
09.12.2024
min czytania
Udostępnij
Determinacja producentów słuchawek w wyznaczaniu coraz ambitniejszych celów zasługuje na uznanie, z drugiej jednak strony niesie za sobą nieoczekiwane konsekwencje dla użytkowników. Wysokiej klasy nauszniki i pchełki potrzebują solidnego napędu. Nie wystarcza im już zwykła dziurka w telefonie, z której zresztą producenci smartfonów coraz częściej rezygnują. Kupno drogich słuchawek oznacza więc dopiero początek wydatków, ponieważ trzeba je podłączyć do mocnego odtwarzacza plików lub przenośnego DAC-a. Oczywistym źródłem wiedzy na temat tego, co wybrać, mógłby się wydawać internet. Okazuje się jednak, że panuje w nim informacyjny chaos. Obserwując fora dyskusyjne, zauważyłem, że od pewnego czasu opanowali je agresywni przedstawiciele kilku producentów z Chin. Nie żebym miał coś przeciwko Państwu Środka; w końcu to Chińczykom zawdzięczamy papier, proch strzelniczy i pachnące kolorowe gumki do ścierania. Jednak robienie z każdego pochodzącego stamtąd sprzętu wydarzenia na miarę ponownego wynalezienia koła wydaje się grubą przesadą. W ślad za natrętną promocją idą chore ceny słuchawkowych nowości. Tak jakby melomani nie marzyli o niczym innym niż plikograje po osiem tysięcy i mobilne wzmacniacze po pięć. A przecież rynek przenośnego hi-fi jest o wiele szerszy i ma do zaoferowania o wiele, wiele więcej. Za przykład niech posłuży brytyjski Chord Electronics.
Firma, założona przez Johna Franksa w 1989 roku, wyrosła z branży lotniczej. Właśnie dzięki niej właściciel nauczył się, co tak naprawdę oznacza brak kompromisów, a następnie przeniósł tamte standardy do produkcji urządzeń hi-fi. W rezultacie już pierwsze wzmacniacze Chorda okazały się wystarczająco dobre, by trafić do BBC, a następnie do studiów nagraniowych po obu stronach Atlantyku.
Aktualny katalog tworzą dwie grupy urządzeń. W pierwszej zebrano wyrafinowany wzorniczo i upiornie drogi sprzęt domowy, w drugiej – kieszonkowe urządzenia do słuchania muzyki w domowych pieleszach, jak i poza nimi. Z tych ostatnich przez nasze łamy przewinęło się kilka mniej znanych grajków, a dziś wreszcie przyszła pora na prawdziwy bestseller – wzmacniacz słuchawkowy Mojo 2.
Jego pierwsza wersja, nazwana po prostu Mojo, pojawiła się w 2015 roku, a więc w czasach, kiedy wielu chińskich wytwórców nie było jeszcze na świecie. Nazwa jest skrótem od „Mobile Joy”. Kompaktowe urządzenie wyznaczyło punkt odniesienia dla przyszłych generacji sprzętu przenośnego zarówno pod względem użytkowym, jak i brzmieniowym.
Charakterystyczną czarną obudowę zdobiły trzy cukierkowato podświetlone przyciski, będące znakiem rozpoznawczym wszystkich miniaturowych konstrukcji Chorda. Dwa lata później, w 2017 roku, do Mojo dołączył cyfrowy odtwarzacz Poly i razem stworzyły znakomity mobilny zestaw hi-fi, technologicznie i brzmieniowo wykraczający poza swoją epokę. W dodatku łączna cena duetu była do przełknięcia nawet dla sknerowatych mieszkańców Albionu. W 2021 roku Mojo doczekał się odświeżenia, a przy okazji zyskał dopisek „2” oraz czwarty przycisk na obudowie. To jedyny element, który odróżnia od siebie wizualnie obie wersje.
Po drodze zmodernizowano do wersji 2.0 także odtwarzacz Poly, który dzięki kolejnym aktualizacjom mógł dotrzymać kroku rozwijającej się technologii.
