
25.01.2025
min czytania
Udostępnij
Długie tuby za trzema przetwornikami i ślimak za wooferem to nie ekstrawagancki wybryk, lecz uzasadnione akustycznie rozwiązania. Produkowane od 1993 roku Nautilusy pozostają w ofercie do dziś, stanowiąc szczytowe osiągnięcie specjalisty ze ścisłej światowej czołówki.
Pomysł Vivid Audio pojawił się w 1996, kiedy były dyrektor zarządzający Bowersa, Robert Trunz, wyemigrował do RPA i poznał tam Philipa Guttentaga, zajmującego się sprzedażą sprzętu hi-fi. Jako że Trunzowi chodziło po głowie zajęcie się produkcją high-endowych kolumn, zasugerował, by zaprosić do zespołu wyjątkowo uzdolnionego konstruktora – Lawrence Dickiego. Ten przystał na propozycję i tak oto w roku 2000 powstała firma Vivid Audio – niezależny producent zespołów głośnikowych z wielkimi ambicjami.
W kolejnych latach, wraz z projektantami Mattem Longbottomem i Christophem Hermannem Dickie stworzył całkiem bogaty katalog. Na jego szczycie do niedawna stała seria Giya. Nieco bardziej przystępna cenowo jest Kaya, a najtańsza Oval. W tym roku, na wystawie High End w Monachium firma zaprezentowała nowy model flagowy: imponujących rozmiarów Moyę M1, którą Lawrence Dickie miał zaprojektować w czasie 10-dniowej covidowej kwarantanny, spędzonej w hotelowym pokoju.
Na stronie internetowej wytwórni znajdziemy hasło „Natura wie najlepiej”, a obok – przekrój muszli prehistorycznego amonitu. Idealny kształt, który stał się inspiracją dla Nautilusa, znajduje zastosowanie także w kolumnach Vivid Audio. I choć testowany dziś zestaw Kaya S12 jest najmniejszy w ofercie, to zawiera rozwiązania z powodzeniem stosowane w bardziej rozbudowanych konstrukcjach. Litera S w symbolu oznacza, że to model na stend, a liczba 12 wskazuje na pojemność obudowy – 12 litrów.
Dwudrożny układ bazuje na dwóch autorskich przetwornikach. Za tony niskie i średnie odpowiada 10-cm C100L ze stożkową membraną z lekkiego stopu. Przystosowano ją do pracy z dużym wychyleniem liniowym, co przy tej wielkości monitora wydaje się niemal koniecznością. Głośnik współpracuje z opatentowanym systemem bas-refleksu, opracowanym pierwotnie z myślą o niedawnym flagowcu, modelu Giya G1. Tunel uformowano w kształt zwężającej się tuby wykładniczej, owiniętej wokół wnętrza obudowy. Taka geometria ma służyć nie tylko poprawie efektywności niskich tonów, ale również działać jak absorber i pochłaniać rezonanse ze wszystkich kierunków. W założeniu powinna zapewniać czysty, precyzyjny bas i wolną od podbarwień średnicę.
Wysokie tony pokrywa 26-mm kopułka D26, wykonana ze stopu metali lekkich. Otacza ją płytka tubka o łagodnych, idealnie gładkich krawędziach. Oba przetworniki schowano za siateczką, która chroni delikatne powierzchnie drgające przed uszkodzeniem mechanicznym. Maskownicę woofera można zdjąć – jest utrzymywana magnetycznie.
Podział pasma następuje przy 3 kHz. Do połączenia ze wzmacniaczem służą pojedyncze złocone terminale, przyjmujące banany, widełki i gołe przewody. Dokręcenie gniazd nie jest łatwe, gdyż zamontowano je blisko siebie.
Obudowę odlewa się z kompozytu na bazie żywicy poliuretanowej. Do wyboru przewidziano trzy kolory standardowe: fortepianową czerń, perłową biel i matową szarość, jak również specjalne – z palety lakierów samochodowych PPG.
Do Kai zaprojektowano podstawki z czarnego tworzywa. Mają kształt trójnogu schodzącego się u góry w jeden wygięty słupek. Na jego szczycie zamontowano płytę, idealnie dopasowaną do spodu monitora. Pewne zespolenie zapewniają trzy wkręty.
Głośniki można również zainstalować na ścianie, korzystając z opcjonalnych wsporników. Producent określa Kayę S12 jako monitor do studiów nagraniowych, systemów wielokanałowych oraz kina domowego.
Mimo że głośniki przeznaczono do niewielkich pomieszczeń, to test przeprowadziłem w pokoju o powierzchni 28 m2. Okazało się, że przy wyższym poziomie głośności nie ma problemu z uzyskaniem satysfakcjonujących ciśnień akustycznych. Brzmienie było większe, niż sugeruje to rozmiar obudowy.
