bool(false)

JBL 4312E Studio Monitor

10.08.2012

min czytania

Udostępnij

Polscy audiofile pamiętający czasy Peerelu dzielą się na dwie grupy: tych, którzy mieli Altusy 110 i tych, którzy chcieli je mieć.

Ja akurat nie zaliczam się do żadnej z kategorii, bo zawsze gustowałem w mniejszych konstrukcjach, ale część moich kolegów jeszcze dziś uważa brzmienie Altusów za niedościgły wzór. I nie dziwota – zawsze z rozrzewnieniem wspominamy czasy, gdy wbiegaliśmy bez zadyszki na trzecie piętro.

Wspominki takie naszły mnie w chwili, gdy wyjąłem z kartonów najnowsze (!) JBL-e. Spójrzcie sami: retro w czystej postaci. Na fali wintydżowych reminiscencji, przetaczających się co rusz przez świat hi-fi, Amerykanie postanowili przypomnieć jeden ze swoich najlepszych projektów. W 1968 roku rozpoczęto budowę monitorów studyjnych 4310 i 4311, które, po zaadaptowaniu do warunków domowych, trafiły na rynek amatorski pod nazwą L100 i L112. W owych czasach kobylaste głośniki wpisywały się w obowiązujące trendy wzornicze i osiągnęły spektakularny sukces. W latach 70. sprzedano ich ponad 125 tysięcy, a o wyjątkowych własnościach brzmieniowych świadczy fakt, że dobrze zachowane egzemplarze osiągają dziś wysokie ceny na rynku wtórnym. Na początku lat 80. w laboratoriach w Northridge opracowano nowy model monitora studyjnego 4312, będący bezpośrednim spadkobiercą przebojowego duetu 4310/11. Choć od jego premiery minęło 30 lat, a przez ten czas kolumny poddano kilkunastu modyfikacjom (m.in. A, XP, MKII, SX, itd.), wciąż pojawiają się nowe wersje. Testowana para z literką „E” jest ich najnowszym wcieleniem.

Budowa

Po wyjęciu monitorów z kartonów pojawił się problem z ustawieniem. Wprawdzie Altusy zwyczajowo lądowały w meblościankach z barkiem, ale z powodu braku takowej stanąłem przed dylematem: postawić na podłodze i narazić się na dudnienie basu, czy ulokować na standardowych podstawkach pod monitory, ryzykując upadek przy byle przeciągu. Na początku wybrałem pierwszą opcję, z której natychmiast skorzystał mój audiofilski kot Desmond. Wyrósł jak spod ziemi i zręcznym susem znalazł się na jednym z głośników. Z miną wyrażającą najwyższy stopień zadowolenia przywarł brzuchem do obudowy i nie było ludzkiej siły, która mogłaby go od niej oderwać. Sięgnąłem więc po ostateczny argument w postaci świeżo otwartej puszki tuńczyka i korzystając z chwilowej nieuwagi futrzaka, przykryłem kolumny matami z gąbki. Przez resztę wieczoru Desmond i klabzdrony JBL-a tworzyły malowniczą kompozycję przestrzenną. Nieraz już mój ogoniasty towarzysz zaskakiwał swą intuicją. Czyżby i tym razem wiedział o nich coś, co było ukryte przed ludzkim wzrokiem? Najwyższa pora wziąć w rękę śrubokręt. Obudowy wykonano z MDF-u o grubości 2 cm i wykończono porządną okleiną imitującą drewno. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku Altusów, do wyboru jest tylko czerń. Maskownica trzyma się frontów za pomocą czterech krawieckich rzepów, co jest chyba ewenementem na skalę światową. Ulokowana pomiędzy bocznymi ściankami, idealnie się z nimi licuje i podkreśla oldskulowe wzornictwo. Na wąskim pasku wolnym od maskownicy znajdziemy kolejny patent rodem z lat 60. – regulatory średnich i wysokich tonów. Żeby jeszcze były ukryte z tyłu, tak jak w Vandersteenach, ale nie, dumnie prężą się na froncie, jak gdyby chciały podkreślić swoje 30-letnie dziedzictwo. W przednią ściankę wpuszczono trzy przetworniki, których układ przypomina protoplastów z lat 60. Wysokie tony przetwarza 25-mm aluminiowo-magnezowa kopułka. Delikatną folię chroni przed uszkodzeniem plastikowa wypustka zintegrowana z kołnierzem otaczającym głośnik. Neodymowy magnes zaopatrzono w spory radiator z metali lekkich. Średnicę pasma powierzono 12,5-cm głośnikowi z papierowo-polimerową membraną i odlewanym koszem. Umieszczono go w oddzielnej zamkniętej komorze akustycznej wykonanej ze wzmacnianej pulpy celulozowej. Materiał ten łączy lekkość ze sztywnością i jest odporny na rezonanse.