Dostarczony do testów zestaw odtwarzacza Poly ze wzmacniaczem Mojo 2 spełnia wszystkie kryteria przenośnego hi-endu. Wszystkie poza ceną. Połączone urządzenia tworzą sporą i ciężkawą cegiełkę. Przykuwają uwagę wyglądem i okazują się lekko upierdliwe w obsłudze. Za to brzmienie…
Jak na nowoczesny sprzęt przenośny przystało, Chord Poly został pozbawiony fizycznych przycisków. Dotykowych zresztą też. Cała obsługa odbywa się za pomocą smartfonu.
Przy wymiarach 5/6/2 cm Poly jest niewiele większy od pudełka zapałek. Aż dziw bierze, że w tej malutkiej obudowie zmieściły się układy, które mogłyby zastąpić kawałek niezłego komputera. Wykonano ją z dwóch fragmentów lotniczego aluminium, frezowanych na wieloosiowych obrabiarkach CNC. Pokrywę i dno skręcono czterema mikroskopijnymi śrubkami. Ze względu na ich rozmiar tym razem dałem sobie spokój z rozkręcaniem. Jedynym niemetalowym elementem jest prawy narożnik z czarnego akrylu, pod którym ukryto antenę łączności bezprzewodowej.
Na prawym boku zlokalizowano gniazdo kart pamięci MicroSD oraz zasilające microUSB. Obok znalazły się dwie ledwie widoczne diodki. Jedna sygnalizuje poziom naładowania akumulatorów, druga zaś stan połączenia ze wzmacniaczem. Pod slotem kart można jeszcze dostrzec mikroskopijną dziurkę podpisaną „Config”, ale ją akurat można pominąć. Cała konfiguracja Poly odbywa się bowiem za pośrednictwem firmowej aplikacji, a ów otworek to pozostałość z czasów, kiedy rzeczona apka pozostawała jeszcze w fazie planów.
Na lewym boku, w łagodnie wyprofilowanym wgłębieniu, zamocowano dwie wtyczki microUSB oraz dwa plastikowe trzpienie, pasujące do odpowiednich otworów w Mojo. Jedna wtyczka wchodzi do gniazda zasilającego, druga – do sygnałowego. Plastikowe wypustki pasują natomiast, odpowiednio, do gniazda optycznego i 3,5-mm koaksjalnego, a ich rola sprowadza się do poprawy stabilności połączenia. Trochę szkoda, że zabrakło wzmocnienia dodatkowymi śrubami na podobieństwo zestawu 2go/2you („HFiM” 10/2021). Po dłuższym okresie użytkowania oba gniazda USB mogą się nieco rozchwiać, a co za tym idzie – negatywnie wpływać na kontakt między urządzeniami. Gdybym miał w planach kupno zestawu Poly/Mojo 2, to od razu dołożyłbym do niego firmowe etui, ciasno opinające połączone elementy i usztywniające połączenie.
Wewnątrz aluminiowej obudowy zamontowano płytkę drukowaną oraz akumulatory litowo-polimerowe o łącznej pojemności 2200 mAh. Jak zapewnia producent, Poly może pracować przez dziewięć godzin, natomiast ładowanie do pełna nie powinno trwać dłużej niż połowę tego czasu.
Pomimo upływu siedmiu lat od premiery, dzięki licznym aktualizacjom Poly zachowuje status nowoczesnego urządzenia. W tej filigranowej kostce zamknięto moduł Wi-Fi, AirPlay i Bluetooth 4.1 (kodeki nieznane), czytnik kart pamięci oraz streamer. Na szczególną uwagę zasługuje ten ostatni. Poza współpracą z Roonem Chord Poly umożliwia dostęp do sieciowych dysków NAS oraz odtwarzanie plików muzycznych PCM do 32 bitów/768 kHz oraz DSD256. Dotyczy to także muzyki zapisanej na karcie MicroSD.
