12.12.2024
min czytania
Udostępnij
Bruno Putzeys
Producenci współczesnego hi-endu tak się skupili na wyrafinowanych rozwiązaniach technicznych, że stracili z pola widzenia główny cel posiadania wysokiej klasy sprzętu grającego – słuchanie muzyki w jakości maksymalnie zbliżonej do wykonania na żywo.
Kosmiczne technologie mają uzasadniać adekwatnie wysokie ceny oraz robić piorunujące wrażenie na recenzentach i czytelnikach prasy specjalistycznej. Po przejściu przez dowolną wystawę sprzętu grającego można dojść do wniosku, że najbardziej pożądanymi elementami systemu są ogromne kolumny i wzmacniacze, projektowane z myślą o pałacowych wnętrzach. Będący ich konsekwencją monumentalny dźwięk ma niekiedy mało wspólnego z rzeczywistym brzmieniem instrumentów, ale kto zwraca na to uwagę? Liczy się wrażenie obcowania z absolutem, którego mogą dostąpić wybrańcy. Tymczasem audiofilska codzienność wygląda zupełnie inaczej.
Debiutująca na naszych łamach Mola Mola wyraźnie odstaje od powyższego obrazu. Dyskretne wzornictwo nawiązuje stylem do butikowych manufaktur zlokalizowanych w cichych zakątkach Starego Kontynentu. Pewne zdziwienie może budzić niecodzienna nazwa firmy, ale o jej genezie za chwilę.
Mola mola (po polsku samogłów) to dwutonowa ryba, która żyje w międzyzwrotnikowych morzach i oceanach. Pomimo gigantycznych rozmiarów żywi się planktonem i małymi skorupiakami. Jeśli więc ją spotkacie w czasie wypraw nurkowych, nie musicie się obawiać skutków konfrontacji.
Mając na względzie egzotyczną nazwę, można by przypuszczać, że firmę założył osiadły na mieliźnie brodaty wilk morski. Nic bardziej mylnego. Mola Mola to holenderska wytwórnia powstała z inicjatywy utalentowanego belgijskiego inżyniera Bruno Putzeysa. A co ogromna ryba ma wspólnego ze sprzętem hi-fi?
Zapytany o nią w którymś z wywiadów Bruno odpowiedział, że pierwotnie nosił się z zamiarem określania swoich produktów po prostu „przedwzmacniaczami” i „wzmacniaczami mocy”. Jego japoński dystrybutor nie był jednak tym pomysłem zachwycony i skłonił go do większej kreatywności. Kierując się zamiłowaniem Azjatów do spożywania wszelkich organizmów wodnych, Putzeys spędził dwa dni nad Wikipedią, poszukując odpowiednio egzotycznych nazw. Stąd w katalogu znajdziemy monobloki Kaluga (kaługa z rodziny jesiotrowatych), wzmacniacze mocy Perca (okoń) oraz bohatera dzisiejszego testu, czyli przetwornik cyfrowo-analogowy Tambaqui. Ryba tambaqui (spróbujcie za pierwszym razem zapamiętać tę nazwę), zwana po polsku paku czarnopłetwym, zamieszkuje Orinoko i Amazonkę. Choć należy do rodziny piraniowatych, żywi się planktonem, skorupiakami i spadłymi do wody owocami.
Bruno Putzeys mógł też nazwać któryś ze swoich produktów „Śledź” i miałby niezły ubaw, patrząc, jak pół świata łamie sobie język, usiłując wymówić tę nazwę.
Założyciel Mola Moli, pomimo młodego wieku, zdążył się wykazać sporą aktywnością w świecie hi-fi. Jeszcze na studiach, w 1995 roku, rozpoczął praktyki w belgijskim oddziale Philipsa, a swoją pracę magisterską poświęcił wzmacniaczom w klasie D.
W Philipsie Bruna skierowano do działu telewizorów, gdzie zajmował się projektowaniem wzmacniaczy. Jak na zdolniachę przystało, w wolnej chwili wymyślił DAC bezpośrednio konwertujący sygnały DSD do postaci analogowej. Drugim osiągnięciem Putzeysa było opracowanie algorytmu przekształcającego sygnał modulacji impulsowo-kodowej (PCM) w modulację szerokości impulsu (PWM). Sygnały PWM stosowane są m.in. w zasilaczach i wzmacniaczach impulsowych, choć po latach Putzeys znalazł dla nich nieco inne zastosowanie.
