
30.08.2022
min czytania
Udostępnij
Ale są również firmy, które nie robią wokół siebie szumu. Funkcjonują na obrzeżach głównego nurtu, a ich ofertą interesują się głównie wtajemniczeni. Nawet jeśli powyższy kontrast jest przerysowany, to i tak nie ulega wątpliwości, że japońską wytwórnię Soul Note zaliczymy do drugiej grupy.
Soul Note funkcjonuje u nas od kilku lat, ale ta obecność zawsze była na tyle dyskretna, że nie miałem dotąd okazji zapoznać się z żadnym urządzeniem japońskiej wytwórni. Odsłuch odtwarzacza C-1 pozwolił mi nadrobić tę zaległość. Nasi czytelnicy (przynajmniej ci o dobrej pamięci) powinni kojarzyć testy SA710 (integra, „HFiM” 2/2015), SC710 (odtwarzacz CD, „HFiM” 4/2015) czy SD300 (wzmacniacz słuchawkowy, „HFiM” 9/2017). Ale to było kilka ładnych lat temu. Tymczasem w świecie hi-fi wszystko szybko się zmienia; obecnie firma oferuje już nowszą generację urządzeń. Nowszą? Hm… w przypadku Soul Note kryterium nowości nie jest wcale oczywiste. Bo urządzenie, które otrzymaliśmy teraz do testu, debiutowało najprawdopodobniej… w 2016 roku. Najprawdopodobniej – bo i ta informacja jest obarczona pewnym marginesem błędu. Na przykład strona producenta zalicza debiut C-1 do roku 2018, ale najstarszy demonstrujący odtwarzacz film na YouTubie jest datowany dwa lata wcześniej. Sam model został na stronie Soul Note opatrzony etykietą jubileuszu 10-lecia. A skoro najczęściej podawaną datą założenia firmy jest rok 2004, to zamęt robi się jeszcze większy. Jak by tego było mało, potęguje go kwestia debiutów każdego z modeli na rynkach eksportowych. Japończycy priorytetowo traktują odbiorców rodzimych, a wersje na zagranicę przygotowują później; niekiedy z niemałym poślizgiem. Bo oprócz kwestii urzędowych dochodzi jeszcze np. konieczność zmiany napięcia zasilania i być może związanych z tym drobnych ingerencji w układ elektroniczny.
Spokojnie, to nie lampy, choć w ciemności efekt jest zabójczy.
Jaka jest konkluzja tych dywagacji? Ano taka, że Soul Note C-1 jest modelem co prawda starym, ale u nas względnie nowym. I przy okazji, niech nikogo nie dziwi, że w tym „pośpiechu” nie przetłumaczono instrukcji obsługi. Oczywiście nie śmiałbym nawet marzyć o przekładzie na język Mickiewicza, ale żeby chociaż na mowę Szekspira… Na szczęście, odtwarzacz jest na tyle intuicyjny i prosty w obsłudze, że historia literatury audiofilskiej większej straty z tego tytułu nie poniesie. Japońską firmę prezentowaliśmy już przy okazji wcześniejszych testów. Nie będę więc wchodził w historyczne szczegóły. Przypomnę jedynie, że na jej czele stoi pan Norinaga Nakazawa, wcześniej wieloletni konstruktor Marantza Japan, który na początku obecnego stulecia wraz z grupą innych inżynierów zdecydował się założyć własny biznes. Aktualna oferta Soul Note wygląda na niedokończoną. Wydawać by się mogło, że została uporządkowana według poziomów, gdzie „1” oznacza urządzenie podstawowe, „2” to wejście o klasę wyżej, a „3” to zbiór flagowców. Sęk w tym, że tylko przetworniki cyfrowo-analogowe są dostępne we wszystkich trzech odmianach, pozostałe urządzenia – już nie. Nie będziemy jednak analizować, gdzie i czego brakuje, bo to zajęcie jałowe. Do testu dotarł tańszy z dwóch aktualnie produkowanych odtwarzaczy CD i nim się teraz zajmiemy.
