeciwieństwie do oldskulowych nauszników prezentuje się jak najbardziej współcześnie. Front wykonano ze szczotkowanego aluminium, zaś stalową pokrywę pokryto warstwą szarej farby. Widać na niej charakterystyczne zgrubienia bezpośrednio nad lampami. To jedyny element odróżniający testowany model od w pełni tranzystorowego SRM-400S.
Z przodu zajdziemy dwa słuchawkowe wyjścia XLR, które mogą się przydać do porównania różnych modeli nauszników lub słuchania muzyki w towarzystwie innej osoby. O ile będziemy mieli drugie pasujące do niego słuchawki. Niesymetryczny układ pinów praktycznie wyklucza niewłaściwe podłączenie. Na lewo od gniazd umieszczono włącznik zasilania z czerwoną diodą, sygnalizującą gotowość do pracy. Wstępne nagrzewanie trwa zwykle około minuty.
Nietypowe okazuje się pokrętło potencjometru, składające się z dwóch pierścieni regulujących osobno głośność prawego i lewego kanału. W codziennym użytkowaniu pierścienie obracają się jednocześnie, a jeżeli zaistnieje konieczność korekty balansu, jeden z nich trzeba przytrzymać.
Z tyłu widać wejścia w dwóch standardach: XLR Neutrika oraz złocone RCA, wraz ze stosownym przełącznikiem. Nie zabrakło także wyjścia, jednak działa ono wyłącznie jako przelotka, z pominięciem regulacji głośności. Aha, jest też zmyłka. SRM-500T nie ma wbudowanego korekcyjnego modułu dla gramofonów, a charakterystyczny zacisk GND może się przydać do podłączenia innych urządzeń. Jakich – o tym producent milczy.
Wnętrze „energizera” to stara, dobra szkoła budowania sprzętu hi-fi. Zamiast kilku scalaków i zasilacza impulsowego mamy dużą płytkę drukowaną (dominuje na niej montaż przewlekany) oraz porządny zasilacz z transformatorem rdzeniowym. Zresztą, nie mogło być inaczej, skoro przetworniki są polaryzowane napięciem ponad 0,5 kV.
Ścieżki z wejścia XLR i RCA zostały od siebie odseparowane – zmontowano je na osobnych płytkach, przymocowanych do tylnej ścianki. Z nich sygnał trafia do potencjometru głośności – umieszczonego z przodu dużego Alpsa w niebieskiej obudowie – po czym wraca na płytę główną. Podstawa montażowa jest wspólna dla obu torów, choć oddziela je wyraźna przerywana linia. I w tym momencie zaczyna się nietypowe podejście Japończyków do układu hybrydowego. Wbrew oczekiwaniom i tradycji, za pierwszy stopień wzmocnienia odpowiadają tranzystory FET. Dopiero obwód wyjściowy zrealizowano na podwójnych triodach 6CG7 Electro-Harmoniksa, które zazwyczaj lądują… na wejściu i w preampach. Taka niespodzianka.
Zanim przejdziemy do opisu wrażeń odsłuchowych, uwaga natury eksploatacyjnej. Otóż patrząc na tabelę danych technicznych, natkniemy się na szokująco wysoką impedancję słuchawek, sięgającą… 145 kiloomów. Tak, to nie pomyłka. W przypadku standardowych słuchawek dynamicznych i planarnych impedancja sięga maksymalnie 600 omów, a i tak ich posiadacze muszą trochę poszukać, zanim trafią na dostatecznie wydajny wzmacniacz. Ale 145 kiloomów?! Toż tu potrzeba jakiegoś potwora opalanego koksem! I tutaj wchodzi Stax, cały na srebrno, i zwalnia użytkownika z obowiązku poszukiwania na własną rękę odpowiedniego sprzętu. Mało tego, Stax, jako pionier w stosowaniu techniki elektrostatycznej, narzucił własny standard połączeń, do którego dopasowali się inni producenci nauszników oraz wzmacniaczy.
Do tej pory jakoś mijaliśmy się ze Staksami, nie licząc okazjonalnych kontaktów na wystawach. Sytuacja zmieniła się przed kilkoma miesiącami, kiedy to wreszcie przysiadłem do nich na dłużej i gruntownie zapoznałem się z brzmieniem całej serii Lambda oraz SR-007 MkII. Słuchawki były podłączone do kilku firmowych wzmacniaczy, a dzięki podwójnym wyjściom w każdym z nich mogłem spokojnie porównywać brzmienie.
Zacząłem od najtańszych SR-L300 i już po kilku minutach poczułem, że będzie to wyjątkowe przeżycie. Nie powiem, że zbierałem szczękę z podłogi, ale gdybym miał mniejsze doświadczenie z nausznikami, to mógłbym stwierdzić, że już nic lepszego mnie w życiu nie spotka. Kilkanaście minut później zostałem wyprowadzony z błędu. Gdy oswoiłem się z brzmieniem „trzysetek”, po kolei przesiadałem się na coraz wyższe modele. Poprawę wszystkich aspektów brzmienia dało się zauważyć od razu. Może nie było przełomu, ale doceniałem coraz lepszą definicję detali oraz obszerniejszą panoramę stereo. Aż w końcu przyszła pora na SR-L700 MkII, podłączone do hybrydowego wzmacniacza SRM-500T. Tutaj naprawdę doznałem olśnienia. Bezzwłocznie zanotowałem symbole obu urządzeń i zamówiłem je do testów. Nie omieszkałem przy tym sprawdzić możliwości najdroższych SR-007 MkII, podłączonych do adekwatnego cenowo wzmacniacza hybrydowego STM-700T, jednak ten zestaw zasługuje na osobne omówienie. Kilka tygodni później zamówiony komplet dodarł do redakcji.
