
11.10.2017
min czytania
Udostępnij
Obecnie w katalogu Arcama znajdziemy ponad 30 urządzeń, podzielonych na trzy linie: FMJ, Solo oraz rSeries. Anglicy zawsze byli na bieżąco z najnowszymi technologiami, dlatego mogło dziwić, że w ofercie brakuje wzmacniacza słuchawkowego z prawdziwego zdarzenia. Wprawdzie w swoich integrach montowali moduły słuchawkowe, ale cieszące się obecnie ogromną popularnością nauszniki aż się prosiły o osobne urządzenie.
Malkontenci zaczynali już wieszczyć brak wyczucia rynkowego Arcama, ale w połowie roku 2016 pojawiło się urządzenie, które dało odpór niedowiarkom. W dodatku za projekt odpowiada nie kto inny jak wspomniany John Dawson. Już samo to brzmi jak rekomendacja.
Niewielki rHead wylądował w rSeries głównie ze względu na gabaryty. Poza nim znajdziemy tu kilka niewielkich DAC-ów, adresowanych do miłośników najnowszych technologii. Naturalnym środowiskiem słuchawkowca Arcama powinna być raczej audiofilska seria FMJ, ale wtedy musiałby być o wiele większy, a co za tym idzie – droższy. Choć zapewne akurat w tej kwestii konstruktor nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Front rHeada, płynnie przechodzący w boczne ścianki i pokrywę, został wykonany z aluminiowego odlewu oraz wykończony w satynowej czerni. Z przodu znajdziemy chromowany potencjometr, zintegrowany z włącznikiem czuwania, małe i duże wyjście słuchawkowe oraz kolorową diodę sygnalizującą tryb pracy.
Zerknięcie na tylny panel może wywołać zaskoczenie. Wciśnięcie pięciu gniazd na niewielkiej powierzchni jest sporym wyzwaniem, ale wejścia XLR w urządzeniu za dwa tysiące z haczykiem to prawdziwy ewenement. Pomiędzy gniazdami symetrycznymi a RCA umieszczono stosowny przełącznik. Słuchawkowy wzmacniacz Arcama wpisuje się w tradycję purystycznego hi-fi, bowiem nie znajdziemy w nim przetwornika cyfrowo-analogowego, modułów Wi-Fi, Bluetooth ani innych modnych gadżetów. Skromne gabaryty rHead zawdzięcza gównie temu, że całe zasilanie wyekspediowano na zewnątrz, o czym świadczy małe, 12-woltowe wejście koncentryczne. Obok niego znalazł się główny wyłącznik zasilania.
Energię dostarcza ciężki zasilacz wtyczkowy, zaprojektowany specjalnie do tego urządzenia. Oczywiście, zawsze istnieje możliwość zastąpienia go bardziej wyrafinowanym trafem którejś ze specjalistycznych manufaktur, ale gdyby konstruktor uważał, że rHeada należy podłączyć do przydomowej elektrowni, pewnie sam by o to zadbał.
Żeby dostać się do wnętrza wzmacniacza, trzeba go odwrócić na grzbiet. W tym położeniu widoczna będzie gruba warstwa gumopodobnej masy antypoślizgowej i antywibracyjnej, naklejona na aluminiowy odlew. Po odkręceniu kilku śrub można unieść wieko.
Cała elektronika rHeada zmieściła się na dwóch płytkach drukowanych.
Do dolnej, umieszczonej właśnie na wspomnianym „wieku”, przymocowano oba wyjścia słuchawkowe oraz potencjometr głośności. Zamiast sięgnąć po sprawdzone rozwiązanie któregoś z renomowanych producentów, choćby Alpsa, zastosowano liniowy element rezystancyjny, wykorzystywany w topowym wzmacniaczu A49. Dzięki temu wyeliminowano przesłuchy między kanałami oraz zapewniono płynną regulację głośności już od najniższych poziomów. Regulacja owa pokrywa 80 dB w krokach co 1 decybel. Sam moduł wzmacniający pracuje w klasie A i zbudowano go z elementów dyskretnych. Jego korzeni również należy szukać w dziesięciokrotnie droższym A49. Pomimo niewielkich rozmiarów, rHead dysponuje iście tytaniczną mocą. Przy 16 omach będą to aż 2 W (!), co w zasadzie pozwala skutecznie wysterować kolumny. Zalecana impedancja słuchawek wynosi 16-600 omów, dzięki czemu rHead poradzi sobie ze wszystkimi normalnymi nausznikami na Błękitnej Planecie.
Do rHeada podłączałem kilka modeli słuchawek, od przenośnych niskoimpedancyjnych Beyerdynamików i Ultrasone, po 300-omowe Sennheisery HD600. Z każdymi radził sobie bez trudu. Choć powyższe modele cechują się odmiennym brzmieniem, to nie dało się nie zauważyć wpływu Arcama na jego ostateczny charakter.
należy do urządzeń, które nie starają się od pierwszej chwili zawładnąć wszystkimi zmysłami odbiorcy. Nie jest efekciarski ani krzykliwy; zamiast tego od razu wyczuwa się pewien rodzaj szlachetności. Jest w nim pewność siebie, poparta doświadczeniem konstruktora, prawdziwa audiofilska dojrzałość.
Brzmienie Arcama jest w dużym stopniu neutralne, choć łatwo w nim zauważyć lekkie, jakby lampowe ocieplenie.
Najlepiej to widać w obrębie średnicy – zmysłowej, plastycznej i fizjologicznej. Szybki i kontrolowany bas potrafił zejść bardzo nisko, a jego ewentualne podkolorowanie można kłaść na karb indywidualnego charakteru słuchawek. Na podkreślenie zasługują detaliczność i przejrzystość. Niuanse gry na instrumentach perkusyjnych, złota poświata wokół dęciaków czy perlistość klawesynu zostały oddane realistycznie. Największym zaskoczeniem w brzmieniu rHeada jest jednak dynamika, zarówno w skali mikro, jak i makro.
Należy uważać z potencjometrem, bo ten niepozorny klocek może zabić. Po osiągnięciu godziny 12 ciśnienie akustycznie przekracza bezpieczny poziom, ale jeżeli komuś nie zależy na narządzie słuchu, może dojść nawet do godziny drugiej. Odkręcenie na maksimum także będzie możliwe, ale trzeba liczyć się z koniecznością ścierania ze słuchawek krwi z pękniętych bębenków. W skali mikro Arcam wypada spektakularnie, a słowo „natychmiast” wymyślono przed wiekami tylko po to, bym mógł teraz określić nim szybkość narastania impulsów.
Nie jest sztuką zrobić dobrze brzmiące urządzenie i sprzedawać je za kilkanaście tysięcy. No, może jednak trochę jest, ale prawdziwa sztuka to opracowanie takiego urządzenia, którego brzmienie nawiązuje do hi-endu, a cena utrzymuje się w strefie budżetowej. Arcamowi się udało. W swojej kategorii cenowej rHead to prawdziwy kiler.
Mariusz Zwoliński
Hi-Fi i Muzyka 07-08/2017
Arcam rHead
Przeczytaj także