O ile malutki Poly został zaprojektowany wyłącznie do współpracy z Mojo, to starszy od niego o dwa lata Mojo 2 nie ma już podobnych ograniczeń. Z tego względu stał się jednym z najbardziej popularnych urządzeń Chorda.
Jego obudowę, podobnie jak w przypadku odtwarzacza, wykonano z dwóch elementów aluminiowych i anodowano na czarno. Z pierwszej wersji pozostał charakterystyczny mydelniczkowaty kształt, pozbawiony wyświetlacza. Odnoszę wrażenie, że było to działanie zamierzone, ponieważ kiedy nosimy urządzenie w kieszeni, display i tak się nie przyda. Do konfiguracji i obsługi służą cztery kuliste przyciski, podświetlane na różne kolory.
Choć Mojo 2 nie poraża gabarytami, oferuje wszystkie możliwości pełnowymiarowego DAC-a, oprócz analogowego wyjścia do wzmacniacza.
Wszystkie złącza cyfrowe zlokalizowano na prawym boku. Wśród nich znajdziemy wejścia cyfrowe: optyczne, koaksjalne minijack i USB-C oraz dwa gniazda microUSB: sygnałowe i zasilające. Po naładowaniu akumulatorów energią z komputera, wewnętrzna ładowarka Mojo 2 jest odłączana i urządzenie przechodzi w „inteligentny tryb pulpitu”. Zasilający prąd omija wtedy wbudowane baterie, co wydłuża ich żywotność. Złączone Mojo 2 i Poly można ładować jednocześnie, a „tryb pulpitu” dotyczy w tej sytuacji obu urządzeń.
Na lewym boku Mojo 2, podobnie jak w protoplaście sprzed dziewięciu lat, znajdują się dwa 3,5-mm wyjścia słuchawkowe. Jak zapewnia producent, niewielkie urządzenie bez problemu obsłuży słuchawki o impedancji 4-800 omów. Trochę szkoda, że – idąc z duchem czasu – konstruktorzy nie zamienili jednego z minijacków na 4,4-mm Pentaconna, ale może doczekamy się go w Mojo 3.
W obudowie widać płytkę drukowaną oraz niewielkie, acz wydajne akumulatory. Wystarczają na co najmniej 10 godzin pracy. Moduł cyfrowo-analogowy, wbrew pozorom, nie jest zbytnio rozbudowany, ponieważ Robert Watts – projektant Mojo i Mojo 2, którego nazwisko ku pamięci potomnych umieszczono na płycie montażowej – wyznaje zasadę jak najmniejszej liczby elementów i jak najkrótszej ścieżki sygnałowej.
Najważniejsze w Mojo 2 są mikrokontroler ATSAM3U1C oraz układ scalony FPGA Xilinx Artix-7 z autorskim oprogramowaniem napisanym przez Chorda. A konkretnie przez wspomnianego Roberta Wattsa – poważanego specjalistę od rozwiązań cyfrowych. Pierwszy chip obsługuje wejście USB, natomiast FPGA odpowiada za konwersję cyfrowo-analogową. Sygnał z DAC-a trafia do stopnia wyjściowego, umieszczonego w bezpośrednim sąsiedztwie gniazd słuchawkowych i zbudowanego w oparciu o trzy pary tranzystorów w każdym kanale.
O nowoczesności Mojo 2 niech świadczy fakt, że jest pierwszym na świecie urządzeniem wyposażonym w procesor DSP zaprzęgnięty do bezstratnej cyfrowej regulacji głośności i barwy tonu, która nie pogarsza jakości dźwięku. Oba wejścia USB obsługują sygnały PCM do 32 bitów/768 kHz i DSD512. Dla wejścia optycznego są to 24 bity/192 kHz.