Pomysły Bruna spotykały się z całkowitą obojętnością szefów Philipsa, więc sfrustrowany w 2004 roku porzucił pracę w koncernie i przeniósł się do Hypex Electronics. Właściciel Hypeksa, Jan-Peter van Amerongen, poznał się na talencie młodego inżyniera i dał mu wolną rękę w projektowaniu kompaktowych wzmacniaczy w klasie D. To właśnie dziełem Putzeysa są moduły UcD (Universal class D) oraz NCore, stosowane przez producentów hi-fi na całym świecie.
W tym samym czasie przyszły twórca Mola Moli podjął dodatkową pracę w Grimm Audio, gdzie jako główny programista zajął się przetwornikami cyfrowo-analogowymi.
W 2012 roku Bruno dojrzał wreszcie do decyzji o założeniu własnego przedsiębiorstwa. Wraz z właścicielem Hypeksa powołał do życia firmę Mola Mola, w której objął stanowisko dyrektora ds. technicznych. Dopiero tam mógł projektować elektronikę tak, jak uważał za właściwe.
Centralę wraz zapleczem zlokalizowano w przemysłowej dzielnicy 200-tysięcznego holenderskiego miasta Groningen. I tu dwie związane z nim ciekawostki. W 2006 roku jego obywatele okazali się najbardziej zadowolonymi mieszkańcami swojej miejscowości w całej Unii Europejskiej. Drugi interesujący fakt dotyczy siedziby Mola Moli. Dokładnie pod tym samym adresem mieści się… Hypex Electronics B.V.
Pierwszym urządzeniem Putzeysa w nowej spółce był DAC łączący wszystkie doświadczenia i luźne wątki z dotychczasowej kariery belgijskiego inżyniera, począwszy od konwersji częstotliwości próbkowania, na dyskretnych wzmacniaczach operacyjnych i algorytmie PWM skończywszy.
Debiutancki DAC znalazł zastosowanie w 2013 roku, w trakcie prac nad przedwzmacniaczem Makua i wzmacniaczem mocy Kaluga. Nie mogąc znaleźć gotowego projektu, który ukazałby potencjał zestawu bez windowania jego ceny, Putzeys odkopał dawne pomysły i scalił je w jedno urządzenie. Od tamtej pory wszystkie podzespoły, z przetwornikami i zasilaczami impulsowymi włącznie, Mola Mola projektuje i wytwarza we własnym zakresie.
Dwa lata po założeniu swojej pierwszej firmy Bruno Putzeys zaczął współtworzyć niemieckie przedsiębiorstwo Kii Audio, specjalizujące się w aktywnych zestawach głośnikowych. Jakby tego było mało, w tym samym 2014 roku wraz z Larsem Risbo z TacT Millennium oraz Peterem Lyngdorfem utworzył duńsko-belgijską spółkę Purfi Audio, produkującą przetworniki c/a. Jak na jednego człowieka to aż za dużo wrażeń.
Obecnie w katalogu holenderskiej manufaktury znajdziemy po jednym przedwzmacniaczu, wzmacniaczu zintegrowanym, preampie gramofonowym, monobloku i końcówce mocy. Skromną listę zamyka testowany DAC Tambaqui. Wszystkie modele Mola Moli cechują się niewielkimi gabarytami, w pełni zbalansowaną konstrukcją oraz obudowami przypominającymi pofalowaną powierzchnię wody.
Zanim dobierzecie się do przetwornika, musicie przejść przez proces rozpakowywania. Nie jest specjalnie skomplikowany, ale warto o nim wspomnieć.
DAC jest dostarczany w podwójnych kartonach i sporej, niezwykle solidnej plastikowej walizie firmy Pelican. Przypomina trochę kufry, w które swoje droższe modele pakuje Audeze, jednak jest od nich ze dwa razy większa. Wewnątrz, w specjalnie dociętej gąbce i welurowym woreczku, spoczywa Tambaqui.
Jak na 52000 złotych holenderski przetwornik okazuje się zaskakująco mały, a do tego cechuje się surowym wyglądem. Wzornictwo Mola Moli nie ma nic wspólnego z high-endowym przepychem. Ascetyczne fronty stanowią wzorcowy przykład szlachetnego minimalizmu – kojarzą się ze stylem skandynawskim. Górne i przednie ścianki frezuje się z litych bloczków aluminium i anoduje na szaro. W połączeniu z czarnymi panelami bocznymi prezentują się elegancko. Wierzchy przypominają łagodną falę. Całość kojarzy się z wodą, co zapewne było zamierzone.
