
18.10.2020
min czytania
Udostępnij
Na pierwszy rzut oka Club 950NC niemal się nie różnią od flagowych Club One.
Szeroki pałąk i jarzma mocujące muszle wykonano z grubej stalowej blachy, lakierowanej proszkowo. W tym momencie natykamy się na pierwszą różnicę między oboma modelami. Pałąk Club One w całości pokryto naturalną skórą, zaś w Club 950NC zastosowano jej wysokiej jakości syntetyczny odpowiednik. Górna strona pałąka została natomiast wykończona matowym tworzywem sztucznym. Identyczne są muszle z przetwornikami. Wykonano je z tworzywa ABS, a od zewnątrz dodano ozdobne dekielki oraz eleganckie „chromowane” wstawki. Podobnie jak w Club One, lewy dekielek pełni funkcję przycisku wywołującego asystenta głosowego. Wewnątrz znajdziemy przetworniki o średnicy 40 mm, chronione przez stalowe płytki dyfuzyjne. W odróżnieniu od flagowca powierzchni membran nie pokrywa cienka warstwa grafenu. Głośniczki zostały maksymalnie przesunięte do przodu i skierowane w stronę słuchacza tak, by w miarę możliwości upodobnić wrażenia przestrzenne do tych towarzyszących słuchaniu muzyki przez kolumny.
Obszerne wokółuszne poduszki są identyczne jak w Club One, a dzięki mocowaniu na magnesy łatwo można je wymienić, gdy się zużyją. Wszystkie przyciski logicznie rozmieszczono na obu muszlach i nakryto wodoszczelnymi membranami. Te zgrupowane na lewej służą do włączenia zasilania, parowania z urządzeniami przenośnymi, aktywacji ANC i wyboru jednego z trybów przezroczystości. Przyciski na prawej muszli sterują pracą odtwarzacza. Pod nimi znalazł się dodatkowy guzik, nieobecny w modelu flagowym. Na razie nazwijmy go „Turbo”.
W czasie rozpakowywania szczytowych Club One moją niekłamaną radość wzbudził oldskulowy, spiralny przewód sygnałowy. W pudełku z Club 950NC, niestety, go zabrakło, ale reszta jest taka sama. Owa reszta to sztywny wodoszczelny futerał, twardością przypominający skorupę kokosa, 1,2-metrowy kabelek z wtykiem typu mały jack (3,5 mm) oraz przewód zasilający USB-A/C. Obsługa słuchawek nie nastręczała problemów. Amerykańskie nauszniki bez ociągania dogadały się ze smartfonem. Po sparowaniu uruchomiłem firmową aplikację JBL-a, w której można wybrać jeden z profili dźwiękowych ustawionych przez producenta. Przypomnę, że seria Club powstała w kooperacji z piątką czołowych didżejów sceny klubowej, więc owe profile powinny pozwolić zbliżyć wrażenia odsłuchowe do tych, które towarzyszą ich występom. Takie przynajmniej jest założenie. Więcej na ten temat można przeczytać w teście Club One („HFiM” 7-8/2020). Poprzez aplikację JBL-a można wybrać jeden z trybów przezroczystości, wzmacniający odgłosy otoczenia przy jednoczesnym wyciszeniu muzyki. Z pozoru jest to bez sensu, ale korzystałem z niego zazwyczaj przy sklepowych kasach, zamiast zdejmować słuchawki z głowy. W Club 950NC znajdziemy też adaptacyjny układ aktywnej redukcji hałasów, reagujący w czasie rzeczywistym na odgłosy otoczenia i skutecznie je tłumiący. Może poza szumem wiatru owiewającego słuchawki w czasie jazdy na rowerze, ale akurat ta cecha jest przypadłością niemal wszystkich słuchawek z ANC. W takim przypadku najlepiej redukcję po prostu wyłączyć. Wszystkie przyciski ułożono intuicyjnie, a na podkreślenie zasługuje tradycyjna dla JBL-a precyzyjna regulacja głośności. I to jest bardzo dobra, choć świecka tradycja.
Z odsłuchów Club One najlepiej zapamiętałem fenomenalną dynamikę w trybie pasywnym. Podłączając Club 950NC przewodowo do stacjonarnego wzmacniacza słuchawkowego, oczekiwałem podobnych atrakcji. I nieco się zawiodłem. Owszem, amerykańskie nauszniki też nie należą do ułomków, ale raczej nie spodziewajcie się eksplozji kieszonkowej bomby atomowej. Za to jęk zawodu już w zarodku stłumi jakość brzmienia. Wyrównane, dźwięczne, lekkie i przesycone powietrzem, bardzo dobrze pasuje do klasyki, jazzu oraz wszelkich odmian akustycznego grania. Dzięki neutralności instrumenty strunowe grały tak, jak je lutnicy stworzyli, a wyraźne określenie pozycji muzyków na scenie pozwalało śledzić partię każdego z nich na tle reszty zespołu. A propos sceny: wbrew staraniom konstruktora panorama stereofoniczna nijak nie chciała przypominać tej budowanej przez kolumny. „Ubocznym”, w pozytywnym sensie, efektem jego wysiłków była szeroka scena, wyraźnie oddalona od uszu. Swoimi rozmiarami bardziej przypominała dobre konstrukcje otwarte niż zamknięte i za to twórcy Club 950NC należą się brawa.