Na koniec – nagroda za cierpliwość, czyli wyjaśnienie niezwykłych sferycznych, podświetlanych przycisków. W istocie są to kulki z przezroczystego, matowego poliwęglanu, osadzone w zagłębieniach pokrywy. Pod nimi umieszczono właściwe podświetlane przyciski, których kolor sygnalizuje stan pracy urządzenia. I to jest doskonały moment, by przejść do zagadnień obsługi.
Zacznijmy od Mojo 2, ponieważ, co może brzmieć zaskakująco, korzystanie z niego okazuje się wyjątkowo intuicyjne.
W górnej części obudowy znajdują się wspomniane cztery przyciski. Lewy to włącznik zasilania, dwa środkowe, opisane jako „+” i „–”, sterują głośnością (i nie tylko), natomiast prawy wywołuje funkcje w menu. A jak się w nich połapać? Właśnie dzięki różnym kolorom podświetlenia.
Już samo uruchomienie daje przedsmak czekających nas atrakcji. Po włączeniu zasilania wszystkie cztery guziczki pulsują barwami, jakby Mojo 2 przechodził proces miękkiego startu. Może faktycznie tak jest? Minispektakl trwa 20 sekund, po czym urządzenie staje w pozycji startowej, gotowe na przyjęcie, przetworzenie i wzmocnienie sygnału. W tym trybie oba środkowe przyciski sterują głośnością. Kolor podświetlenia włącznika informuje o rozdzielczości danych na wejściu, zaś czwartym guziczkiem poruszamy się po menu.
Do Mojo 2 dołączono książeczkę, będącą przewodnikiem po tej czteroprzyciskowej dyskotece. W pierwszej chwili wpadłem w lekki popłoch, bo jak je wszystkie spamiętać, ale metoda okazuje się prosta. Głośność najczęściej regulujemy na słuch, a gdyby ktoś nie ufał własnym uszom, to kolor zielony na środkowych przyciskach wskazuje mniej więcej połowę skali.
Naciskając guzik menu, przechodzimy do następnej funkcji, jaką jest Crossfeed. Odpowiada za nią procesor DSP, a jej zadanie polega na symulacji słuchania muzyki przez kolumny.
Crossfeed część sygnału z prawego kanału przesyła do lewego i odwrotnie. Jest on lekko tłumiony i dostarczany z niewielkim opóźnieniem. Ma to na celu symulację efektu korzystania z pary głośników, gdzie każde ucho jest w stanie słyszeć zarówno lewy, jak i prawy kanał, ale z nieco inną głośnością i ledwie uchwytnym opóźnieniem. Funkcja jest dostępna w trzech poziomach intensywności, z których każdy jest sygnalizowany innym kolorem przycisku „+”.
Kolejne naciśnięcia guziczka menu otwierają drogę do regulacji barwy dźwięku. Pracowity układ DSP steruje czteropasmowym korektorem, obejmującym tony niskie, średnie i wysokie. Regulacja każdego zakresu odbywa się za pomocą środkowych przycisków w osiemnastu krokach, po dziewięć w górę i w dół, co jest sygnalizowane zmianami kolorów podświetlenia. W pozycji neutralnej są po prostu wygaszone. Proste, prawda? Jeśli ktoś się zakałapućka, może Mojo 2 zresetować, wrócić do punktu wyjścia i wtedy zmienić ustawienia.
Ostatnia funkcja przypisana klawiszowi menu to blokada wszystkich guziczków, przydatna na przykład w czasie noszenia Mojo 2 w kieszeni. Odblokowanie w celu zmiany głośności jest praktycznie bezwzrokowe i wymaga dosłownie minuty treningu. Ponowne zablokowanie również.
Jeżeli ktoś po lekturze obsługi Mojo 2 czuje się przytłoczony, niech wie, że prawdziwe schody zaczynają się, gdy podłączymy Poly.
Jak wspomniałem, debiut Poly miał miejsce w 2017 roku, lecz na firmową aplikację GoFigure Chord kazał czekać kolejne dwa lata. Nawet z nią użytkownicy odtwarzacza mają pod górkę; bez niej korzystania z odtwarzacza po prostu sobie nie wyobrażam.