Pofalowana pokrywa wyklucza stabilne ustawienie na niej jakiegokolwiek przedmiotu. Owszem, jeśli ktoś się uprze… Ze względu na silne nagrzewanie odradzam jednak podobne pomysły.
W centrum przedniej ścianki Tambaqui znajduje się okrągły wyświetlacz, kojarzący się z okrętowym bulajem. Pokazuje nazwę aktywnego wejścia oraz poziom głośności, a po kilku minutach bezczynności gaśnie. Wtedy jedynym znakiem życia pozostaje mała dioda na górnej krawędzi obudowy.
Z obu stron displayu umieszczono po dwa przyciski pozbawione oznaczeń. Także na froncie zabrakło symbolu urządzenia, a nazwę producenta wraz ze stylizowanym wizerunkiem ryby mola mola przeniesiono na pokrywę. No cóż, właściciel i tak wie, co kupił, a obsługa Tambaqui jest na tyle prosta, że nie wymaga specjalnej legendy.
Dopiero po odwróceniu DAC-a przekonujemy się, z czym mamy do czynienia. Na niewielkiej powierzchni o szerokości połowy standardowego sprzętu hi-fi zamontowano aż sześć wejść cyfrowych: I²S (przez HDMI), LAN (RJ-45), koaksjalne RCA, AES/EBU, optyczne oraz asynchroniczne USB-B. Nad nimi znalazły się dwa wyjścia słuchawkowe: 6,3 mm (duży jack) oraz czteropinowy XLR. Obok nich umieszczono wyjście analogowe na XLR-ach Neutrika. Standardowych gniazd RCA nie przewidziano, ale nic straconego. Producent dołącza do Tambaqui porządne przejściówki XLR/RCA szwajcarskiej produkcji.
Obraz tylnej ścianki dopełniają dwa programowalne złącza 12-woltowego wyzwalacza oraz pierwszorzędne gniazdo zasilania. Na samym dole można wreszcie dostrzec nazwę i typ urządzenia, gdyby mimo wszystko ktoś nadal miał wątpliwości.
Żeby spenetrować trzewia Tambaqui, trzeba go położyć na grzbiecie i odkręcić dno. Przy okazji można zauważyć nietypowe nóżki, a właściwie podklejone gumą szyny, ciągnące się przez całą długość urządzenia. Z przodu zamontowano okienko z czarnego akrylu. Czyżby maskowało odbiornik zdalnego sterowania?
Zanim znalazłem odpowiedź na to pytanie, zwróciłem uwagę na nietypową konstrukcję obudowy. Otóż składa się ona z wewnętrznego szkieletu skręconego z centymetrowej grubości aluminiowych belek. Dopiero do niego przykręcono 10-mm aluminiowe płyty tworzące boczki oraz nieco cieńszy tył i front. Przednia ścianka została zamaskowana szarym panelem. Całość może i sprawia wrażenie przekombinowanej, ale przynajmniej widać, że projektantom Tambaqui nawet przez myśl nie przeszło słowo „oszczędności”. A wspomniane akrylowe okienko? Pod nim (a właściwe nad nim, gdy urządzenie postawimy w pozycji roboczej) faktycznie zamontowano moduł zdalnego sterowania, tyle że Bluetooth.
Zamiast któregoś z popularnych rozwiązań firmy Qualcomm, zastosowano układ Sierra BC127-HD ze zintegrowaną anteną. Holenderski przetwornik nie został wyposażony w Wi-Fi, więc moduł jest wykorzystywany do obsługi poprzez firmową aplikację na smartfony. Ale nie tylko. Bluetooth obsługuje kodeki SBC, AAC, aptX i LDAC i umożliwia transfer plików PCM do 16 bitów/48 kHz. Zdaję sobie sprawę, że nikt raczej nie będzie przesyłał muzyki do DAC-a za 52 tysiące z telefonu, ale od przybytku głowa nie boli.
Wnętrze Tambaqui prezentuje się równie elegancko i tajemniczo, co jego zewnętrze. Całą elektronikę zrealizowano na kilku płytkach wykonanych w technice druku powierzchniowego. Jak wspomniałem, wszystkie elementy, takie jak zasilacz, przetwornik c/a i układy wyjściowe, zostały od podstaw zaprojektowane i wyprodukowane przez Mola Molę.