Monitory rozstawiłem w odległości 2,4 m od siebie, 1,2 cm od ściany tylnej i 60 cm od bocznych. Do zasilania wykorzystałem wzmacniacz Marantz PM-10, a płyty CD, SACD oraz pliki odtwarzał Marantz SA-10. Sygnał płynął łączówką XLR Kimber KCAG, na zmianę z RCA Monster Sigma Retro Gold oraz głośnikowymi Monster Sigma Retro Gold. Zasilanie elektronice dostarczały sieciówki Oehlbach XXL Series 25 Powercord, a stabilne posadowienie zapewniał stolik StandArt.
Chcąc ocieplić brzmienie, na koniec testu przełączyłem Marantza PM-10 w tryb końcówki mocy, sterowanej lampowym przedwzmacniaczem Anthem Pre-1 z osobnym zasilaczem, również lampowym.
Vivid Audio Kaya S12 to przede wszystkim radość i żywiołowość odtwarzanej muzyki. Monitory lubią grać głośno i w pełni korzystać z mocy wzmacniacza. Potrafią także zniknąć z pomieszczenia, pozostawiając odbiorcę z realistyczną sceną dźwiękową.
Istotna pozostaje także precyzja niuansów brzmieniowych, którą dało się wyraźnie zauważyć na płycie SACD „Just Jobim” brazylijskiego pianisty Manfredo Festa (DMP Records, 1999). Dzięki dokładnemu określeniu w przestrzeni studia położenia perkusjonaliów (z lewej) i czyneli (z prawej) można się było delektować intensywnym rytmem. Instrumenty otaczała aura rozedrganego powietrza. W środku sceny realizator, nieodżałowany Tom Jung, ustawił perliście brzmiący fortepian. Kontrabas stracił nieco na wadze, a w wyobraźni odsunął się na dalszy plan, co łatwo przypisać niewielkim gabarytom głośników.
W takich momentach pojawia się pytanie, czy poradzą sobie z dobrze nagranym kontrabasem. By to sprawdzić, sięgnąłem po album Briana Bromberga „Wood II”. Już w otwierającej kompozycji „Caravan” Tizola i Ellingtona Kaya S12 naprężyła muskuły i zasugerowała, że potrafi zaprezentować zaskakującą potęgę. „Blue Bossa” to solowy popis Bromberga, a ponieważ nie żałowałem mocy wzmacniacza, pokój wypełniły naprawdę niskie dźwięki. Bas pozostał przy tym sprężysty i konturowy. Pozwolił docenić możliwości pudła rezonansowego. Pozytywnym efektem ubocznym było wrażenie, że głośniki, a właściwie cały system, nie pogrubiają basu, ani nie wpadają w dudnienie. Ze sceny płynęły fale niskich tonów o całkiem dużej sile i nadzwyczajnej przejrzystości.
Kaya S12 okazała się mistrzynią średnich częstotliwości, generowanych przez analogowe instrumenty elektroniczne Borisa Blanka z duetu Yello. Album „Point”, odtwarzany z plików hi-res 24/48, został starannie zrealizowany i wzbogacony rozmaitymi efektami, również wokalnymi. Brzmienie Vividów oceniłbym nawet jako agresywne, tyle się tam dzieje. Obraz jest malowany z rozmachem w trzech wymiarach i atakuje słuchacza szczegółami, jakie zdarza się ukrywać większym kolumnom. Kaya S12 działa jak idealnie wykonana soczewka z najczystszego szkła optycznego. Umożliwia odkrywanie wcześniej maskowanych albo niezauważanych detali. Dźwięk pozostaje przy tym spójny i nie traci muzykalności, czyli tego, na czym najbardziej nam zależy. Na marginesie: dopiero teraz zauważyłem, że melodeklamacje Dietera Meiera są w niektórych momentach elektronicznie przetworzone. Głos jest modulowany, a tonacja to obniżana, to podwyższana.
Starsze nagrania, choć o audiofilskim charakterze, jak np. „Party Time” Arnetta Cobba, zyskują na czytelności. Saksofon tenorowy wyłania się z kompletnej czerni studia, a towarzyszące mu instrumenty – fortepian, kontrabas, bębny i instrumenty perkusyjne – zajmują ściśle określone miejsce w przestrzeni. Słychać, jak Cobb mocno zagryza ustnik, by wydobyć chropowate brzmienie. Wielką przyjemność sprawił mi odsłuch plików 24/48 z albumem Billa Evansa „The Complete Legendary Session with Chet Baker” (2021, Vintage Recordings). Pozostawiono tu szum taśmy, ale dzięki temu dobitnie zabrzmiały matowa trąbka Cheta, energetyczny saksofon barytonowy Peppera Adamsa i delikatny flet Herbie Manna. Wyraźny pozostał także kontrabas Paula Chambersa, lecz to czynele perkusji dyktowały tempo.
