
24.12.2019
min czytania
Udostępnij
Mam na myśli opisywane w majowym numerze E65BTNC („HFiM” 5/2019) oraz aktualnie testowane Live 650BTNC. Ułożone obok siebie, są niemal nie do odróżnienia, lecz diabeł tkwi w szczegółach.
Obudowy niemal w całości wykonano z porządnego plastiku, a jedynymi widocznymi elementami metalowymi są wzmacniające pałąk paski stalowej blachy, zakończone solidnymi zawiasami. Muszle można łamać do wewnątrz oraz skręcać o 90 stopni, co znacząco ułatwi ich transport w plecaku lub torbie. W lewej obudowie umieszczono zasilające gniazdo micro USB oraz akumulatory, wystarczające na 20 godzin pracy w trybie bezprzewodowym i z włączoną redukcją szumów. Odizolowanie ich od elektroniki powinno pozytywnie wpłynąć na brzmienie. Na prawej muszli znajdziemy 2,5-mm gniazdo sygnałowe oraz wszystkie przyciski, pogrupowane tak, aby zminimalizować ryzyko pomyłki. Na samej górze ulokowano włącznik zasilania, pod nim – guziczki sterujące odtwarzaczem muzyki, a z przodu – przyciski aktywujące tryb ANC oraz ułatwiające parowanie z telefonem. W słuchawkach pracują dynamiczne przetworniki o średnicy 40 mm, z wydajnymi magnesami neodymowymi. Od uszu oddzielają je wypukłe płytki dyfuzyjne.
Sprężysty pałąk obszyto dwoma rodzajami tkaniny o grubym splocie, a od strony głowy wymoszczono paskiem elastycznej pianki. Zakres regulacji jest dość duży – w maksymalnym rozciągnięciu miałem nad głową jeszcze dobre 2 cm luzu. Przy zsunięciu do minimum idealnie leżały na głowie znajomej 10-latki. Na zewnątrz muszli umieszczono ozdobne, przypominające metal pierścienie i jak na razie są to jedyne elementy odróżniające Live 650BTNC od E65BTNC. Jeśli jednak położyć je obok siebie, dostrzeżemy coś jeszcze. O ile E65BTNC mogły w zasadzie uchodzić za nauszne, to „sześćset pięćdziesiątki” są od nich ciut większe. Nie na tyle jednak, żebym wyglądał w nich jak kosmita. Grube poduchy z pianki termokształtnej, obciągnięte ekoskórą, całkowicie obejmują małżowiny, a dzięki lżejszemu naciskowi na głowę można w nich dłużej słuchać muzyki bez odczucia dyskomfortu. Cechę tę powinni docenić szczególnie okularnicy. Mniejszy nacisk przekłada się, niestety, na słabsze tłumienie hałasów w trybie pasywnym, ale do tego zaraz dojdziemy.
Słuchawki wyposażono w łączność bezprzewodową Bluetooth w wersji 4.2 oraz system aktywnej redukcji hałasów zewnętrznych, wycinający większość odgłosów otoczenia. Większość, ale nie wszystkie. Testowane w maju E65BTNC były pod tym względem nieco skuteczniejsze, a zawdzięczały to silniejszemu naciskowi na głowę. Odznaczały się tym samym ciut gorszym komfortem, czyli coś za coś. Różnice w izolacji od otoczenia można zauważyć, dopiero bezpośrednio porównując oba modele, więc osobiście bym tej kwestii nie demonizował. Obsługa słuchawek JBL-a to czysta przyjemność. Parowanie z telefonem przebiegało bez przeszkód. Wszystkie przyciski ułożono logicznie, a w trakcie kilkutygodniowego użytkowania nie stwierdziłem ani jednego zawieszenia. Na podkreślenie zasługuje precyzyjna regulacja głośności, przebiegająca w drobnych krokach. Podobne wrażenia zanotowałem w czasie odsłuchu testowanych przed kilkoma miesiącami E65BTNC, więc nie mogło to być dziełem przypadku. No właśnie, mając dwa z pozoru identyczne modele słuchawek, można się zastanawiać, co u licha w tych droższych kosztuje kilkaset złotych. Już mówię. O ile E65BTNC można zaliczyć do „purystycznych” słuchawek bezprzewodowych z aktywną redukcją hałasów, to w przypadku Live 650 BT NC dostajemy jeszcze kilka bardzo przydatnych dodatków, zdecydowanie wartych dopłaty. Pierwszym jest firmowa aplikacja na smartfony, obsługująca serie Live i Everest, umożliwiająca personalizację słuchawek. Polega ona na wyborze asystenta głosowego (Google Assistant i Amazon Alexa) oraz dopasowaniu charakteru brzmienia. Użytkownik ma do dyspozycji dziesięciopasmowy equalizer z trzema fabrycznymi trybami (jazz, wokal i bas) oraz możliwością ustawienia korektora zgodnie z własnymi upodobaniami. By rozwiać wszelkie wątpliwości, dodam, że ingerencja w wirtualne suwaki nie zmienia diametralnie charakteru brzmienia. Powinniśmy traktować ją raczej na podobieństwo dosmaczania potraw, jak szczyptę soli lub kroplę oliwy, a nie zmianę pikantnej zupy rybnej w budyń waniliowy.