Bez wątpienia najciekawszym głośnikiem w tym towarzystwie jest 30-cm woofer. Karbowana biała membrana z dużą nakładką przeciwpyłową przywodzi na myśl legendarny model 4310 z 1968 roku, ale po wykręceniu przetwornika z obudowy przenosimy się w XXI wiek. Największym zaskoczeniem jest kształt kosza. Zwężający się do tyłu i płynnie przechodzący w radiatory, kojarzy się z instalacjami samochodowymi, gdzie bardzo dba się o efektowny wygląd. Trop jest właściwy, ponieważ tego typu konstrukcje JBL-a najczęściej lądują w bagażnikach tuningowanych samochodów. Ale gdzie w takim razie są magnesy? Są, a jakże, tyle że neodymowe, dzięki czemu udało się ograniczyć ich wielkość i masę. W tym niecodziennym przetworniku zastosowano patent JBL-a o nazwie Differential Drive wykorzystujący podwójną 7,5-cm cewkę. Uzyskano w ten sposób wysoką moc głośnika, obniżając masę konstrukcji. Niestety, jakość kosztuje i woofery podnoszą cenę 4312 E. Wnętrze obudów obficie wyłożono matami tłumiącymi; owinięto nimi nawet wygiętą rurę bas-refleksu. Połączenia zrealizowano cienkimi drucikami z miedzi beztlenowej. Potencjalni tunerzy będą mieli kłopot z dostaniem się do potencjometrów. Ja przynajmniej nie znalazłem na to sposobu.

