
24.10.2021
min czytania
Udostępnij
W latach 80. XX wieku oczarowały mnie podłogowe 250Ti. Do tego stopnia, że po kilku latach poszukiwań kupiłem używany model L112. Cieszyłem się nim dość długo, zmieniając tylko wzmacniacze na coraz lepsze. Miałem również przyjemność słuchać legendarnych Everestów. To było naprawdę coś. Takich wrażeń się nie zapomina.
Nazwa JBL pochodzi od inicjałów założyciela firmy, inżyniera Jamesa Bullougha Lansinga (1902-1949), który najbardziej zasłynął tym, że udźwiękowił pierwszy seans w historii kina. James od młodych lat przejawiał zainteresowanie elektroniką.
Budował radioodbiorniki kryształkowe, a jego amatorski nadajnik namierzyło i skonfiskowało wojsko. W wieku 25 lat uruchomił firmę Lansing Manufacturing Company, produkującą głośniki do radioodbiorników. W 1933 propozycję produkowania kolumn do sal projekcyjnych złożył mu Douglas Shearer, konstruktor i pionier kina dźwiękowego, laureat siedmiu Oscarów za dźwięk. Zestaw Lansing Iconic zawierał 15-calowy woofer 15XS w obudowie bas-refleks. Nad nim zamocowana była tuba z wysokotonowym głośnikiem kompresyjnym 285 konstrukcji Shearera. W 1941 roku będąca w finansowych tarapatach Lansing Manufacturing Company została wykupiona przez Altec Service Corporation i tak powstał Altec Lansing. Firma specjalizowała się w głośnikach profesjonalnych, a następnie i tych mniejszych, na użytek domowy. Po upływie pięcioletniego kontraktu na posadzie szefa zespołu inżynierów James B. Lansing opuścił AL, by w Venice w Kalifornii założyć Lansing Sound Inc.. Jej nazwę zmienił następnie na: James B. Lansing Sound, by wreszcie skrócić ją do JBL Sound. Pierwszy głośnik JBL-a powstał w 1946 roku i miał symbol D101. Nad 15-calowym głośnikiem basowym Lansing umieścił tubowy D175, który był produkowany aż do lat 70. XX wieku. Ten zestaw był niemal kopią Alteca Iconic. Dopiero następny model woofera – D130 – był konstrukcją oryginalną i tak udaną, że pozostawał w produkcji przez kolejnych… 55 lat! W 1948 roku kosztował fortunę: 77,50 dolara.
Tajemnicą wysokiej efektywności i dynamicznego brzmienia JBL-a były magnesy AlNiCo. Jest to spieczona mieszanina aluminium, niklu i kobaltu o wyjątkowo silnych własnościach magnetycznych. Recepturę szybko podchwycili inni wytwórcy. James miał rękę do wspaniałych projektów akustycznych, za to zupełnie nie szło mu w biznesie. Mimo świetnego produktu JBL Sound zaczęło podupadać finansowo. W następstwie problemów w firmie 24 września 1949 roku James B. Lansing popełnił samobójstwo. Miał zaledwie 47 lat. Co ważne, polisę na wypadek śmierci zapisał w testamencie swojej firmie. Uzyskane od towarzystwa ubezpieczeniowego 10 tys. dolarów pozwoliło spłacić długi. Dzięki temu wytwórnia pod kierownictwem wiceprezesa Billa Thomasa przetrwała kryzys, rozwinęła się i działa do dziś, pozostając wierną, przynajmniej w konstrukcjach profesjonalnych, głośnikom tubowym i ich modyfikacjom.