W przedniej części obudowy, przykryty aluminiowym ekranem, znalazł się zasilacz impulsowy. Projektanci Tambaqui nie przewidzieli możliwości podłączenia zewnętrznego modułu zasilającego, co w kontekście ceny urządzenia może wywołać pewną konsternację. Należy jednak pamiętać, że mamy do czynienia z wybitnym specjalistą od zasilania impulsowego, więc należy założyć, że Tambaqui prądu nie zabraknie. Zwłaszcza że w ciągu każdej godziny pracy ciągnie z sieci ledwie 40 watów.
W tylnej części obudowy zamontowano układy wejść cyfrowych, częściowo nakryte ekranem. Pod nimi zaś ulokowano kluczowy moduł DAC-a.
Przetwornik w Tambaqui został pierwotnie zaprojektowany jako element przedwzmacniacza Makua, jednak w odpowiedzi na liczne sygnały od klientów przywiązanych do posiadanych preampów, w 2018 roku postanowiono wprowadzić go do katalogu jako osobne urządzenie. Konstrukcja bazuje na pomyśle z 2013 roku i do dziś absolutnie się nie zestarzała. W charakterze bonusu do Tambaqui dołożono wysokiej jakości wzmacniacz słuchawkowy, którego zabrakło w Makui.
Konwerter zmontowano na dwóch płytkach. Sygnał ze źródła cyfrowego trafia najpierw na pierwszą z nich, gdzie jest upsamplowany do rozdzielczości 32 bitów/3,125 MHz. Mola Mola wykorzystuje tu autorski algorytm asynchroniczny, będący wynikiem wieloletnich prac Bruno Putzeysa nad sygnałami cyfrowymi. W kolejnym kroku następuje zamiana na PWM i w takiej formie strumień trafia do drugiej płytki, gdzie czekają na niego dwa 32-bitowe monofoniczne chipy c/a. Przekształcają go na postać analogową, po czym następuje konwersja prądowo-napięciowa. Cały proces jest kontrolowany przez zegar o dokładności określanej przez producenta na 300 femtosekund (1 fs=10-15 sekundy). Wszystkie operacje wydają się dość skomplikowane, a ich efektem jest stosunek sygnału do szumu sięgający 130 dB.
W zależności od wejścia Tambaqui przyjmuje sygnały PCM do 24 bitów/192 kHz lub 32 bitów/384 kHz oraz DSD256. Po wpięciu do domowej sieci komputerowej DAC współpracuje także z Roonem. W tej ostatniej opcji Tambaqui pełni również funkcję streamera.
Tor analogowy jest w pełni zbalansowany i zbudowany z elementów dyskretnych. Dotyczy to również wzmacniacza słuchawkowego, z którego odchodzi osobna odnoga, prowadząca do gniazda 6,3-mm.
Pomimo zaawanasowanej budowy konfiguracja i codzienna eksploatacja Tambaqui okazują się dziecinnie proste.
Pierwszą czynnością, jaką należy wykonać po podłączeniu urządzenia do systemu stereo, będzie instalacja firmowej aplikacji na iOS i Android. Nie jest ona specjalnie trudna w obsłudze, a na początku można się nawet bez niej obejść. Daje jednak pewną bardzo przydatną opcję – pozwala przypisać źródła przyciskom na froncie. Nie, stop! Najpierw dwa słowa o guziczkach.
Przetwornik pozostaje cały czas pod prądem, a z drzemki można go wybudzić pilotem lub którymkolwiek z czterech przycisków z przodu. Mimo że nie zostały opisane, co w pierwszej chwili wydaje się pomysłem karkołomnym, łatwo zapamiętać ich działanie. Pierwszy z lewej wycisza urządzenie. Kolejny to sekwencyjny wybierak źródeł, a dwa po prawej sterują głośnością. Nad nimi umieszczono cztery diody, odpowiadające czterem wejściom cyfrowym. Stąd zapewne brak podwójnych oznaczeń, by nie wprowadzać dodatkowego zamieszania. Wracamy do aplikacji.
Można w niej przypisać dowolne źródło wejściom 1-4, ustawić tryb pracy preamp/słuchawki dla każdego z nich, zmienić poziom napięcia na wyjściu analogowym oraz ustawić kilka innych parametrów, jak balans czy jasność displayu. Regulacja głośności jest dostępna zarówno w trybie preampu, jak i wzmacniacza słuchawkowego, dzięki czemu Tambaqui można podłączyć bezpośrednio do wzmacniacza mocy i skrócić do minimum drogę sygnału ze źródła do kolumn.