Dwa rodzaje nóżek do wyboru. W przypadku kolców lepiej skorzystać z dodatkowych podkładek.
Po wyjęciu z pudełka C-1 robi bardzo korzystne pierwsze wrażenie. Wyrazisty, ale przemyślany wygląd aluminiowej przedniej ścianki charakteryzuje minimalizm, ergonomia i bardzo wysoki współczynnik rozpoznawalności. Nie mówię tu o rozpoznawalności Soul Note’a jako firmy (generacja urządzeń, które kiedyś testowaliśmy, wyglądała inaczej), ale o rozpoznawalności bieżącej oferty. Zapewnia ją układ sześciu poziomych wręg, w które „wtopiono” dwa przyciski oraz czoło szuflady transportu. W zagłębieniach pomiędzy wręgami zainstalowano diody. Sygnalizują pracę oraz wybrane z pilota funkcje: wygaszenie wyświetlacza, trzy tryby odtwarzania w pętli oraz programowanie kolejności utworów. Dla logo firmy pozostawiono osobne miejsce pośrodku, a resztę przycisków zastąpiono pokrętłem. Za jego pomocą można przeskoczyć do poprzedniego albo następnego utworu, a przyciskając gałkę, aktywować „play” i „pause”. Uniwersalny pilot obsługuje dodatkowo wszystkie podstawowe funkcje, włącznie z programowaniem kolejności utworów. Na początku trzeba się jednak przyzwyczaić do faktu, że urządzenie na komendy z pilota reaguje mniej więcej z półsekundowym opóźnieniem. Czujnik podczerwieni umieszczono pod kwadratową szybką, która wizualnie „równoważy” obecność wyświetlacza po drugiej stronie. Z tyłu znajduje się wyjście analogowe w formatach RCA oraz XLR, a także dwa wyjścia cyfrowe. C-1 może więc pracować zarówno jako odtwarzacz, jak i transport. Pożądany tryb wybieramy za pomocą małego suwaka obok wyjść. Ci, którzy zechcą do C-1 podłączyć zewnętrzny DAC, muszą zwrócić uwagę, że dwa cyfrowe wyjścia nie są identyczne. Jedno zostało opisane jako „direkt”, a drugie jako „normal”. To drugie to klasyczny S/PDIF z sygnałem PCM. Pierwsze natomiast wyprowadza sygnał w postaci surowej fali kwadratowej i jest przeznaczone tylko do współpracy z innymi urządzeniami Soul Note’a.
Pilot.
Na tle aktualnej oferty rynkowej brak możliwości odczytania muzyki z plików wydaje się anachronizmem, ale mnie to akurat nie przeszkadza. Odtwarzacz CD sam w sobie stanowi obecnie pewien rynkowy anachronizm, kierowany głównie do audiofilów przywiązanych do swoich budowanych przez lata płytotek. Dlatego urządzenie należy oceniać według nieco innych standardów. Pokolenie „dźwięku o niskiej kompresji” ma do wyboru wiele opcji. Pokolenie standardu Compact Disc Digital Audio – coraz mniej. Obudowa C-1 zwraca uwagę nie tylko rzeźbą frontu, ale także drewnianym wykończeniem boczków. W oczy rzuca się również niezwykła staranność wykonania. Producent wychodzi z założenia, że obudowa odgrywa istotną rolę w kształtowaniu efektu brzmieniowego i dlatego jej projektowi poświęcił wiele uwagi. Głównym celem była redukcja drgań. Ekstremalna sztywność, wbrew pozorom, nie jest najlepszym rozwiązaniem – dźwięk może się okazać zbyt twardy. Prawidłowe zestrojenie obudowy pomaga uzyskać nieskrępowane i otwarte brzmienie. I nie chodzi jedynie o metodę łączenia ścianek. Nie mniej istotny jest sposób ustawienia urządzenia. Konstruktor Soul Note’a preferuje podpieranie obudowy w trzech punktach. Unika się w ten sposób ryzyka wystąpienia mikroskopijnej przestrzeni pod jedną z nóżek, co nie jest wcale takie rzadkie, kiedy urządzenie stoi na czterech. Jakby tego było mało, w zależności od potrzeb i warunków można wybierać pomiędzy nóżkami z podstawą płaską, jak i ostro zakończonymi kolcami. Tylna nóżka przejmuje bezpośrednio ciężar transformatora toroidalnego, pod którym została umieszczona. Dzięki temu jego wibracje są odprowadzane poza urządzenie i nie zakłócają pracy elektroniki w środku.