W monitory JBL 4320 zostało wyposażone jedno z najbardziej znanych studiów nagraniowych lat 50. i 60. XX wieku – Capitol Studios w Hollywood. Na wiele lat stały się one standardem na całym świecie, także w rozgłośniach radiowych. Leo Fender, założyciel Fender Guitar Company, uznał woofer D130 za najlepszy do przetwarzania dźwięku gitar elektrycznych. W 1969 roku Bill Thomas sprzedał JBL Sound korporacji Jervis Sidneya Harmana, przekształconej później w Harman International. Ta zaś w listopadzie 2016 roku została kupiona przez Samsunga. Co ciekawe, dopiero w latach 70. XX wieku kolumny JBL-a trafiły do domów miłośników muzyki. Drogę przetarł niezwykle udany model L100, którego nową edycję z dopiskiem „Classic” wprowadzono jesienią 2018 roku (test: „HFiM” 11/2018). W maju 2021, z okazji 75. rocznicy powstania marki JBL, pojawiła się limitowana do 750 par edycja L100 Classic 75. Teraz do testu trafiły największe kolumny z nowej serii High-Definition Imaging o symbolu HDI-3800. Zaprojektowano je w siedzibie JBL Professional w Northridge, satelitarnym mieście Los Angeles, położonym w Dolinie San Fernando. Zajmuje ona całkiem spory areał obok lotniska Van Nuys Airport nad rzeczką-kanałem Bull Creek. Nieopodal kręcono sceny „Terminatora 2: Dzień sądu”. To już reguła, że amerykańscy producenci elektroniki lokują swoje biura projektowe, a czasem i produkcję w miastach, gdzie siedziby mają uniwersytety. Zapewne liczą na zatrudnienie najzdolniejszych absolwentów. Tak jest i w tym przypadku.
Aktualna oferta wysokiej klasy zestawów głośnikowych JBL-a, wyodrębnionych w dziale Synthesis, obejmuje cztery serie, pomijając naścienne i sufitowe. Linia Summit to flagowe modele Project Everest DD67000 i K2 S9900 oraz bardziej przystępne cenowo S4700 i S3900. Aż siedem modeli przewidziano w serii Monitor. Wznowiona Classic zawiera trzy monitory, wśród nich wspomniany L100 Classic. Największe komercyjne oczekiwania JBL wiąże z serią HDI. Wolnostojące kolumny HDI-3800 zajmują w niej najwyższą pozycję. Pozostałe modele to podłogowe HDI-3600 („HFiM” 10/2020), monitory HDI-1600 („HFiM” 4-5/2020), głośnik centralny HDI-4500 i aktywny subwoofer HDI-1200P. Ich cechą wspólną, oczywiście poza subwooferem, jest wykorzystanie kompresyjnego głośnika wysokotonowego 2410H-2 o średnicy 25 mm oraz falowodu High-Definition Imaging, od którego pochodzi skrót HDI. Lekką pierścieniową membranę 2410H-2 wykonano z polimeru Teonex. Głośniki nisko-średniotonowe mają membrany aluminiowe, określane jako Advanced Aluminium Matrix.
Kolumny przyjechały w podwójnych pudłach, dobrze zabezpieczone do podróży kontenerowcem. Produkcja odbywa się w Chinach. Cena nie jest wygórowana, ale jakość wysoka. Do testu dotarła najładniejsza, na mój gust, wersja w satynowym fornirze orzechowym. Do wyboru są jeszcze: satynowy szary dąb albo błyszczący czarny lakier. Wszystkie pionowe krawędzie obudowy zostały łukowato zaokrąglone, a okleinę położono perfekcyjnie. Przytrzymywana przez magnesy maskownica zasłania wszystkie przetworniki. HDI-3800 to konstrukcja dwuipółdrożna, z wysokotonową tubą oraz trzema 20-cm stożkami nisko-średniotonowymi. Na ich odlewane ciśnieniowo kosze nałożono szerokie ozdobne pierścienie. Wylot tuby ma 14,5 na 23 cm (w/s), a sam głośnik osadzono na głębokości około 