
21.08.2012
min czytania
Udostępnij
Niektórym przypominał także elektroniczny termometr i rzeczywiście coś w tym jest. Tak czy inaczej, jest mały, lekki i minimalistyczny. Sympatię wzbudzają dwie rzeczy – duża wtyczka USB schowana tylko za małą zaślepką (dzięki temu możemy podłączyć odtwarzacz do komputera bez dodatkowych kabli i przejściówek) oraz system wyświetlania plików folderami – najzwyklejszy i chyba wciąż najlepszy ze wszystkich.
Niestety, od tego momentu zaczynają się schody. Obsługa T8 ma tyle wspólnego z prostotą, co Michał Wiśniewski z powściągliwością w doborze garderoby. Poruszanie się po menu odtwarzacza to zadanie dla miłośników gier logicznych. Zupełnie nie wiadomo, do czego służą cztery przyciski w pobliżu wyświetlacza. Trzeba działać metodą próbi błędów albo zrobić najbardziej niemęską rzecz pod słońcem – przeczytać instrukcję obsługi. Największym niewypałem jest jednak ekran aktualnie odtwarzanego utworu. Jeśli z niego wyjdziemy, próbując znaleźć coś w menu, nie będzie łatwo wrócić do widoku ścieżki. Jedynym rozwiązaniem jest znalezienie jej w folderach i rozpoczęcie odtwarzania od nowa. Jeżeli wiemy, jak nazywał się dany utwór, co w przypadku nowo odsłuchiwanych albumów nie jest takie oczywiste.
Brzmieniu daleko do ideału. Oparte na dudniącym basie, jest ciemne, ponure i pozbawione wypełnienia, a dla urozmaicenia – przyozdobione syczącą i zapiaszczoną górą. Trudno znaleźć tu coś pozytywnego. Można próbować ustawień korektora, ale to tylko przedłużanie męki.
Nie polecam.
Tomasz Karasiński
Hi-Fi i Muzyka 04/2011
iriver T8
Przeczytaj także