
27.06.2018
min czytania
Udostępnij
W tej sytuacji harmonizer Cammino H 3.1 będzie miał trudne zadanie. Udowodnić zasadność wydania ponad 14000 złotych na niewielkie (choć trzeba przyznać, że urodziwe) pudełko nie będzie łatwo.
Na początku warto się przyjrzeć samej nazwie „harmonizer”. Najczęściej pojawia się w odniesieniu do urządzenia rozdzielającego sygnał na dwie części, co pozwala grać lub śpiewać artyście samemu ze sobą, w z góry ustalonym interwale. Cammino tego nie potrafi, ale też nie do tego ma służyć. Jest to kondycjoner zasilający. Jeżeli przyjmiemy, że idealny prąd to taki, którego sinusoida pozostaje możliwie niezaburzona, to – aby zapewnić systemowi grającemu optymalne zasilanie – powinniśmy go podłączyć do oddzielnej fazy przyłącza energetycznego. Wtedy odizolujemy go od zniekształceń wtórnie wprowadzanych do sieci przez podłączone do niej urządzenia, ale i tak nie będziemy mieli wpływu na to, co przychodzi z samej elektrowni. Z reguły sytuacja wygląda jeszcze mniej optymistycznie, ponieważ komponenty hi-fi są podłączone do tej samej sieci co inne odbiorniki. A te wprowadzają do sinusoidy własne zakłócenia, generują masę śmieci i powodują skoki napięcia. Od jakości zasilaczy zależy, ile i jakich zakłóceń do sieci wróci. A przecież trudno oczekiwać od piekarnika czy lodówki, aby ich zasilacze spełniały audiofilskie kryteria. Dodatkowo, w naszych domach używamy urządzeń z zasilaczami impulsowymi, które – pracując w cyklach zerojedynkowych – powodują w sieci niemałe zamieszanie.
W takich warunkach zasilacze naszych wzmacniaczy czy odtwarzaczy nie mają wielkich szans uporać się z ogromną ilością „dodatków”, którymi są bombardowane z gniazdka w ścianie. I właśnie tutaj pojawia się przestrzeń dla dobrego kondycjonera, którego zadaniem będzie usuwanie harmonicznych, będących efektem powyższych zakłóceń.
Cammino H 3.1 to szczytowy model w „zasilającej” sekcji katalogu włoskiego producenta. Poza harmonizerem/kondycjonerem znajdziemy w niej jeszcze listwy oraz przewody zasilające. Ponadto Cammino proponuje przewody głośnikowe oraz łączówki. Testowany kondycjoner to filtrujące urządzenie pasywne. 3.1 w nazwie oznacza, że mamy do dyspozycji cztery gniazda, z których jedno służy do podłączenia urządzeń cyfrowych, a pozostałe trzy przeznaczono dla komponentów analogowych. Maksymalna obciążalność wyjścia „cyfrowego” wynosi 450 W i można do niego podłączyć odtwarzacz CD lub transport plików. Do wyjść analogowych podłączamy preampy i wzmacniacze, pamiętając wszakże o tym, że ich łączne obciążenie nie może przekroczyć 1750 W.
Filtrowanie gniazda cyfrowego i analogowych nie jest identyczne. W pierwszym przypadku rozpoczyna się przy 4,5 kHz, a wartość tłumienia -42 dB jest osiągana przy 60 kHz. Dla gniazd analogowych proces startuje od 1 kHz, a tłumienie osiąga -40 dB przy 100 kHz. Wszystkie gniazda to rodowane Furutechy FI-E30(R). Jedno wyjście „cyfrowe” nie wystarczy, jeżeli w systemie znajdują się transport i przetwornik c/a. W takiej sytuacji producent zaleca, by zacząć od podłączenia do niego napędu, DAC zasilając z wyjścia „analogowego”. Należy się jednak kierować przede wszystkim względami brzmieniowymi i jeśli się okaże, że odwrotna konfiguracja podoba nam się bardziej, urządzenia można zamienić miejscami. Warto dodać, że Cammino H 3.1 można zamówić także w układzie 2.2 i 1.3. Być może to pozwoli lepiej dopasować kondycjoner do systemu.
