27.12.2024
min czytania
Udostępnij
O tym, że świat nie kończy się na zawrotnych parametrach wbudowanych DAC-ów, przypomniał McIntosh. Pod koniec 2020 roku pokazał klasyczny w formie i funkcjach wzmacniacz słuchawkowy MHA200. Od jego premiery minęło już, co prawda, trochę czasu, ale wydaje się, że należy do urządzeń, które po prostu się nie starzeją.
Firma z Binghamton powstała 75 lat temu. Jej pierwsze wzmacniacze, oczywiście lampowe, bardziej przypominały wojskowe radiostacje niż sprzęt hi-fi, ale już w połowie lat 50. XX wieku zaczęły nabierać cywilnych kształtów. Podświetlane na niebiesko wskaźniki wychyłowe pojawiły się w 1967 roku i od tego momentu stały się jej najważniejszą wizytówką. Nie znaczy to, że McIntosh zarzucił produkcję klasycznych urządzeń lampowych w stylistyce retro. Testowany MHA200 zalicza się właśnie do tej kategorii.
To prawdziwy ostaniec wśród wzmacniaczy słuchawkowych z wbudowanymi DAC-ami. Wyposażono go wyłącznie w analogowe wejścia, analogowy stopień wzmacniający i analogowe gniazda dla nauszników. Nie przewidziano nawet możliwości wpięcia go pomiędzy źródło a końcówkę mocy. Jest ostatnim ogniwem systemu hi-fi, za którym rozpościera się już tylko ocean muzyki.
Stwierdzenie, że MHA200 został utrzymany w stylistyce retro, tylko w niewielkim stopniu opisuje jego wygląd. Urządzenie prezentuje się niemal identycznie jak produkowany w latach 1962-67 wzmacniacz MC40. Zwolennicy podświetlanych wskaźników mogą przeżyć srogi zawód, ale słuchawkowiec McIntosha ma inne atuty.
Uwagę zwraca przede wszystkim wysoka jakość wykonania. Charakterystyczne dwukolorowe wykończenie, z wykorzystaniem polerowanej stali nierdzewnej, już na starcie lokuje wzmacniacz w kręgach hi-endu. Wysokiej jakości gniazda (poza jednym, o którym za chwilę) oraz metalowe radełkowane pokrętła wyraźnie nawiązują do starych dobrych czasów sprzed rządów bezdusznych księgowych.
Patrząc z perspektywy, trudno jednoznacznie określić, gdzie znajduje się front urządzenia. Kierując się przyzwyczajeniem, czyli zakładając, że lampy umieszczono z przodu, zobaczymy jedynie logo producenta. Nad nim połyskują cztery szklane bańki, sygnowane przez McIntosha: po dwie podwójne triody 12AT7 (ECC81) w stopniu sterującym i 12BH7A w stopniu mocy. Jeżeli mieszkacie ze skocznym zwierzęciem domowym lub wścibskim przedszkolakiem, radzę je osłonić dołączoną w komplecie klatką. W pozostałych przypadkach można cieszyć oczy pełnią zielonkawego podświetlenia. Łatwość wymiany i popularny typ lamp ułatwiają eksperymenty z brzmieniem bez ponoszenia niebotycznych kosztów na egzotyczne NOS-y. Choć – z drugiej strony – czemu by nie?
Za bańkami wyrastają transformatory – zasilający i dwa wyjściowe, które zgodnie z firmową tradycją zamknięto w puszkach ekranujących z naniesionymi schematami odczepów. Trafa dopasowujące można ustawić w jednym z czterech zakresów impedancji: 32-100, 100-250, 250-600 i 600-1000 omów. Służy do tego pokrętło z przodu. Zamiast dostosowywania się do impedancji słuchawek poprzez wzmocnienie napięcia w stopniu wejściowym, uzwojenia wtórne transformatorów utrzymują moc nominalną 500 mW w klasie A, niezależnie od oporności nauszników. W praktyce oznacza to, że wzmacniacz powinien bez problemu wysterować wszystkie znane ludzkości wynalazki poza elektrostatami.