Po zdjęciu pokrywy – na bogato.
Aby się dostać do wnętrza C-1, należy najpierw zdemontować drewniane osłonki boczne, a później, po odkręceniu śrub, zsunąć stalową pokryw, stanowiącą całość wraz z drugą warstwą boczków. Odtwarzacz wykorzystuje transport TEAC CD-5020-AAT. Sygnał z płyty trafia do dwóch przetworników, opartych na klasycznych do bólu, ale sprawdzonych w niejednym boju kościach PCM1792A. Dalej na tej samej płytce (prawa, patrząc od przodu) sygnał biegnie dwiema równoległymi ścieżkami do stopnia analogowego, a następnie do wyjść. Zasilacz opiera się na transformatorze toroidalnym – jak na odtwarzacz CD – bardzo dużym (180 VA). Kłopotów z zasilaniem na pewno tu nie będzie. Kondensatory elektrolityczne pochodzą z katalogu Elny. C-1 nie został objęty globalną pętlą ujemnego sprzężenia zwrotnego. To podejście Soul Note stosuje także w innych urządzeniach. Układ elektroniczny podzielono na wiele mniejszych modułów, co ułatwia serwisowanie. Okablowanie wewnętrzne jest stosunkowo hojne, ale wynika z równie hojnej dystrybucji zasilana. Sam sygnał, jak wspomniałem, przebiega przez jedną płytkę. W ogóle oględziny wnętrza powinny ukoić niejedno audiofilskie oko. Widać, że Soul Note bardzo się postarał, aby nabywca C-1 miał satysfakcję, że nie przepłacił.
Transformator toroidalny o gabarytach godnych wzmacniacza.
W redakcyjnym systemie C-1 zajął miejsce Naima 5X, wspomaganego zasilaczem Flatcap 2X. Resztę toru tworzyły dzielony wzmacniacz Conrada-Johnsona (preamp PV-12L i końcówka MF2250) oraz monitory Dynaudio Contour 1.3 mkII. Przed testem otrzymałem informację, że urządzenie jest już wygrzane, dzięki czemu bez zbędnej zwłoki mogłem przystąpić do odsłuchów.
Zdublowany DAC to para klasycznych PCM1792A.