Proces uruchomienia Poly przypomina procedurę startową rakiety kosmicznej i najlepiej będzie go ująć w kilku punktach.
1. Łączymy Mojo 2 z Poly i czekamy około minuty, aż się dogadają; górna diodka Poly zmieni wtedy kolor na zielony. Następnie włączamy Bluetooth w telefonie i dopisujemy Poly do listy obsługiwanych urządzeń. Później instalujemy aplikację GoFigure Chorda i konfigurujemy Poly. Na tym etapie dobrze będzie podłączyć odtwarzacz do lokalnej sieci Wi-Fi.
Do slotu na bocznej ściance Poly wkładamy kartę MicroSD z muzyką i… nie, nie, do odtwarzania jeszcze długa droga. Dobrze, gdy wszystkie utwory są posortowane w katalogach – łatwiej będzie utworzyć z nich playlisty.
2. Instalujemy osobną aplikację służącą do tworzenia playlist. Dla systemu iOS będzie to MPDluxe, dla smartfonów z Androidem – M.A.L.P. – MPD firmy Gateship-One. Korzystałem z tej drugiej. W rzeczonej apce zakładamy profil użytkownika i, uwaga, w polu „Hostname or IP” wpisujemy adres IP Poly z aplikacji GoFigure (Settings/General Settings). Łatwizna? W ciągu miesiąca testowania zestawu Chorda Poly kilka razy zmieniał numer IP, więc trzeba dokonywać bieżących korekt.
Gdy już wpiszemy IP, M.A.L.P. automatycznie połączy się z Poly i już możemy zacząć buszować po karcie pamięci. Z utworzonych wcześniej katalogów można od razu tworzyć playlisty, natomiast luźne pliki trzeba dołączać pojedynczo do już istniejących zbiorów lub nowych, tworzonych ad hoc.
Czas wreszcie odpalić muzykę. Można to robić bezpośrednio z aplikacji M.A.L.P., która widzi jedynie pliki zapisane na karcie pamięci Poly. Można się też przesiąść na GoFigure, ale firmowy odtwarzacz Chorda swym wyrafinowaniem przypomina pierwsze kasetowe walkmany. GoFigure daje też dostęp do internetowych stacji radiowych, ale domyślnie ustawiono tylko angielskie. Inne trzeba wpisywać ręcznie, ale moje pokłady cierpliwości były już na wyczerpaniu. Tym bardziej, że zostały jeszcze serwisy streamingowe i inne źródła. W ich przypadku trzeba sięgnąć po cięższą artylerię.
3. Żeby znacząco rozszerzyć funkcjonalność Poly, należy zainstalować trzecią aplikację, np. BubbleUPnP firmy Bubblesoft. W niej zobaczymy także zawartość pamięci telefonu. Zyskujemy dostęp do Tidala i Qobuza, plików przeniesionych do wirtualnej chmury itp. I teraz wreszcie można zacząć słuchać muzyki, choć jak zwykle jest jakieś „ale”. Bezpłatna wersja BubbleUPnP pozwoli odtworzyć jedynie 16 utworów z katalogu, nawet gdy są ich tam setki. W przypadku osobno skatalogowanych płyt o mniejszej ilości ścieżek problemu nie ma, ale każdy następny trzeba uruchamiać ręcznie. Albo zapłacić 15 złotych za pełną wersję aplikacji. O tym, czy warto, trzeba się przekonać osobiście.
Koniec kłopotów? Bynajmniej. Tym, co naprawdę mnie w Poly irytowało, było permanentne zrywanie połączenia ze wzmacniaczem. W trakcie testów terenowych przypadłość występowała nagminnie, więc dla świętego spokoju ze złączonym zestawem nie wypuszczałem się dalej niż za próg domostwa. Tu kłania się niezbędność firmowego etui, które powinno poprawić stabilność połączenia pomiędzy złączami microUSB.