Drugim przydatnym dodatkiem jest wspomniany asystent głosowy, uruchamiany dotknięciem lewej muszli. Dzięki niemu można obsługiwać telefon, nie wyjmując go z kieszeni. Ja ograniczyłem funkcjonalność wirtualnego asystenta do podawania godziny oraz informowania o przychodzących wiadomościach i odczytywania ich treści. Funkcja ta będzie szczególnie przydatna w czasie jazdy na rowerze. Dzięki niej nie trzeba się zatrzymywać i grzebać po kieszeniach, by odczytać e-mail lub esemes. I tu mała, aczkolwiek istotna uwaga. W czasie jazdy należy koniecznie wyłączyć tryb aktywnej redukcji hałasów. Pomijając niebezpieczne dla życia i zdrowia całkowite odizolowanie się od odgłosów ruchu ulicznego, tryb ANC… wzmacnia szum powietrza owiewającego pałąk. Sprawdzałem to na kilku modelach różnych firm i za każdym razem efekt był podobny.
Choć na pierwszy rzut oka testowane słuchawki nie różnią się od tańszych modeli z serii E, to trudno pomylić je pod względem brzmienia. Co prawda, obie pary zdradzają typowy dla JBL-a „rozrywkowy” charakter, jednak Live 650BTNC są zdecydowanie spokojniejsze i bardziej wyważone od tańszych kuzynów. E65BTNC przypominały podwórkowego urwisa w przekrzywionej czapce i z poobijanymi kolanami. Live 650BTNC to jego starszy brat, któremu już nie przystoi łażenie po drzewach. Ale starsi bracia także mają swoje rozrywki i niekoniecznie będzie to szydełkowanie. Zaczynając zwyczajowo od klasyki, od razu wychwyciłem wyraźne ocieplenie brzmienia. Barwna średnica i rozświetlone wysokie tony mogą uprzyjemnić niejeden wieczór, ale pod tą elegancką powierzchnią czaił się mocny i dynamiczny bas, będący zapowiedzią atrakcji czekających po podłączeniu instrumentów do prądu. Jako że słuchawki JBL-a z założenia służą umilaniu spacerów i podróży, nie zwlekając przeszedłem do nieco lżejszych gatunków muzyki i zahaczyłem o kilka orkiestrowych soundtracków Johna Williamsa i Hansa Zimmera. Są dość specyficzne, jeśli chodzi o linię melodyczną, ale do sprawdzania możliwości sprzętu nadają się bardzo dobrze.
Dynamika okazała się znakomita, a koncertowa scena i prawdziwy podmuch w orkiestrowych tutti mogły się kojarzyć z dobrymi kolumnami za znacznie większe pieniądze. Mocny, głęboki bas idealnie pasował do muzyki filmowej oraz elektronicznej. W dodatku, pomimo ponadprzeciętnej masy, spokojnie się wyrabiał w karkołomnych fragmentach. Skrzydła rozwinął jednak dopiero w akustycznym jazzie. Mocny, gęsty, zaskakująco punktualny i wolny od podkolorowania, mógłby być dumą niejednych droższych słuchawek. Dodajmy do tego świetną rytmiczność, doświetlone blachy i całkiem interesującą stereofonię, a otrzymamy przepis na brzmienie idealne do podrzucania tempa w trakcie szybkich marszów i jazdy na rowerze. Jednak prawdziwy energetyczny impuls strzelił w słuchawki po podłączeniu instrumentów do prądu. Wraz z pierwszymi riffami elektrycznych gitar zaczęła się jazda bez trzymanki, jak na prawdziwym koncercie. Nie było, rzecz jasna, takiej przestrzeni i ciśnienia akustycznego, ale barwa, dynamika i ogólnie pojęta muzykalność natychmiast wywołały rytmiczne kiwanie głową. Na szczęście, Live 650BTNC ważą niewiele, więc nie groziło mi zwichnięcie kręgów szyjnych. Z drugiej strony, tkwiły na głowie tak stabilnie, że nie obawiałem się ich zsunięcia.
Gdybyśmy mieli w redakcji ścianę fajnych słuchawek, na podobieństwo ściany fajnych samochodów w starym Top Gear, to nauszniki Live 650BTNC zajęłyby jedno z najwyższych miejsc. A właściwe najwyższe, bo właśnie stworzyły tę kategorię.
Mariusz Zwoliński
Hi-Fi i Muzyka 10/2019
JBL Live 650BTNC
Przeczytaj także