Na stronie producenta dostępne są też sterowniki ułatwiające komunikację Tambaqui z komputerem (dla Windowsa i Mac OS). Akurat mój dogadał się bez problemu, ale gdyby pojawiły się trudności, warto skorzystać z pomocy.
Wraz z przetwornikiem dostajemy skromny i elegancki pilot, wycięty z jednej sztabki aluminium. Wzorem panelu czołowego Tambaqui, nie naniesiono na nim nawet szczątkowych oznaczeń. Nic nie szkodzi – już po kilkudziesięciu sekundach można zapamiętać, który guzik wycisza, przełącza źródła, a który zmienia głośność.
Cytowane na wstępie motto założyciela firmy mogłoby w zasadzie zastąpić opis wrażeń odsłuchowych. Mimo to uznałem, że brzmienie DAC-a zasługuje na szersze omówienie.
Tambaqui kosztuje duże pieniądze. Kwota 52000 zł rodzi ogromne oczekiwania odnośnie dźwięku. A czego faktycznie można się spodziewać? Puśćmy wodze fantazji i usłyszmy wyjątkowo obszerną scenę z laserowo wyciętymi postaciami wykonawców, świetnie kontrolowany, a przy tym gęsty i przepastny bas, wywołującą przyjemny dreszcz średnicę oraz, że użyję ulubionego sformułowania marketingowców, krystaliczne wysokie tony. Kusząca wizja, nieprawdaż? Tyle że mało realna.
Dac/Preamp
To, co usłyszymy po podłączeniu Tambaqui do systemu, będzie zależało głównie od reszty komponentów. Urządzenie zachowuje się bowiem jak idealnie przezroczysty drut, zmieniający strumień bitów w sygnał analogowy. Czy zbliżamy się w ten sposób do sedna muzyki – zależy, jak je definiujemy.
Uderzającą cechą holenderskiego przetwornika jest aż nieprawdopodobna czystość brzmienia. Po wpięciu go w świetnie mi znany, neutralny brzmieniowo system dźwięk pozostał wolny od jakichkolwiek ciał obcych i naleciałości. Próżno tu szukać „analogowego” zmiękczenia konturów czy – przeciwnie – stereotypowo pojmowanej suchości tranzystora. Zamiast dywagować, czy bliżej mu do jednej szkoły, czy do drugiej, przecierałem oczy ze zdumienia. Tak prawdziwie brzmiały instrumenty w dobrze mi znanych nagraniach.
Czystości prezentacji Tambaqui nie można mylić ze sterylnością, ponieważ zdziera zasłony oddzielające wykonawców od słuchacza. Zostajemy sam na sam z muzykami i nie da się przejść obok tego obojętnie.
Jako preamp Mola Mola jest szybki i przejrzysty. Jeśli tylko wzmacniacz i głośniki będą nadążały, usłyszycie najsubtelniejszy nawet drobiazg zapisany na płycie. Urządzenie zachowuje się tak, jakby rozbijało muzykę na atomy, a następnie budowało z nich mieniący się barwami strumień dźwięków.
W ciągu ćwierćwiecza testowania sprzętu spotykałem się z producentami kultywującymi wypracowane przez lata „firmowe brzmienie”, w którym czasem dość swobodnie traktowali pojęcie neutralności. Kontakt z Tambaqui uzmysławia, jak bardzo naginali rzeczywistość do swoich wizji dobrego dźwięku. W ich wydaniu ma on przede wszystkim zawładnąć duszą słuchacza, a dopiero później odzwierciedlać grę prawdziwych instrumentów. Mola Mola stawia sprawy z powrotem na nogach.
Niczego tu nie pozostawiono przypadkowi. Bruno Putzeys deklaruje silne przywiązanie do technicznej strony projektów i nie ma złotego śrubokrętu, którym finalnie dostraja barwę dźwięku do własnego gustu. Po prostu wie, co chce osiągnąć, i ma tego świadomość już na wstępnym etapie prac. A gdzie w takim razie jest miejsce na pulsującą życiem muzykę porywającą tłumy? Ależ jest, nie zapomniano o niej. Tambaqui stara się zachować maksymalną transparentność, skracając w ten sposób dystans między słuchaczem a artystami. Odsłania muzykę w jej oryginalnej formie. Ukazuje prawdę o tym, jak została zagrana i zarejestrowana. Nie każdemu musi się to spodobać, ale lepsze to niż najsłodsze nawet kłamstwo. Jeśli ktoś wreszcie wymyśli doskonały nadprzewodnik, działający w temperaturze pokojowej i zechce go wykorzystać w sprzęcie hi-fi, powinien najpierw posłuchać Tambaqui jako wzorca przeźroczystości.