Właściwy front ulokowano na węższym boku. Zgodnie ze stylistyką narzuconą przez MC40, składa się z dwóch płaszczyzn. Na dolnej znajdziemy cztery wyjścia słuchawkowe: parę monofonicznych trzypinowych XLR-ów, osobno dla lewego i prawego kanału, pojedyncze zbalansowane gniazdo czteropinowe oraz duży jack 6,3 mm.
Pokrętła i przyciski przeniesiono na górną część, którą dla wygody użytkownika odchylono do tyłu. Lewą flankę zajął czteropozycyjny przełącznik impedancji. Za nim widać włącznik zasilania oraz kontrolkę sygnalizującą aktywność. Skromną kolekcję zamyka regulator głośności.
Wzmacniacz pozostaje przez cały czas pod prądem, a z trybu czuwania wybudza go naciśnięcie czarnego guziczka. Proces trwa kilkanaście sekund i jest sygnalizowany pulsowaniem zielonego podświetlenia lamp. W razie planowanej dłuższej bezczynności urządzenie można wyłączyć ręcznie, a jeśli się tego nie zrobi, to po 30 minutach bez sygnału automatycznie przeniesie się w objęcia Morfeusza.
Ostatni element panelu czołowego, czyli regulator głośności, zdecydowanie odbiega od przyjętych standardów. Ruch w prawo zwyczajowo zwiększa siłę głosu, jednak w połowie skali natrafiamy na nietypowy ząbek. W tym położeniu MHA200 przekazuje regulację głośności zewnętrznemu preampowi. I tutaj istotna uwaga eksploatacyjna: o ile przed dojściem do owego ząbka w słuchawkach niewiele się dzieje, to po przekroczeniu godziny 12 na potencjometrze głośność narasta gwałtownie. Dokładne ustawienie żądanego poziomu wymaga sporej dawki precyzji i trzeba uważać, żeby nie przesadzić.
MHA200 nie wyposażono w zdalne sterowanie, co, moim zdaniem, było zamierzone. Docelowym miejscem jego pracy może stać się nawet biurko. Przy wymiarach podstawy 16 na 23 cm, czyli niewiele większej od kartki z zeszytu, jest to jak najbardziej zasadne.
Widok tylnej ścianki wywołuje skrajne odczucia – od entuzjazmu, po rozczarowanie. Pierwszy budzą wysokiej jakości złocone gniazda sygnałowe RCA oraz XLR-y Neutrika. Powodem frustracji jest natomiast nikczemne gniazdko zasilania. W amerykańskim sprzęcie lampowym za blisko 13000 złotych zamiast dziurki z lampki nocnej oczekiwałbym porządnej sieciówki IEC. Najwyraźniej jednak producent miał na ten temat inne zdanie.
Żeby się dostać do wnętrza, należy położyć urządzenie na grzbiecie i odkręcić spód. Zgodnie z oczekiwaniami nie znajdziemy tam garści scalaków otoczonych audiofilskim powietrzem.
Pierwsze wzmacniacze Franka H. McIntosha były budowane tak, żeby służyć swoim właścicielom do końca życia. Do tej pory firma nie odstąpiła od powyższej zasady, co widać w MHA200.
Niemal całe dno wypełnia gruby, dwustronnie drukowany laminat, na którym komponenty zamontowano techniką przewlekaną. Od spodu widać jedynie elementy zasilacza; resztę podzespołów przylutowano z drugiej strony. Choć MHA200 nawet w chwili szaleństwa pociągnie z sieci maksimum 50 watów, w zasilaczu umieszczono parę elektrolitów Rubycona o łącznej pojemności 6600 µF. W fazie czuwania główne trafo zastępuje mały transformatorek rdzeniowy wspomagany dwoma Rubyconami, po 150 µF każdy. Załączanie głównego zasilacza odbywa się przekaźnikiem Omrona.
Potencjometr głośności i przełącznik impedancji obciążenia dostarczyła szwajcarska Elma. Zaskakująco w kontekście techniki lampowej i archaicznej stylistyki wygląda umieszczone wewnątrz gniazdo USB. Najprawdopodobniej służy wyłącznie celom serwisowym. Uwagę zwraca także nadmiarowy kłąb kabli spiętych złączkami elektrotechnicznymi (trytytkami). Prawdopodobnie zrobiono tak z myślą o ułatwieniu życia serwisantom, którym przyjdzie wyjąć z obudowy cały moduł.