Na koniec tej części naszła mnie refleksja. W czasach, gdy nawet wagi łazienkowe komunikują się ze smartfonami, rezygnacja Chorda z w pełni funkcjonalnej aplikacji do obsługi Poly zakrawa na skandal. Odnoszę wrażenie, że firmowi decydenci z entuzjazmem przyjęli projekt odtwarzacza pasującego do Mojo, po czym całkowicie stracili nim zainteresowanie. Aktualizacje nie załatają wszystkich dziur eksploatacyjnych. Tu potrzeba normalnej, rozbudowanej aplikacji umożliwiającej kompleksową obsługę zestawu. Zdawanie się na łaskę i niełaskę zewnętrznych dostawców oprogramowania może i pasuje do jakiejś garażowej manufaktury, ale nie przystoi renomowanemu producentowi hi-endu z 35-letnim stażem.
Uff, ulało mi się.
Pomimo nikczemnych rozmiarów odtwarzacz Poly powinien właściwie nazywać się Petarda. Już po kilku minutach słuchania wybaczyłem mu wszystkie niedoskonałości użytkowe, a sami wiecie, że było co wybaczać.
Od samego początku w uszy rzucają się nieprawdopodobna szybkość i dynamika. Chord sprawia wrażenie, jakby rozsadzała go wewnętrzna energia i to niezależnie od repertuaru. Czy będą to dostojne barokowe frazy, bombastyczna muzyka filmowa, czy też siarczyście zagrane bluesowe standardy, brytyjski zestaw dwoił się i troił, by z nich wycisnąć maksimum informacji. Jednak maluchy potrafią nie tylko robić hałas. Ich brzmienie cechuje także kultura, i to przez wielkie „K”. Docenimy tu dojrzałość prawdziwego hi-endu. Nawet jeśli mamy do czynienia z zestawem w kompaktowych rozmiarach, nie zwalnia go to z przestrzegania standardów obowiązujących pełnowymiarowe komponenty Chorda.
Dynamika dynamiką, ale brzmienie zestawu Poly/Mojo 2 ma także kilka innych cech, do których z pewnością zaliczają się transparentność i neutralność. Dla urządzeń przenośnych obie kategorie wyznaczają poziom niedościgły. O tym, że Chord wyraźnie różnicuje podłączone do niego nauszniki, nie ma nawet sensu się rozwodzić. Każde grały inaczej, nawet gdy pochodziły z oferty tego samego producenta. Pomimo relatywnie przystępnej ceny, brytyjski zestaw można traktować jak sprzęt recenzencki do testowania słuchawek. Zwłaszcza Mojo 2. To małe pudełeczko wyciskało siódme poty z dwu-, trzykrotnie droższych konstrukcji dynamicznych, a i wymagającym planarom dzielnie stawiło czoła. Ba, ortodynamiki zrobiły na nim takie samo wrażenie, jak lekkie wzniesienie na Land Roverze Defenderze, że sięgnę po porównanie topograficzno-motoryzacyjne.
W aspekcie neutralności nagrań Chord wspiął się na szczyt swojego segmentu cenowego. Jeżeli tylko podłączyłem w miarę przezroczyste słuchawki, nie zauważałem wpływu elektroniki na brzmienie instrumentów czy ludzkich głosów. Mało tego, brytyjski duet obnażał realizatorskie triki, w rodzaju sztucznie pogrubianych strun gitar akustycznych, otaczania wokalistów pogłosem czy też nadmiernego podkreślania perkusjonaliów. Nagle się okazywało, że połowa dyżurnych przebojów z wystaw i prezentacji sprzętu grającego wcale nie prezentuje jakiegoś oszałamiającego poziomu realizacji. Zestaw ukazuje całą prawdę i tylko prawdę o słuchanej muzyce, bez high-endowej ekwilibrystyki. W dodatku, co mnie mocno zaskoczyło, wyraźnie preferuje starsze nagrania. Fantastycznie na przykład zabrzmiała wydana 23 lata temu płyta „The Well” Jennifer Warnes. Albo pierwsze albumy Sade – po prostu sam miód. W porównaniu z nimi współczesne wymodzone realizacje na kilometr zalatywały sztucznością.
