
25.12.2020
min czytania
Udostępnij
Obudowy wykonuje się teraz z poliwęglanu o specjalnej recepturze, opracowanej z myślą o efektywnym tłumieniu rezonansów. Sam kształt muszli pozostawiono bez zmian. To okrągłe walce, zamocowane na wahaczu, dającym niewielką regulację na osi poziomej. Z zewnątrz widać metalową siatkę, która osłania przetwornik. Od wewnątrz zabezpiecza go dyfuzor z naklejoną plecionką o gęstej strukturze, a całość od strony ucha kończy miękka, piankowa poduszka. Jeżeli z czasem się wytrze albo zdeformuje, można ją wymienić. Zapasowy komplet kosztuje 50 zł. Muszle są mocowane do kabłąka za pośrednictwem stalowych prętów, montowanych w plastikowych kostkach. Można je wsuwać i wysuwać, dostosowując słuchawki do wielkości głowy, natomiast regulacja w pionie odbywa się automatycznie. Wystarczy słuchawki założyć i kąt dopasuje się sam. Pałąk do kostek przytwierdzono na sztywno. Jest on cienką metalową sztabą, wykończoną jedynie obszyciem ze sztucznej skóry. Nie wygląda to może najlepiej, ale w zupełności wystarczy, bo SR125e są lekkie. W odróżnieniu od przewodu, przylutowanego do przetworników na stałe. Nieprzypadkowo jest on gruby i ciężki. Firma z Brooklynu uważa, że istotnie wpływa na brzmienie. W tańszych modelach SR60e i SR80e składał się z czterech plecionek z miedzi beztlenowej. W SR125e – jest aż osiem z bardzo czystej i długokrystalicznej UHPLC (Ultra-High Purity Long Crystal). Grubość kabla to jedyna widziana gołym okiem różnica pomiędzy SR125e i tańszymi modelami. Długość jest już taka sama – 2 m, podobnie jak zakończenie wtykiem minijack. W komplecie znajduje się przejściówka na 6,3 mm. Ten sam rodzaj drutu zastosowano w cewkach przetworników i to kolejne ulepszenie w porównaniu z SR60e i SR80e.
Membrana jest identyczna – polimerowa, podobnie jak połyskujący na czerwono neodymowy magnes, widoczny przez osłonę. Parametry też są takie same, a przetworniki nadal paruje się z dokładnością do 0,1 dB. I tak jak w tańszych modelach, komfort noszenia pozostał przeciętny. Dzieje się tak głównie z uwagi na spory nacisk na uszy, który powoduje zmęczenie po dwóch godzinach słuchania. Grado SR125e są pakowane w tekturowe pudełko z kartką, na której wydrukowano historię firmy. Niektórzy mogą się poczuć zawiedzeni tak skromnym opakowaniem, jednak to zabieg celowy. Grado uważa bowiem, że nabywca chce ponosić koszt słuchawek, a dodatki tylko by go niepotrzebnie zwiększały. Wszystkie modele, nawet najtańsze, produkuje się ręcznie w nowojorskiej siedzibie firmy. Niewykluczone, że stąd ich lekko toporny wygląd – maszyny są dokładniejsze od człowieka. Słuchawki Grado cieszą się za to opinią bezawaryjnych i niemal niezniszczalnych. Potwierdzają to użytkownicy od 1995 roku.
Przed miesiącem opisywałem tańszy model SR80e, a przed dwoma – SR60e. SR125e prezentują taki sam charakter brzmienia i podejście do akustyki. To drugie przypomina studyjne monitory bliskiego pola, co oznacza przybliżenie wszystkich planów do słuchacza. Pierwszy go otacza i umieszcza w centrum akcji. Czujemy się tak, jakbyśmy weszli na scenę i uczestniczyli w koncercie jako jeden z wykonawców. Kolejne plany też są nieodległe, jakkolwiek wyraźnie porozdzielane. Zasięg pogłosu sugestywnie zaznacza wielkość pomieszczenia. Scena nie jest tak efektowna i rozbudowana, jak w udanych konstrukcjach Sennheisera czy Audio-Techniki. Warto jednak pamiętać, że to wynik przyjętej koncepcji i monitorowej precyzji. Nie jest ona ani lepsza, ani gorsza. Inna. Z niej wynika z kolei realizm i bezpośredniość przekazu. Właśnie dzięki nim Grado zdobywają zwolenników. Większość komplementów i tak zbiera jednak barwa dźwięku. Poniekąd słusznie, bo dodatkowo podkreśla efekt, specyficznie przekazując średnicę pasma. Ta jest masywna i jędrna, jakby dociążona, choć nie ma nic wspólnego z ociepleniem ani mocniejszym oparciem w basie. Powiększone źródła w połączeniu ze świetną przejrzystością i szczegółowością tworzą estetykę odróżniającą Grado od dowolnej konkurencji. Trudno powiedzieć, jak się to udało, bo instrumenty akustyczne brzmią naturalnie; mamy wręcz złudzenie, że grają tuż obok.
Wysokich tonów jest dużo, a mimo to nie hałasują. Wykazują za to spore zróżnicowanie, co dobrze świadczy o przetworniku, opracowanym wiele lat temu przez Josepha Grado. Na koniec – bas. Wystarczająco mocny, choć jak na słuchawki, nieco powolny. Za to świetnie dopasowany do reszty zakresów. Dynamika może ustępuje najlepszym konstrukcjom w tej cenie, ale tylko w skali makro. Niewielkie kontrasty są już oddawane z aptekarską precyzją. Czy SR125e są lepsze od SR60e i SR80e? O włos. Ich dźwięk w pierwszej chwili odbiera się jako lżejszy, ale to złudzenie. Jest trochę bardziej uporządkowany, czystszy i z ostrzejszą lokalizacją źródeł. Różnica okazuje się jednak śladowa i wcale nie jest wykluczone, że wynika z zastosowania lepszego przewodu. Ten z kolei czyni używanie słuchawek mniej komfortowym. Czyli coś za coś.
Pozostaje ostatnie pytanie: czy warto dopłacić do SR60e lub SR80e i zamiast nich kupić SR125e? Nie. Warto natomiast porównać Grado ze słuchawkami, które rozważaliśmy pod kątem zakupu. I tutaj będzie już wszystko jedno, po który z tych trzech modeli sięgniecie. PS. Oceny są inne niż przed miesiącem, bo to wyższy przedział cenowy, więc wymagania rosną.
Maciej Stryjecki
Hi-Fi i Muzyka 10/2020
Grado SR125e
Przeczytaj także