28.09.2017
min czytania
Udostępnij
Tyle że to nieprawda. Odkąd C.E.C. „wyzwolił się” spod opiekuńczych skrzydeł Sanyo, rozbudowuje i urozmaica ofertę. W tej chwili to już nie tylko źródła cyfrowe – liczne odtwarzacze CD (niektóre z napędem bezpośrednim!), transporty i przetworniki – lecz także aż dziesięć wzmacniaczy, w tym potężny lampowiec z serii Classic, dumnie wieńczący katalog. A że w powszechnej świadomości C.E.C. to głównie „paski”? Sądzę, że wiele firm, nie tylko z branży hi-fi, dałoby się pokroić za to, aby ich nazwa była kojarzona z jakimś przełomowym rozwiązaniem bądź patentem, obojętne z jakiej dziedziny. Ile są warte takie skojarzenia, wie zapewne prezes C.E.C.-a, którego jacht kołysze się teraz gdzieś na szmaragdowych wodach Zatoki Neapolitańskiej… Ale wróćmy na stały ląd.
Dziś przyjrzymy się klasycznemu zestawowi, w którym nie zabraknie ani cyfry, ani paska, ani też szeregu innych rozwiązań, które jednak niekoniecznie kojarzą się z XXI wiekiem.
„Powróćmy jak za dawnych lat” – chciałoby się zaśpiewać po wyjęciu urządzeń z pudeł. Proporcje, rozmieszczenie przycisków, stonowana kolorystyka – wszystko to cofa nas do wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy to C.E.C. zyskał popularność jako specjalista od urządzeń cyfrowych. Paradoksalnie, pierwszy transport, słynny TL1, który pojawił się w roku 1991, miał znacznie bardziej awangardowe kształty niż jego najnowszy odpowiednik. Jako sprzętowy konserwatysta nie miałbym nic przeciwko takiej podróży sentymentalnej, gdyby nie to, że z lat 90. XX wieku przeniesiono także wyświetlacze. Z małych, wściekle fosforyzujących cyferek nie wyczytamy dosłownie nic, dopóki nie zbliżymy się na odległość co najmniej metra. Jeszcze gorzej jest w nocy, kiedy wszystkie informacje na wyświetlaczu się zlewają, a jaskrawoniebieskie światło wypala na siatkówce fikuśne wzory. Na szczęście, wyświetlacze można przyciemnić albo wyłączyć.
Oba urządzenia robią wrażenie masą i solidnością. Ścianki przednie to gruby płat szczotkowanego aluminium; reszta obudowy jest stalowa. Jej sztywność ma znaczenie, zwłaszcza w przypadku transportu, który powinien być maksymalnie odizolowany od wszelkich drgań zewnętrznych.
Od frontu TL5 wygląda spartańsko: oprócz włącznika sieciowego i wspomnianego wyświetlacza dodano jeszcze centralnie umieszczone przyciski sterujące podstawowymi funkcjami, które jednak wygodniej obsługiwać pilotem. Na tylnej ściance znalazły się trzy wyjścia cyfrowe: optyczne Toslink, koaksjalne oraz symetryczne AES/EBU. Warto zwrócić uwagę zwłaszcza na to ostatnie, ponieważ połączenie w tym profesjonalnym standardzie nieczęsto występuje w sprzęcie do użytku domowego.
Clou programu stanowi oczywiście ładowany od góry napęd, osłonięty przesuwną klapką z przyciemnianego szkła. Przyznam, że jestem umiarkowanym fanem top-loaderów, których absurdalnie ciężkie i niewygodne pokrywy mają świadczyć o klasie sprzętu. Nader często są po prostu przejawem oszczędności – precyzyjny mechanizm wysuwania tacki nie jest ani tani, ani prosty w produkcji; wymaga także dodatkowego zasilania. Tym razem byłem jednak zauroczony poziomem wykonania i prostotą mechanizmu ładowania płyty. Szklana klapka przesuwa się płynnie i z przyjemnie wyczuwalnym oporem. Po jej zamknięciu usłyszymy delikatne kliknięcie, po którym następuje odczyt tablicy zawartości (TOC). Ważący ponad 300 gramów krążek dociskowy nie tylko stabilizuje płytę, lecz także nadaje jej obrotom sporą bezwładność. Dzięki temu nie jest konieczne – jak to się dzieje w przypadku napędu bezpośredniego – stosowanie mocnych silniczków o wysokim momencie obrotowym, które mogą być źródłem zakłóceń elektromagnetycznych.
Firmowa duma i legenda, czyli napęd paskowy, został niemal całkowicie odsłonięty. Nieprzypadkowo. Akurat w tym urządzeniu użytkownik może sam wymienić zużyty po latach pasek, co jest operacją stosunkowo prostą i przystępnie wyjaśnioną w instrukcji obsługi.