Zestaw Chorda nie ma też problemu z solidnym rockiem, nawet jego ciężkimi odmianami. Co prawda, słuchanie wczesnych kawałków Budgie nie wywoływało ekstatycznych przeżyć, ale już Black Sabbath, Iron Maiden czy AC/DC szaleli między uszami z siłą wściekłego tornada. Górę wzięła szczerość wypowiedzi, a nie analiza oczekiwań docelowej grupy odbiorców. Prawdziwa jazda zaczynała się wraz z wyjściem muzyków w plener, czego idealnym przykładem może być koncertowy album „Live at River Plate” niespożytych Australijczyków. Rockowy spektakl dosłownie kipiał energią i realizmem, w czym udział miała szeroka scena z wyraźną lokalizacją muzyków.
A propos sceny: niecodziennie wygląda symulowanie efektu słuchania muzyki przez głośniki przy użyciu funkcji Crossfeed. Po jej aktywacji w pierwszej chwili odniosłem wrażenie dramatycznego zwężenia sceny, wręcz przełączenia muzyki w tryb monofoniczny. Jednak po kilkudziesięciu sekundach dźwięk zaczynał się otwierać, a scena się poszerzała i wyraźnie podkreślała podział na dwa kanały. Po kilku kolejnych minutach prezentacja muzyki w tym trybie stawała się do tego stopnia naturalna, że powrót do normalnego trybu słuchawkowego powodował rozsypanie sceny, jak gdyby została ułożona z drewnianych klocków. I znów musiało upłynąć trochę czasu, by mózg zaakceptował stan po zmianie i zaczął traktować go jako coś naturalnego. Ciekawe doświadczenie, bardzo ciekawe i zupełnie odmienne od słuchania pełnowymiarowych konstrukcji nausznych z przesuniętymi przetwornikami.
Duet odtwarzacza Poly i wzmacniacza Mojo 2 to prawdziwy ewenement wśród przenośnych systemów słuchawkowych. O ile Poly wzbudza zastrzeżenia dotyczące szeroko pojętej ergonomii, o tyle Mojo 2 można brać w ciemno. Ten maluch rozwala system, zwłaszcza w relacji jakości brzmienia do ceny. Jego dźwięk wręcz uzależnia i jest to jeden z najmniej kosztownych audiofilskich nałogów.
Mariusz Zwoliński
Hi-Fi i Muzyka 07-08/2024
Chord Poly / Mojo 2
Chord Poly/Mojo 2
Odtwarzane formaty:
PCM 32 bity/768 kHz, DSD512, FLAC, ACC, WAV, AIFF, Ogg Vorbis, ALAC, WMA, MP3
Wejścia cyfrowe:
karta MicroSD, Bluetooth, Wi-Fi
Wejścia analogowe:
brak
Wyjścia cyfrowe:
microUSB (tylko do Mojo)
Wyjścia analogowe:
brak
Zdalne sterowanie
aplikacja
Wyjście słuchawkowe
brak
Wymiary (w/s/g)
2,2/5/6,2 cm
Masa
91 g
Chord Mojo 2
Moc
600 mW/30 omów, 90 mW/300 omów
Pasmo przenoszenia
7 Hz – 40 kHz
Zniekształcenia
0,0003%
Sygnał/szum
125 dB
Rodzaj przetwornika
32 bity
Wejścia liniowe
brak
Wejścia cyfrowe
opt., koaks. 3,5 mm, USB-C, microUSB
Wejście phono
brak
Wyjścia
2 x słuch. 3,5 mm
Zdalne sterowanie
brak
Regulacja barwy dźwięku
tak
Wymiary (w/s/g)
2,2/8,3/6,2 cm
Masa
185 g
Przeczytaj także