Jeżeli ktoś szukał idealnego lampowego wzmacniacza słuchawkowego, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że McIntosh MHA200 stanie się ukoronowaniem jego wysiłków. W ślad za niedzisiejszym wzornictwem idzie brzmienie, które może być poczytywane za kwintesencję muzykalności, a właśnie tej cechy najczęściej oczekujemy od urządzeń wykonanych w tradycyjnej technice próżniowej. Nie znaczy to, że MHA200 brakuje krzepy. Co to, to nie, jednak zamiast prężyć muskuły, oferuje wyjątkowe barwy, dźwięczność i piękno wydobywane z każdego repertuaru.
Myśląc o lampowej muzykalności, podświadomie oczekujemy lekko ocieplonej i plastycznej średnicy. Konia z rzędem temu, kto wydobędzie porównywalną dawkę piękna z dowolnego urządzenia w cenie zbliżonej do Maka. Z odtwarzanej za jego pośrednictwem muzyki emanuje czysty magnetyzm, który przyciąga do płyt i zachęca do ich słuchania godzinami.
Na potrzeby testów wybrałem sporą kolekcję nagrań z najróżniejszych gatunków i nie było takiego, które by się gryzło z amerykańskim słuchawkowcem. Lekko archaicznemu wyglądowi towarzyszy trochę niedzisiejszy dźwięk, ale w jak najbardziej pozytywnym sensie. Nie jest to granie wyczynowe, ponieważ na pierwszym planie stawia przyjemność odbioru muzyki i urodę brzmienia. McIntosh potrafi odkryć walory artystyczne nawet w hip-hopie i brutalnych odmianach rocka.
Kolejnymi atutami amerykańskiego wzmacniacza są szybkość i szczegółowość. Tego akurat może mu pozazdrościć niejedna maszyna na tranzystorach. Jednak – w przeciwieństwie do niektórych półprzewodników – McIntoshowi nie zależy na oszołomieniu słuchacza nawarstwieniem informacji. Jego ideą jest raczej odsłonięcie bogactwa barw, co przy zmulonych wysokich tonach byłoby wielce utrudnione.
Pomimo ogromnej wyrozumiałości dla samej muzyki MHA200 przykłada wielką wagę do jakości realizacji. Brzmienie słabszych technicznie nagrań, zwłaszcza muzyki elektronicznej, okazało się plastikowe. Sztucznie napompowany bas, popiskujące wysokie tony i mało złożone sztuczki z efektami stereo może i są dobre na półminutowe zajrzenie do sali na wystawie sprzętu grającego, ale po kwadransie zaczynają wywoływać znużenie. Co innego muzyka akustyczna, bez względu na jej styl, gatunek i liczebność aparatu wykonawczego. Z takim materiałem McIntosh dosłownie spowalniał czas, jakby chciał pozwolić chwilom trwać jak najdłużej.
McIntosh MHA200 to prawdziwy biały kruk wśród wzmacniaczy słuchawkowych. Od strony wizualnej, konstrukcyjnej, brzmieniowej i każdej innej. Przy wcale nietanich konkurentach z Dalekiego Wchodu, wyposażonych w szybko tracące świeżość sekcje cyfrowe, stuprocentowy Mak na lampach za niecałe 13 tysięcy wydaje się ofertą, obok której trudno przejść obojętnie.
Mariusz Zwoliński
Hi-Fi i Muzyka 09/2024
McIntosh MHA200
Moc:
500 mW/32-600 omów
Rek. imp. słuchawek:
32-1000 omów
Pasmo przenoszenia:
20 Hz – 20 kHz
Zniekształcenia:
0,5%
Sygnał/szum:
94 dB
Wejścia:
RCA, XLR
Wyjścia:
XLR x 2, 6,3 mm
Wymiary (w/s/g):
14,6/15,6/23,2 m
Masa:
4,8 kg
Maks. pobór mocy:
50 W
Przeczytaj także