Architektura mechanizmu TL5 jest dwupiętrowa. Na górze znajduje się gruba metalowa tacka z trzpieniem, na którym kładziemy płytę. Utworzono tam wygodne zagłębienia na palce, ułatwiające jej chwytanie. Dolną część zajmują dwa silniczki, z których jeden porusza soczewką lasera, drugi zaś napędza dociśniętą krążkiem płytę. Oba „piętra” przykręcono do obudowy osobnymi mosiężnymi dystansami. Nadają one konstrukcji sztywność i zapobiegają nadmiernym drganiom.
Oprócz tego, we wnętrzu znajdziemy trzy płytki drukowane: sterującą, z której wyprowadzono wyjścia cyfrowe, oraz dwie zasilające, między którymi zamocowano sporej wielkości transformator toroidalny.
Sporo „audiofilskiego powietrza” znalazło się w obudowie przetwornika, ponieważ prawie cała elektronika zmieściła się na jednej płytce. Wyjątkiem jest, oparty na układzie scalonym, niewielki moduł wzmacniacza słuchawkowego, który przymocowano do przedniej ścianki.
Trzy wejścia cyfrowe DA5 (toslink, koaksjalne, AES/EBU) odpowiadają wyjściom, które widzieliśmy w transporcie TL5, i służą do przesyłania sygnału PCM. Tym, co znacznie poszerza możliwości przetwornika i pozwala korzystać ze źródeł innych niż płyta CD, jest wejście USB, które przyjmuje sygnał o rozdzielczości nawet do 32 bitów i częstotliwości próbkowania do 384 kHz. Poziom sygnału na wyjściach analogowych, zarówno RCA i XLR, jest regulowany w domenie cyfrowej. Głośność można zmieniać pilotem, jak i za pomocą niewielkiej gałki na przedniej ściance. O poziomie tłumienia informuje alfanumeryczny wyświetlacz; tym razem zielony, za to też jaskrawy i też nieczytelny.
Umieszczone na szybce displayu podświetlane skróty literowe informują o wybranym wejściu, typie sygnału oraz rodzaju filtra cyfrowego. Do wyboru przewidziano dwa ustawienia: „flat” oraz „pulse”. Pierwszy jest typem filtra, nazywanym przez inżynierów „brickwall” lub, bardziej naukowo, filtrem o skończonej odpowiedzi impulsowej. Zapewnia płaskie pasmo przenoszenia, nie likwiduje jednak niepożądanych oscylacji, które pojawiają się przed gwałtowną zmianą sygnału wejściowego (tzw. dzwonienie przed impulsem). Filtr „pulse” (apodyzacyjny) zapewnia niski poziom oscylacji i mniejsze przesunięcia fazowe. Jego wadą jest natomiast szybsze opadanie charakterystyki pasma przenoszenia. Różnice w brzmieniu są subtelne, ale słyszalne. To, którego filtra użyjemy, będzie zależało wyłącznie od naszych preferencji i repertuaru.
Na koniec piloty – po jednym do każdego urządzenia. Ich niewątpliwą zaletą jest to, że są i można nimi w miarę wygodnie obsługiwać wszystkie funkcje. Podejrzewam jednak, że gdyby japońskie urządzenia potrafiły mówić, gorąco zaprotestowałyby przeciwko sterowaniu ich tak tandetnym kawałkiem plastiku. Nie uchodzi.
W przypadku C.E.C.-a grzechem byłoby nie skorzystać z połączeń symetrycznych, dlatego transport z przetwornikiem został spięty cyfrowym przewodem Furutech Evolution II Digital w wersji XLR. Sygnał analogowy został również wyprowadzony symetrycznie – studyjnymi kablami Sommer Cable, którymi wędrował do wzmacniacza Gryphon Callisto 2200. Do odsłuchów posłużyły kolumny Dynaudio Contour 1.8, podłączone Nordostem Red Dawn. Prąd płynął przewodami zasilającymi XLO Reference.
Jak ja lubię taką przestrzeń! Otula słuchacza ze wszystkich stron. Wylewa się daleko poza ścianki kolumn, przed linię bazy. Sięga swobodnie w głąb, płynie – po prostu bajka. Jestem przekonany, że ta cecha już na samym początku zatrzyma w fotelu nawet tych, którzy niejedno w życiu słyszeli, i to za pośrednictwem o wiele droższych urządzeń. Aby jednak w pełni docenić zalety japońskiego zestawu, warto mu dać trochę czasu i uważnie się wsłuchać w to, co proponuje. A proponuje naprawdę wiele.
Bardzo spodobała mi się nieczęsto spotykana efemeryczność przekazu, jego kultura i spokój. Nie wiąże się to z osłabieniem dynamiki, ponieważ rytm utworów jest oddany w sposób co najmniej poprawny, choć nie jest to – jak w przypadku niektórych źródeł – cecha pierwszoplanowa. Główne wydarzenia rozgrywają się w pewnym oddaleniu, za linią kolumn lub bardzo daleko w głębi, a kontury dźwięków są rysowane delikatną, zwiewną kreską. C.E.C. dyskretnie przemyca tu własną szkołę brzmienia, której cechy pozostają wyraźne w każdym repertuarze. W większości przypadków muzyka jednak na tym zyskuje, więc myślę, że nie ma co kruszyć kopii o wyraźne odejście od neutralności.