Obudowę wykonano z drewna i pokryto czarnym lakierem. Producent wykorzystuje również bliżej niesprecyzowany „specjalny materiał ceramiczny”. Front to aluminiowa płyta z logiem firmy. Za kropkę nad „i” w nazwie robi niewielka niebieska dioda, która świeci, gdy kondycjoner jest włączony. Urządzenie stoi na trzech nóżkach. W każdej umieszczono metalową kulkę, która dodatkowo izoluje od drgań. Poza tym mikrowibracje generowane przez elektronikę wewnątrz kondycjonera nie przenoszą się na podstawę, co jest istotne, gdy kondycjoner stoi na tym samym stoliku co reszta systemu. Miejsce ustawienia harmonizera ma znaczenie. Należy unikać sąsiedztwa źródeł ciepła oraz urządzeń elektrycznych, których bliskość mogłaby powodować przydźwięk w głośnikach.
Wybór lokalizacji to jedno. Nie mniej uwagi należy poświęcić podłączeniu komponentów. Na każdym z gniazd umieszczono czerwoną kropkę. Oznacza ona tzw. żyłę gorącą i ułatwia znalezienie prawidłowej polaryzacji. Do sprawdzenia, czy kable zostały wpięte prawidłowo, służy niewielki przycisk obok głównego włącznika. Jeśli po jego wciśnięciu umieszczona poniżej dioda zapali się na zielono, wszystko jest w porządku. Jeśli nie, to wtyk schuko należy obrócić. Tak postępujemy z każdym komponentem. Wspomniany włącznik (ze srebrzonymi stykami), wbrew pozorom, nie służy do „zbiorowego” włączania i wyłączania systemu. Oczywiście, można go w tym celu użyć, ale producent sugeruje, aby kondycjoner pozostawić włączony na stałe. Wyłączać należy go tylko w czasie burzy i kiedy nie będziemy słuchać muzyki przez dłuższy czas, np. w wakacje.
Pod dwoma gniazdami analogowymi znajdują się dwa przełączniki PE. Służą do odłączania uziemienia w gniazdach. Można z nich skorzystać w przypadku wystąpienia pętli masy albo użyć do… modelowania sceny, uzyskując efekt przybliżenia lub oddalenia od źródła dźwięku. Trzeba jednak pamiętać, że jeśli zdecydujemy się na ustawienie przełączników w pozycji „off”, producent nie weźmie odpowiedzialności za skutki uszkodzenia komponentów w wyniku nagłego przepięcia.
Harmonizer Cammino H 3.1 współpracował z systemem złożonym z końcówki mocy Vincent SP-331, przedwzmacniacza Vincent SA-32 oraz odtwarzacza CD Gamut CD3. Efekty mogłem usłyszeć dzięki kolumnom Cabasse Murano Alto, podłączonym do końcówki Vincenta przewodem Cammino SPK 14.4 EFT Reference. Alternatywnym źródłem był MacBook z plikami bezstratnymi. Kondycjoner stał z dala od elektroniki, na kamiennej podłodze, podłączony do sieci firmowym kablem.
Zdarza się, że opis zmian, wprowadzanych do brzmienia przez kondycjoner, wymaga gimnastyki. W przypadku Cammino H 3.1 jest inaczej. Jego działanie słychać od razu i nie trzeba uszu nietoperza, by je zauważyć. Nie znam się na telewizorach, ale pamiętam reklamy, które podkreślały głębię czerni obrazu i wynikający z niej lepszy kontrast. W przypadku dźwięku czerń matrycy możemy porównać do ciszy w muzyce. Na tle ciszy i spokoju, wprowadzonych przez Cammino, brzmienie zyskało nowy wymiar. Odnosiło się wrażenie, że system dostał czystą kartkę w miejsce poprzedniej, umorusanej tłustymi palcami. Na tej kartce elektronika Vincenta z Gamutem mogła napisać zupełnie nową historię. Czystość brzmienia powodowała, że długie odsłuchy nie nużyły ani nie męczyły. Uszy koił spokój, nawet wtedy, gdy gałka potencjometru była mocno odkręcona w prawo. Użycie przełączników „PE” faktycznie zmieniało scenę. Producent trafnie porównuje efekt ich działania do słuchania koncertu z pierwszego rzędu albo z większej odległości.