34-36 12 2011 02 34-36 12 2011 03 34-36 12 2011 04

Brzmienie

Jako że nie targają mną altusowe sentymenty, do testu 4312 E podszedłem bez uprzedzeń. Do myślenia dał mi tylko kot, który w trakcie rozstawiania przeze mnie kolumn bezceremonialnie zajął moje miejsce na kanapie. Tym razem nie dał się nabrać na sztuczkę z tuńczykiem i odsłuchy zaczęliśmy we dwóch. Od pierwszych taktów „Mesjasza” Haendla JBL-e dawały do zrozumienia, że to nie ich klimaty. Brzmienie było wygładzone, z wypchniętą średnicą i przyciętą dynamiką. Nawet słynne „Alleluja” nie potrafiło tchnąć w nie życia, więc szybko dałem sobie spokój. Zamiast tego postanowiłem dołożyć do pieca. Nagranie „Tutti” Reference Recordings nawet z największej zewłoki potrafi zrobić wydarzenie sezonu. Odtworzone na monitorach JBL-a zadziałało jak przytknięcie gołego kabla z napięciem 380 woltów. Kolumny w mgnieniu oka pozbyły się ospałości i w tytułowych orkiestrowych tutti eksplodowały z siłą dynamitu. Podkręciłem atmosferę „Planetami” Holsta pod von Karajanem i wreszcie JBL-e odetchnęły pełną piersią. Pojawiło się powietrze, przestrzeń, drobne detale i dynamika zdolna przemeblować pokój. Nie ograniczyłem się do „Marsa”, ale zahaczyłem o kilka dalszych części. Gdy doszedłem do „Jupitera”, miałem świadomość uczestniczenia w wydarzeniu, przynajmniej za te pieniądze. Pod względem dynamiki i rozciągnięcia basu amerykańskie monitory pokazały poziom zarezerwowany dla dużych podłogówek, a definicja detali oraz neutralność zdradzały silne konotacje ze sprzętem studyjnym. Tam nie ma miejsca na czarowanie miodną średnicą; w cenie jest bolesna prawda o nagraniach. Jako że pod względem jakości realizacji „Planetom” z Deutsche Grammophon nie sposób nic zarzucić, uczta była podwójna. Rozochocony atmosferą sięgnąłem po „Dzieci Sancheza” Chucka Mangione i w finale kot już nie wytrzymał. Wskoczył na jedną z kolumn, ułożył się na niej w pozycji Sfinksa i z wyrazem najwyższej rozkoszy przetrwał bez ruchu całe trzy minuty i pięć sekund. A ja razem z nim, tyle że na kanapie. Po czymś takim powinno się zwinąć sprzęt, bo prawdopodobnie więcej się z niego nie wyciśnie. Na mnie jednak czekała jeszcze sterta płyt. Klasyczny rock z lat 70. zabrzmiał wyśmienicie. Fantastyczny, mięsisty dół w połączeniu z ponadprzeciętną rytmicznością wprawił w taniec nawet kołatki żerujące w meblach. Świetna budowa sceny, z typowym amerykańskim rozmachem, dodatkowo uatrakcyjniała przekaz, ale największym atutem JBL-i była… muzykalność. Tak, to nie pomyłka. Dobrze zrealizowane nagrania chwytały za serce i wywoływały ciarki na plecach. Nawet średniej jakości „A Night at the Opera” grupy Queen wprowadziła mnie w błogostan. Amerykańskie monitory skapitulowały dopiero przy „Bursting Out” Jethro Tull. Nie wiem, czyja to „zasługa”, ale koncert Iana Andersona z kolegami zabrzmiał tak, jakby nagrano go w jakiejś szopie w początkach ubiegłego stulecia. Po krótkiej przerwie przystąpiłem do części poświęconej muzyce jazzowej. Przy pierwszych dźwiękach „Blue in Green” z „Kind of Blue” Davisa mój towarzysz odsłuchów położył brodę na łapie, przymknął oczy i popadł w kocią ekstazę. To była magia. Delikatnie rozświetlona trąbka Milesa wypełniła pokój, czas zwolnił bieg i na pięć minut z okładem we trzech − Davis, Desmond i ja − wylądowaliśmy w nocnym klubie, ciemnym od papierosowego dymu, z ostatnią parą tańczącą na parkiecie. A później znowu był ponury, listopadowy dzień i nieustawne klabzdrony na środku pokoju. Pozostały jednak wspomnienia, a te są ponoć najcenniejsze.

Konkluzja

Z niekłamanym żalem oddałem potężne monitory dystrybutorowi, bo nieczęsto trafiają się równie udane zestawy w niewygórowanej cenie. Całe szczęście, że nie mam meblościanki, bo musiałbym stoczyć ciężką walkę wewnętrzną i nie jestem w stanie przewidzieć jej wyniku.

34-36 12 2011 T

Mariusz Zwoliński
Hi-Fi i Muzyka 12/2011

JBL 4312E Studio Monitor

Przeczytaj także

Audio Note P2 PP

08.11.2025

Testy

Końcówki mocy

Audio Note P2 PP

Vincent SP-332

05.11.2025

Testy

Wzmacniacze

Vincent SP-332

02.11.2025

Testy

Przedwzmacniacze słuchawkowe

Lake People G108

Rotel A12 MKII

31.10.2025

Testy

Wzmacniacze

Rotel A12 MKII

Creek 4040 CD

29.10.2025

Testy

Odtwarzacze CD

Creek 4040 CD

Emotiva Airmotiv XB1

27.10.2025

Testy

Kolumny

Emotiva Airmotiv Xb1

Sennheiser Accentum Open

24.10.2025

Testy

Słuchawki

Sennheiser Accentum Open

20.10.2025

Testy

Kolumny

Schetl Pathway