W klasycznych nagraniach Tori Amos i Stinga zachwycała wykreowana przez zestaw atmosfera, na którą składały się wspomniana już obszerna przestrzeń oraz płynność przekazu. Zestaw, nawet przy gwałtownych spiętrzeniach dźwięku i gęstej fakturze, nigdy nie wpada w nerwowość. Muzyka płynie gładko i bez pośpiechu, dzięki czemu każdy szczegół zdąży być wykończony. Paradoksalnie, mimo lekkiego oddalenia sceny odniosłem wrażenie, że szczegółów jest więcej. I choć nie nazwałbym japońskiego zestawu superanalitycznym, to jednak w dziedzinie szczegółowości ma on nieco więcej do powiedzenia niż zbliżona cenowo konkurencja. Bardzo dużo informacji pojawia się zwłaszcza na przełomie średnicy i góry, choć są one przekazane niejako od niechcenia, idealnie wplecione w całość.
Głosy Tori i Stinga, choć o tak różnej barwie i różnie nagrane, wypadły znakomicie. Zostały pięknie wydobyte z miksu, podane lekko do przodu i wygładzone. Do pełni szczęścia zabrakło tylko odrobiny wypełnienia i „cielistości”, które sprawiłyby, że wokale brzmiałyby bardziej analogowo i namacalnie.
Bardzo ciekawie wypadło bezpośrednie porównanie z używanym przeze mnie na co dzień zestawem Primare CD 32/Hegel HD25. Dawno już się nie zdarzyło, żebym miał do dyspozycji źródła o tak różnym charakterze. Potraktowany tym samym repertuarem Primare/Hegel zagrał dźwiękiem bardziej zwartym i dosadnym. Zabrakło wspaniałej swobody i eteryczności C.E.C.-a; także przestrzeń nieco się skurczyła, zamazując co mniej wyraziste detale. Z kolei brzmienie japońskiego zestawu, choć wygrywało na punkty dzięki niepowtarzalnej atmosferze, przestrzeni i powietrzności, sprawiało wrażenie odchudzonego. Bas był dokładniejszy i odrobinę bardziej czytelny niż w duecie szwedzko-duńskim, jednak nie tak obfity i mniej odczuwalny ciałem. To zresztą kolejna cecha C.E.C.-a – choć na rozciągnięcie niskich tonów nie będziemy narzekać, to ich charakter pozostanie dopełniający, a nie pierwszoplanowy. Nie spodziewajmy się gwałtownych uderzeń w trzewia. Japończyk jest na to zbyt kulturalny.
Czy wobec tego nadaje się do tzw. cięższych gatunków? Słuchając nagrań koncertowych Rory’ego Gallaghera, nie odczułem niedosytu, choć nie dało się ukryć, że dźwięk był nieco bardziej uspokojony niż zwykle, a emocje stonowane. Dystans i niewzruszona kontrola, jakie zapewnia japoński duet, nie są może rekomendacją dla osób słuchających rocka lub elektrycznego bluesa. Pamiętajmy jednak, że między źródłem a naszymi uszami są jeszcze wzmacniacz, kolumny i kable, a te mogą diametralnie zmienić to, co wychodzi z odtwarzacza. Żałowałem trochę, że nie miałem już testowanego wcześniej dzielonego wzmacniacza Naima. Niewykluczone, że dynamiczny i nieokrzesany charakter angielskiego tandemu idealnie dopełniłby kulturę i spokój C.E.C.-a. W każdym razie zachęcam do eksperymentów.
Na koniec pozostawiłem repertuar, który wydaje się wręcz wymarzony dla testowanych urządzeń, czyli fenomenalnie nagrane hiszpańskie catigi i folie w wykonaniu Jordiego Savalla. W tym przypadku, aby w pełni docenić kunszt zarówno artystów, jak i realizatorów, warto dysponować naprawdę dobrym sprzętem, co dobitnie pokazał C.E.C., fundując mi prawdziwą ucztę. Siedemnastowieczna muzyka z Półwyspu Iberyjskiego nigdy wcześniej nie brzmiała tak gładko, przestrzennie i eterycznie. Mocna i precyzyjnie prowadzona podstawa basowa, tworzona przez violę da gamba, idealnie współgrała z pięknie doświetlonymi szczegółami z przeciwległego krańca pasma. Do tego pedantyczny porządek na scenie, aksamitna barwa instrumentów i idealnie spójne głosy chórzystów, wypełniające obszerną przestrzeń za kolumnami. Mając do czynienia z tak podaną muzyką, byłem w stanie zapomnieć o wszelkich niedociągnięciach. Nawet o wyglądzie pilotów.
Zestaw C.E.C.-a ma ściśle określony charakter i nie waha się go pokazać. Jeśli się nie spodoba, zawsze możemy sięgnąć po wyższe modele. Ale jeśli akurat trafi w nasze gusta, przepadliśmy z kretesem.
Bartosz Luboń
Hi-Fi i Muzyka 06/2017
C.E.C. TL5 / DA5
Przeczytaj także