Napomknąłem wcześniej o deklaracji producenta, że zaprojektował obudowę tak, aby ułatwiała uzyskanie brzmienia swobodnego i otwartego. I choć tego typu marketingowe obietnice należy tratować niezobowiązująco, to tym razem czekało mnie miłe zaskoczenie. Od początku bowiem odebrałem dźwięk jako swobodny i otwarty właśnie. Mało tego, oba określenia opisują coś w rodzaju brzmieniowej sygnatury, pod kątem której dostrojono wszystkie pozostałe elementy brzmienia. Wydaje mi się, że powyższe cechy zależą głównie od rysunku przestrzeni, analityczności, nasycenia średnicy oraz od góry pasma. Pozostałe aspekty mogą się wpisywać w taki charakter, ale raczej nie będą o nim decydowały. Główną rolę w brzmieniu C-1 przypisałbym rozłożystej przestrzeni, która momentalnie wypełnia pokój odsłuchowy. Co ciekawe, nie dostrzegamy w niej nadmiarowej szerokości. Jest ona skrojona w granicach rozsądku, bez ambicji bicia rekordów czy tworzenia iluzji rozsuwania bocznych ścian pomieszczenia. Za to głębokość sceny dosłownie zapiera dech. Tutaj C-1 wspina się na poziom gigantów hi-endu, którzy wyznaczają granice możliwości sprzętu grającego w ogóle. Aby bardziej obrazowo oddać to, co usłyszałem, posłużę się małą anegdotą ze swojego audiofilskiego życia. Otóż redakcyjny preamp Conrada-Johnsona został wyposażony, z przyczyn znanych tylko producentowi, w układ z odwróconą fazą (phase-inverting). Oznacza to, że jeśli podłączam go do wzmacniacza mocy sfazowanego normalnie (a takie są prawie wszystkie na rynku), to muszę pamiętać, żeby kablami głośnikowymi końcówkę z kolumnami połączyć odwrotnie: plusy do minusów a minusy do plusów. W innym przypadku z głośników popłynie dźwięk w przeciwfazie. Czyli taki, który rozchodzi się efektownie bo bokach, za to z dziurą w środku; wokal będzie „wszędzie”, tylko nie w centrum, gdzie jego miejsce. I właśnie zdarzyło się, że instalując Soul Note’a, zapomniałem o odpowiednim sfazowaniu toru. Jednak w ramach odpoczynku lub lenistwa, jak kto woli, kilka pierwszych utworów odsłuchałem w ten właśnie sposób. Scena o nienaturalnej geometrii na pewno intryguje (jest zresztą wykorzystywana do kreowania stereofonicznych sztuczek), ale na dłuższą metę będzie niestrawna. Wiedziałem, że po przepięciu przewodów głośnikowych środek sceny wróci na miejsce, a szerokość przepastnej głębi zostanie zredukowana do bardziej zdroworozsądkowych rozmiarów. I tak się rzeczywiście stało. Prawie.
Analogowe wyjście XLR i RCA. Aby skorzystać z któregoś z wyjść cyfrowych, należy ustawić suwak w pozycji „transport”.
Po przywróceniu prawidłowej polaryzacji sygnału wokal odzyskał stabilność na środku sceny. Ale wrażenie niezwykłej głębokości pozostało – może nie tak przesadzonej jak wcześniej, ale i tak o wiele większej niż w klasycznym, bardziej trójkątnym kształcie przestrzeni muzycznej. C-1 gra wszystkimi planami, zaczynając od tych najdalszych. Świetnie różnicuje odległości w okolicach linii bazy oraz podsuwa pierwszy plan naprawdę pod nos słuchającego. A wszystko to wzbogaca dokładną, acz niewymuszoną lokalizacją grup instrumentów w większych składach,solistów w mniejszych, i bogatą ofertą źródeł pozornych, ze wszystkimi stereofonicznymi niuansami, tak lubianymi przez audiofilów. Drugim nośnikiem otwartości i swobody C-1 jest analityczność, czyli atrybut często kojarzony ze sterylnością. Moim zdaniem, jest w tym jakaś racja, ale nie bezwarunkowa. Można stworzyć brzmienie muzykalne, które równocześnie będzie obfitowało w szczegóły. Wszystko zależy od tego, jak głęboko konstruktor nasyci średnicę i do jakiego poziomu wyostrzy wysokie tony. C-1 zapewnia naprawdę dużą analityczność, która jednak pozostaje wtopiona w malowniczą średnicę. Dzięki temu dźwięk zyskuje na lekkości i swobodzie, którą tak podkreślam od początku. A sama analityczność oddaje z ogromną dokładnością informacyjną zawartość nagrania. I robi to w sposób niewymuszony, zachowując płynność i odrobinę luzu. Taki efekt był możliwy dzięki fizjologicznej górze pasma. Wysokich tonów nie brakuje, ale nigdy się nie ocierają o agresję. Na bogato, ale ze smakiem – tak bym je najkrócej określił. Średnicę charakteryzuje malowniczość. Zgodnie z kanonami muzykalności, dąży ona do dominacji nad resztą spektrum akustycznego. Barwy są głębokie, naoliwione i dość gęste, a ich rozpiętość – godna high-endu. Co ważniejsze, odnosimy wrażenie, że muzyki jest po prostu dużo, i że chłoniemy ją niejako całym ciałem. Nie ma tu żadnego wycofania ani skrywania odcieni za zasłonką matowości. Zamiast tego trwa nieustające poczucie muzycznego nasycenia. To właśnie sprawia, że opisywany wcześniej aspekt swobody nierozerwalnie łączy się z brzmieniową otwartością.