Cammino działa na brzmienie całościowo. Nie faworyzuje żadnej części pasma, za to każda z nich zyskuje na dźwięczności. Najłatwiej to uchwycić, wsłuchując się w wysokie tony, gdzie wybrzmienia robią największe wrażenie. Jednak bas i średnica również się poprawiają. Po zastosowaniu Cammino niskie tony stały się jędrniejsze, bardziej punktualne i selektywne, ale bez osuszenia. Podstawa pasma pozostała mięsista i zachowała swoją charakterystykę aż do granicy możliwości kolumn. W średnicy pasma poprawiła się rozdzielczość. Brzmienie orkiestry nie przypominało pulpy z niewiadomą ilością składowych. Barwy instrumentów docierały do słuchacza niezniekształcone i wolne od zakolorowań. Przejrzystość była na tyle dobra, że oddawała różnice w ramach tych samych grup instrumentalnych. Jeżeli pierwsze skrzypce operowały na strunie A, a w tym czasie sekcja drugich skrzypiec prowadziła swoją partię na strunie D, to wyczulone ucho nie miało problemu z identyfikacją różnic. Detale artykulacji również pozostały czytelne i nasycone składowymi.
Choć scenę można nieco regulować, to jej ustawienie zawsze było poprawne. Przykładem spokoju był album Wyntona Marsalisa „Baroque Music for Trumpets”. Choć artysta wznosi się tam na wyżyny swego kunsztu, to przy okazji innych testów nie byłem w stanie wytrzymać przez dłuższy czas ostrych górnych rejestrów trąbki piccolo. Harmonizer spowodował, że po raz pierwszy w życiu trzykrotnie przesłuchałem całą płytę.
W miejsce ostrości pojawił się blask technicznych fajerwerków Marsalisa. Mogłem też w końcu docenić klasę znakomitych muzyków English Chamber Orchestra. Delikatność kwintetu tworzyła spójną całość z genialną sekcją instrumentów dętych drewnianych. Te zaś znakomicie korespondowały z solistą.
Kolejnym albumem, do którego po latach wróciłem, był „Ancient Heart” Tanity Tikaram. Ta znakomicie zrealizowana płyta z Cammino zabrzmiała jeszcze lepiej. Charakterystyczny, ciepły głos wokalistki zyskał jeszcze więcej spokoju, a także krągłości. Szczególnie dobrze było to słychać w „Cathedral Song”, w którym Tanita, na tle syntezatora oraz gitary, zabrzmiała po prostu bajecznie. Delikatny, miękki a jednocześnie rytmiczny bas w dalszej części utworu dopełnił całość. Podobnie działo się z kolejnymi płytami, niezależnie od repertuaru. Co więcej, nie miało znaczenia, czy sygnał płynął z odtwarzacza CD czy z komputera. Oczywiście, dobrze nagrany krążek w Gamucie CD3 zawsze dawał więcej przyjemności niż plik, ale zdecydowaną poprawę brzmienia dało się obserwować niezależnie od źródła.
Harmonizer Cammino H 3.1 to znacznie więcej niż dodatek do systemu. To jego pełnoprawny element, który wyrywa chwasty zagłuszające brzmienie. Jego korzystny wpływ pozostaje poza dyskusją. Może uznacie to stwierdzenie za dosadne, ale jeżeli ktoś nie usłyszy różnicy w jakości dźwięku z i bez kondycjonera, powinien zacząć od starannego umycia uszu.
A jeśli to nie pomoże? No cóż, zapewne nie od rzeczy będzie się skonsultować z laryngologiem.
Artur Rychlik
Hi-Fi i Muzyka 03/2018
Cammino H 3.1 Power Harmonizer
Przeczytaj także