Jako że małe Vividy stawiają na ekspresyjną średnicę, gitary Pata Metheny z japońskiej kompilacji „Pat Metheny Group – Essential Collection – Last Train Home” zaprezentowały niuanse wirtuozerii muzyka, który akurat w czasie pisania tego testu koncertował solo w pięciu polskich miastach, w ramach trasy „Dream Box/MoonDial Tour”. Uderzyła mnie ogromna, stadionowa scena, na której żaden z licznych instrumentów nie stracił znaczenia, a wokalizy Pedro Aznara szybowały wysoko. Wiele przyjemności dostarczył melodyjny utwór „Minuano (Six Eight)”, będący kwintesencją stylu Pata z lat 90. XX wieku. Rozwijający się od kameralnego do orkiestrowego brzmienia, perfekcyjnie wykonany temat kończy się ekstatycznym tutti, podkreślonym przez Vividy tak mocno, jakby to faktycznie były wyraźnie większe kolumny. Temat „Third Wind” okazał się huraganem, porywającym w czasy, kiedy PMG promowała w Polsce niemal każdą nową płytę. Nasycony rytmem instrumentów, wzmocniony gitarą Pata sprzężoną z synklavierem, wokalizą i klawiaturami Lyle Maysa przyspieszył mi puls. Niepozorne monitory potrafią nasycić muzykę emocjami, o ile artystom na tym zależało, a my zaprzęgniemy wzmacniacz do wytężonej pracy.
By delektować się wokalami, włączyłem w tor wspomniany przedwzmacniacz lampowy Anthem Pre1, który przy okazji dmuchnął w przestrzeń więcej powietrza. Sięgnąłem po nowość – płytę Evy Cassidy z 1995 roku, zarejestrowaną w kameralnym klubie King of France Tavern w Annapolis. Oprócz akompaniamentu gitary i basu pojawiły się skrzypce, a jakość realizacji, jak zawsze w przypadku tej zmarłej przedwcześnie artystki, stała na najwyższym poziomie. Czy to zasługa systemu, czy nagrania, odniosłem wrażenie, że to jej najlepiej brzmiąca płyta. Polecam.
Mistrzowska realizacja Ala Schmitta czyni z albumów Diany Krall dźwiękowe arcydzieła. Miniaturki Vivid Audio pozwoliły wniknąć głębiej w tajniki nagrania. Przysłuchać się szurającym po czynelach szczoteczkom, delektować zaokrąglonymi frazami gitary elektrycznej i docenić stonowany, wolno kroczący kontrabas. Nade wszystko zaś nadstawić uszy, by nie uroniły ani kropli jedynej w swoim rodzaju mieszaniny miodu i whisky, z którą nie przestaje się kojarzyć głos Diany.
Gitara Fiony Boyes z „Blues in My Heart” (Reference Recordings, 2000/2020) była celowo ostra jak brzytwa, by kontrastowała z lekko matowym głosem australijskiej wokalistki. Patricia Barber płytą „Clique!” (Impex, 2021) wprowadziła mnie w świat jazzowej dekadencji. Tutaj również poziom realizacji okazał się mistrzowski, choć w zupełnie innym stylu. Największą przyjemność sprawił mi kontrabas w rękach Patricka Mulcahya, który precyzyjnie artykułował każdy dźwięk. W głosie Beyonce z płyty „Cowboy Carter” głośniki wyeksponowały ostrość, która znów została zestawiona z arsenałem przeróżnych instrumentów.
Kto chciałby poznać, co naprawdę nagrano w studiu Columbia Records w czasie sesji „Kind of Blue” sekstetu Milesa Davisa, powinien posłuchać tego albumu z plików hi-res 24/192, najlepiej na Kayach S12. Choć znam ten materiał na wyrywki, to miniaturki odsłoniły przede mną niuanse, z których nie zdawałem sobie wcześniej sprawy. Solówki Milesa, Johna Coltrane’a i Cannonballa Adderleya, akordy Billa Evansa i perfekcja sekcji rytmicznej przeniosły mnie do studia i dostarczyły wyjątkowo realistycznych przeżyć.
Na koniec odrobina klasyki. Holenderska skrzypaczka Janine Jansen na płycie „12 Stradivari” zagrała na tuzinie stradivariusów i naprawdę słychać, że różnią się brzmieniem. Zwłaszcza na Vividach wielkości skrzypcowego pudła. Poza tym słuchając tego albumu, nabierzemy pewności, że skrzypce mają duszę i to dusza w nich śpiewa.
Vivid Audio Kaya S12 to bardzo udane głośniki do nowoczesnego wnętrza, w którym nie ma zbyt wiele miejsca. Znikną z pomieszczenia i pozostawią spektakularną przestrzeń. Jeżeli zaś zechcecie się wsłuchać w smaczki na ulubionych płytach i odkryć swoją kolekcję na nowo, to w zbliżonej cenie może być trudno znaleźć coś równie precyzyjnego i wnikającego w głąb muzyki.
Janusz Michalski
Hi-Fi i Muzyka 11/2024
Vivid Audio Kaya S12
Cena
28000
Dane techniczne
Liczba dróg/głośników
2/2
Obudowa
zamknięta
Czułość
87 dB (2,83 V, 1 m)
Impedancja
8 Ω (5,3 Ω min.)
Terminale
pojedyncze
Rek. moc wzm
25-125 W
Pasmo przenoszenia
45 Hz – 25 kHz (-6 dB)
Wymiary (w/s/g)
40/23,7/25,4 cm
Masa
6 kg
Przeczytaj także