Płytka z zasilaczem.
Odtwarzacz CD w torze akustycznym nigdy nie bierze na siebie głównej odpowiedzialności za bas. Tutaj najwięcej do powiedzenia mają wzmacniacz i kolumny. Ale musimy pamiętać, że tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Nawet największe kolumny i najmocniejsze piece nie będą w stanie wyczarować basu, jeśli nie zostanie on dostarczony ze źródła. C-1 nie zawodzi i na niedobór niskich tonów narzekać nie będziemy. Bas, co prawda, nie jest przesadnie ekspansywny, ale i tak konsekwentnie dąży do ciągłego zaznaczania swojej obecności. Jego rozpiętość tonalną określiłbym jako dobrą, przy czym środkowy podzakres jest delikatnie faworyzowany. To właśnie on jest nośnikiem nie głębi, lecz mocy. Przy jednoczesnej sprawnej kontroli otrzymujemy dość uniwersalną i jednocześnie bezpieczną formułę. Nie mogę się powstrzymać od porównania z wysłużonym kombo – Naim 5X/Flatcap 2X. Pomijając różnice pokoleniowe, oba odtwarzacze można zaliczyć do zbliżonej półki cenowej, więc porównanie jest jak najbardziej zasadne. Dźwięk C-1 okazuje się gęstszy od preferującego większą przejrzystość źródła brytyjskiego i bardziej rozbudowany w przestrzeni. Jednocześnie ustępuje Naimowi w aspekcie dynamiki. Góra pasma okazuje się bardzo podobna. C-1 oferuje większą ilość szczegółów, ale nie jest tak napowietrzony. Niskie tony oba źródła interpretują inaczej. Naim to podejście bardziej neutralne – może jeszcze nie oszczędne (bas pojawia się z impetem, dopiero gdy zostanie „wezwany”), ale na pewno nie tak hojne jak Soul Note. Która koncepcja jest lepsza, zależy w dużej mierze od preferencji słuchacza. Ogólnie C-1 w porównaniu z Naimem dostarcza brzmienie bardziej ekspansywne i bardziej zdecydowane. Z takim graniem wiąże się pewne zubożenie walorów relaksacyjnych, ponieważ japońskie urządzenie z determinacją dąży do zaangażowania słuchacza w muzyczną treść. Reasumując, Soul Note C-1 okazał się odtwarzaczem z klasą. Zarówno wygląd, wykonanie, jak i charakterystyka brzmienia pozwalają go zaliczyć do przedsionka hi-endu. Z zaznaczeniem, że niektóre aspekty jego brzmienia na pewno nie ustępują wyraźnie droższym modelom innych firm.
DAC i stopień wyjściowy z lotu ptaka.
Soul Note C-1 oferuje odważne, swobodne brzmienie w rozsądnej cenie. To taka dobrze skrywana audiofilska tajemnica, którą warto poznać. Jeżeli ktoś poszukuje nowego urządzenia do odtwarzania swojej kolekcji płyt kompaktowych, to japońską propozycją zdecydowanie powinien się zainteresować. Zanim ubiegną go bardziej wtajemniczeni.
Soul Note C-1
Przeczytaj także