Cechami Staksów, które zauważa się natychmiast, są nieprzeciętna szybkość oraz detaliczność. Właściwie można uznać, że na nowo definiują te pojęcia, ponieważ ilość szczegółów, jakie odsłaniają, potrafi przyprawić o zawrót głowy.
Dzięki ich niewiarygodnej szczegółowości dowiecie się o swoich płytach wszystkiego, nawet tego, czego niekoniecznie chcieliście być świadomi. Wbrew pozorom, japońskie elektrostaty nie masakrują jednak słabszych realizacji. Traktują je powściągliwie i z brakiem zaangażowania, jakby dawały do zrozumienia, że życie jest zbyt krótkie na słuchanie byle czego.
Niestety, z cechą tą wiążą się przyszłe nieplanowane wydatki na jak najlepiej nagrane płyty. Melomani nie zawsze to rozumieją, ale rasowy audiofil jest gotów wydać majątek na ściągnięcie ulubionych albumów z drugiego końca świata, o ile tylko dowie się o ich wyjątkowym poziomie technicznym. Kiedy trafi na wzorcowe realizacje, to niezależnie od gatunku Staksy wyniosą je na zupełnie nowy poziom muzycznych doznań. Bez większego trudu przeniosą słuchacza w sam środek sceny, pomiędzy wykonawców rozlokowanych wokół głowy na różnych wysokościach i w różnych od niej odległościach. Przestrzeń zostanie wypełniona mnóstwem odgłosów towarzyszących występowi muzyków w zamkniętym pomieszczeniu. Jego rozmiary będą łatwe do zdefiniowania bez względu na to, czy nagranie zarejestrowano w niewielkim klubie, studiu czy też w obiekcie sakralnym.
Separacja instrumentów okazuje się doskonała. Nie są one porozstawiane po kątach, lecz spokojnie mieszczą się na scenie w niewielkich, lecz wyraźnych odstępach. Równie realistycznie wypadają bliższe i dalsze plany w dużych formach wokalno-instrumentalnych, z solistami na przedzie, orkiestrą za nimi i po bokach oraz chórem stojącym na samym końcu sceny. Pod tym względem brzmienie Staksów, najbardziej ze wszystkich testowanych do tej pory, przypomina słuchanie muzyki przez dobre kolumny, kiedy to mamy przed sobą spójną scenę w wyraźnymi źródłami, a nie dźwięki rozstrzelone po obu stronach głowy.
Choć SR-700 MkII nie są wybredne w kwestii repertuaru, to prawdziwa magia zaczyna się w nagraniach akustycznych. Bez względu na to, czy będą to dzieła mistrzów baroku, kameralny jazz, smętne audiofilskie plumkanie czy też żywiołowe flamenco, doznamy prawdziwego uniesienia i odkryjemy nieznane obszary muzyki. Poznamy małe sekrety dobrze znanych płyt, o których prawdopodobnie sami wykonawcy ani realizatorzy nie mieli pojęcia. Dodajmy do tego spójność zakresów i praktyczny brak ograniczeń, zarówno w basie, jak i wysokich tonach, a stwierdzenie o uczestnictwie w występie na żywo stanie się tak bliskie prawdy, jak nigdy wcześniej. Tyle o nagraniach akustycznych. A muzyka z prądem?
Płyty rockowe zwykle nie skrywają tajemnic za kurtyną srogiego łojenia. Wyjątek stanowią koncertowe nagrania w plenerze. Wtedy można wyczuć stadionową przestrzeń, wypełnioną odgłosami publiczności, zwłaszcza w czasie chóralnych śpiewów i owacji. Prawdziwy wstrząs przeżyłem jednak za sprawą studyjnej płyty „Howlin Mercy” Johna Campbella.
Najbardziej znaną na niej piosenką jest „Way Down In The Hole” – żelazny punkt programu prezentacji sprzętu hi-fi. Posłuchajcie jednak całego albumu, bo to kawał siarczystego bluesa, zagranego na najwyższym poziomie technicznym i realizacyjnym. W trakcie nagrywania Campbell używał kilkudziesięcioletnich gitar, odznaczających się unikalnym brzmieniem. Szczególnie polecam utwór „Saddle Up My Pony”, w którym słychać całe mnóstwo niuansów artykulacji. Okazuje się, że w czasie odsłuchu przez kolumny sporo ich umyka, a dzięki Staksom dostajemy je na srebrnej tacy, otoczone złocistą poświatą. Tak właśnie może wyglądać audiofilskie Elizjum.
Po oddaniu zestawu japońskiej wytwórni dystrybutorowi zrobiłem sobie kilkudniowe czyszczenie pamięci, po czym wróciłem do moich słuchawek dynamicznych. Płyta Campbella zabrzmiała, jakbym się przesiadł z plików hi-res na mp3. Z grubsza było wiadomo, o co w muzyce chodzi, ale tylko z grubsza.
Audiofilski świat jest pełen frazesów. Jeden z nich mówi, że nic już nie będzie takie, jak wcześniej. Do Staksów SR-L700 MkII pasuje idealnie.
Mariusz Zwoliński
Hi-Fi i Muzyka 03/2024
Stax SR-L700 MkII / SRM-500T
Przeczytaj także