
21.08.2012
min czytania
Udostępnij
Niemal cały front zajmuje wyświetlacz dotykowy o przekątnej 4,3 cala. Nad opakowaniem właściwie nie miałem czasu się rozwodzić, bo gdy tylko wziąłem je do ręki, rozpadło się na kawałki i odtwarzacz wypadł z niego, na szczęście na kanapę. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy na stronie producenta znalazłem informację, że pudełko zostało specjalnie zaprojektowane tak, by mogło być używane jako pojemnik na akcesoria biurowe, wizytówki, długopisy, a nawet jako ramka na zdjęcie. Szkoda, że do testu dotarło w kawałkach.
Obudowę P7 wykonano z matowego aluminium, aby nie było na niej widać śladów palców ani zarysowań. Nie do końca się to udało. Odcisków rzeczywiście nie ma, ale zamiast tego dostajemy mnóstwo innych zabrudzeń, które z racji chropowatej powierzchni obudowy niełatwo usunąć. Abstrahując od problemu utrzymania czystości, urządzenie jest po prostu nieprzyjemne. Kanciasta, szara bryła wygląda solidnie, ale brzydko. Menu zorganizowano w formie strony kolorowego czasopisma. Miało być rewolucyjne, ale w praktyce rozwiązanie to jest przekombinowane i nieczytelne.
P7 gra tak efekciarsko, że chyba już bardziej nie można. Dźwięk jest wyostrzony, maksymalnie dynamiczny, napompowany i dopalony jak na sterydach. Niektórym pewnie się spodoba, ale moim zdaniem to za dużo szczęścia. Rzadko się zdarza, żebym chciał podłączyć do odtwarzacza anemiczne słuchawki, ale w tym przypadku marzyły mi się nauszniki grające jak spod koca.
Efektowny, ale nienaturalny. Zalecany uważny dobór słuchawek.
Tomasz Karasiński
Hi-Fi i Muzyka 04/2011
iriver P7
Przeczytaj także