Nie przerywając słuchania po kablu, włączyłem zasilanie i natychmiast dociążył się bas. Mocny i podkreślony, aż się prosił o skoczniejsze rytmy i w odpowiedzi na te sugestie odtworzyłem z Tidala kilka swingujących standardów w wykonaniu Michaela Bublé. Ależ to był czad! Timing, rytm i pulsujący dół pasma mogłyby rozruszać Statuę Wolności, a szeroka scena strzelająca złocistymi dęciakami dorównywała najlepszym konstrukcjom zamkniętym w zbliżonej cenie. To nic, że całe brzmienie było pewnym odstępstwem od audiofilskiej neutralności. Dostarczało za to autentycznej frajdy ze słuchania. Kontrolne wyłączenie zasilania spuściło z muzyki powietrze, a kipiące do tej pory emocjami nagrania po prostu stały się nudne. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że to recenzenckie fanaberie, ponieważ przytłaczająca większość użytkowników kupi JBL-e z zamiarem chodzenia w nich po mieście. I to bynajmniej nie z kabelkiem. Słuchając przez Bluetooth, otrzymujemy coś na podobieństwo złotego środka. Do bardzo dobrej detaliczności trybu pasywnego dołącza mocny bas z aktywnego po kablu. Dzięki mocnemu dociskowi Club 950NC efektywnie izolują od otoczenia, więc większość odsłuchów terenowych prowadziłem bez włączania redukcji hałasów. W tej wersji brzmienie miało więcej cech kablowego trybu pasywnego, natomiast aktywacja ANC nieznacznie, choć zauważalnie dociążała dół. Układy redukcji hałasów w stu procentach wycinają niskie tony oraz większość średnich i wysokich, zakłócających słuchanie muzyki, więc bardzo dobrze sprawdzą się na ruchliwych ulicach i w środkach komunikacji.
W trybie bezprzewodowym JBL-e świetnie się nadają do muzyki rozrywkowej, czyli tej, która najczęściej towarzyszy nam na spacerach i w dłuższej podróży. Dla amerykańskich słuchawek nie ma zbyt trudnych wyzwań. Czy to rock z połowy lat 60. XX wieku, czy najnowsze produkcje skąpane w elektronicznym sosie, Club 950NC były w swoim żywiole. Wisienką na torcie okazały się nagrania koncertowe, wyróżniające się szeroką sceną, bardziej pasującą do otwartych konstrukcji. Wreszcie przyszła pora na tytułowe „turbodoładowanie”. W pra- praprzodkach empetrojek, czyli przenośnych odtwarzaczach kasetowych z XX wieku, przełącznik „Turbo” był najbardziej pożądaną funkcją. Bo kiedy wydawało się, że rachityczne rzężenie jest typową cechą tych urządzeń i dołączanych do nich pchełek, do akcji wkraczał włącznik podbijający bas. Sztuczne uwypuklenie niskich tonów znacząco poprawiało brzmienie. Po jego włączeniu nie trzeba się było domyślać istnienia sekcji rytmicznej, a i reszta zespołu grała z większym wigorem. W przypadku słuchawek JBL-a włączenie przycisku Bass Boost miało nieco inny i nie aż tak pożądany efekt. Krótkie naciśniecie go zmieniało każdy materiał muzyczny w basowe imadło. Karykaturalnie podbite niskie tony mogą się spodobać jedynie osobnikom, którzy na internetowych forach szukają słuchawek grających mocnym „bassem”, koniecznie przez dwa „s”, przy braku innych priorytetów. W przypadku instrumentów akustycznych przynoszą bowiem wynaturzenie, ale… gdy na tapetę trafi muzyka elektroniczna, pewne odchylenia od normy stają się akceptowalne. W tych gatunkach i tak nie ma naturalnych dźwięków, więc każdemu według potrzeb. Jak to mówią: jeden lubi ogórki, drugi ogrodnika córki.
Kolejne bardzo dobre słuchawki JBL-a za bardzo przyzwoite pieniądze. To już się zaczyna robić nudne.
Mariusz Zwoliński
Hi-Fi i Muzyka 09/2020
JBL Club 950NC
Przeczytaj także