I wszystko pięknie, tylko skoro przetwornik za 52000 zł zachowuje się tak, jakby go w ogóle nie było, to w sumie po co wydawać na niego fortunę? Odpowiedzi na to pytanie chętnie udzielą posiadacze starannie skomponowanych systemów, którzy osiągnęli brzmieniową satysfakcję i obawiają się wszystkiego, co nietransparentne i podbarwione. Komponent z wyraźnym własnym charakterem mógłby bowiem zniweczyć ich wieloletnie wysiłki.
Jako wzmacniacz słuchawkowy Tambaqui nie jest buzującym energią wyczynowcem, lecz – podobnie jak wtedy, gdy pełnił funkcję preampu – pozostaje przezroczystym łącznikiem pomiędzy źródłem a słuchawkami. Nie wyciska z nauszników siódmych potów, lecz pozwala im grać tak, jak lubią i potrafią.
Podłączając do niego różne słuchawki, od dokanałówek za 500 zł, po wymagające ortodynamiki, na nowo poznawałem właściwe im cechy. O tym, że grały inaczej, nie muszę chyba pisać, ale niemałym zaskoczeniem było zdeklasowanie wycmokanej konstrukcji pochodzącej z high-endowej manufaktury przez zdecydowanie tańszą Audio-Technikę. A przecież tę pierwszą kupiłem bynajmniej nie dlatego, że zauroczyła mnie sekretarka prezesa firmy. W połączeniu z używanym wówczas przeze mnie przenośnym odtwarzaczem plików zadziałało prawo synergii. Tambaqui odsłonił prawdziwe oblicze nauszników, dając mi sporo do myślenia na temat ich przyszłości i przydatności. Tyle o sprzęcie towarzyszącym, a muzyka?
W zestawieniu z konstrukcjami szybkimi i detalicznymi holenderski DAC obnaża niedoskonałości nagrań. Z tego względu już na starcie dokonałem ich wstępnej selekcji. Starannie zrealizowana muzyka i równie starannie dobrane nauszniki przemawiają własnym głosem, bez wpływu czynników zewnętrznych ingerujących w brzmienie. Mola Mola nie ogranicza potencjału podłączonego do niej źródła ani słuchawek; nie ma dla niej czegoś takiego, jak zbyt dobre towarzystwo. Jeżeli ktoś szuka zestawu oferującego atomowy bas, holograficzną scenę lub stroboskopowe wysokie tony, to na pewno kiedyś trafi na satysfakcjonujące urządzenia. Tambaqui przy całej swej niezwykłości służy przede wszystkim do słuchania muzyki, a nie zastanawiania się, co by tu jeszcze poprawić w dźwięku. Zamiast więc skupiać uwagę na wyodrębnionych aspektach i dzielić włos na czworo, dawałem się prowadzić linii melodycznej. Wczuwałem się w atmosferę towarzyszącą rejestracji materiału. Obserwowałem interakcje między wykonawcami. Słuchałem świadomie.
Holenderski przetwornik okazuje się sprzętem wyrafinowanym, skierowanym do doświadczonych audiofilów i melomanów. Takich, którzy wiedzą, na czym polega doskonałość brzmienia i znają drogę, która do niego prowadzi.
Gdybym był trzydzieści lat młodszy, kupiłbym Tambaqui choćby i na kredyt, a później wokół niego budowałbym system marzeń. Zapewne zajęłoby to lata, ale przynajmniej miałbym stabilny punkt odniesienia.
Ponoć w życiu pewne są tylko śmierć i podatki. Ja jednak dopisałbym do nich jeszcze neutralność Tambaqui.
Mariusz Zwoliński
Hi-Fi i Muzyka 07-08/2024
Mola Mola Tambaqui
Rodzaj przetwornika:
32 bity/384 kHz
Pasmo przenoszenia:
10 Hz – 80 kHz
Zniekształcenia:
b.d
Sygnał/szum:
130 dB
Wejścia cyfrowe:
opt., koaks RCA, AES/EBU, USB-B, I²S (HDMI), LAN (RJ 45),
Wyjścia cyfrowe:
brak
Wyjście analogowe:
XLR
Wyjścia słuchawkowe:
6,3 mm, XLR 4 pin
Zdalne sterowanie:
pilot, aplikacja
Maks. pobór mocy:
40 W
Wymiary (w/s/g):
11/20/32 cm
Masa:
5,2 kg
Przeczytaj także