7 cm. Podział pasma następuje przy 900 Hz i 2 kHz. Tubowy tweeter schodzi więc dość nisko. Obudowa o wysokości 110 cm stoi na małej podstawie o grubości 15 mm. Od spodu przykręcono cztery nóżki z twardej gumy, które nie niszczą podłogi. Można też wkręcić w nie kolce, żeby wypoziomować kolumnę na miękkim dywanie. Podwójne terminale umieszczono nisko nad podłogą. Wydaje się, że na nich zaoszczędzono, bo położone blisko siebie małe nakrętki utrudniają dokręcenie widełek bądź gołych przewodów. Posiadacze przewodów z bananami dyskomfortu nie odczują. Nad gniazdami znalazły się dwa wyloty bas-refleksu. Jak podają materiały firmowe, ich kształt został komputerowo zoptymalizowany. Po wykręceniu głośników (tuby nie da się ruszyć) można zajrzeć do środka. Obudowy zostały solidnie użebrowane wstawkami z MDF-u o grubości 25 mm, co zapewnia dobrą stabilność zwalistej skrzyni i poprawia jej odporność na drgania. Pomaga w tym także spora masa (38 kg/szt.). W środku widać część zwrotnicy przypisaną sekcji nisko-średniotonowej (wysokotonowej nie widać), ale obecności komponentów wysokiej jakości znanych firm nie stwierdzimy. Konstruktorzy JBL-a uznali zapewne, że nie są niezbędne do osiągnięcia zamierzonego rezultatu; jak się zaraz okaże – nie bez racji. Przewody wewnętrzne zabezpieczono przed drganiami, naciągając na nie pokrowce.
Kolumny stanęły w pokoju o powierzchni 28 m², w odległości 110 cm od ściany tylnej i 40 cm od bocznych. Odległość od słuchacza wynosiła 3,6 m, a pomiędzy kolumnami – 2,6 m. Ściany były zastawione półkami z płytami i książkami. Obawy, że HDI-3800 okażą się za duże do mojego pokoju, uleciały po odsłuchu kilku pierwszych płyt. Odniosłem wrażenie, że są na tyle uniwersalne, że sprawdzą się zarówno w 20, jak i 40 m². Fronty skierowałem na miejsce odsłuchowe, choć kolumny wydają się niewrażliwe na zmianę kąta ustawienia. Muszą mieć natomiast trochę przestrzeni wokół siebie, żeby mogły się odwdzięczyć obszerną sceną. Maskownice praktycznie nie wpływają na jakość dźwięku. W teście HDI-3800 grały ze wzmacniaczem Marantz PM-10 i odtwarzaczem CD/SACD Marantz SA-10. Elektronikę łączyły AudioQuest Diamond XLR oraz Straight Wire Serenade II RCA. W roli przewodów głośnikowych wykorzystałem Monstery Sigma Retro Gold, a jako zasilające – Oehlbach XXL Series 25 Powercord.
Do notowania wrażeń przystąpiłem po tygodniu wygrzewania głośników, ale pierwsze wrażenie obszernej sceny towarzyszyło mi od początku. Drugim była mocna i stabilna podstawa basowa. Nawet jeżeli realizator potraktował niskie tony po macoszemu, to HDI-3800 wydobędą je z cienia. Cecha trzecia to gęstość i zróżnicowane barw niskich tonów. Nigdy w tym rejonie akustycznym nie działo się w moim pokoju tyle dobrego. Można powiedzieć, że bas kontroluje się sam, a HDI-3800 nie potrzebują wzmacniacza o wyjątkowych możliwościach. Co zaskakujące, pomimo niskotonowego bogactwa brzmienie pozostaje neutralne i zrównoważone. Nie stwierdziłem podbarwienia reszty zakresów ani prób zdominowania ich przez bas. Nie należy natomiast od JBL-a oczekiwać średnicy pasma klasy Harbetha czy Sonus Fabera. Najciekawsze jest jednak to, że po tygodniu odsłuchów stwierdziłem, że wcale nie tęsknię za jej plastycznością tak bardzo, jak się spodziewałem Wystarczy mi przetworzenie tego zakresu wystarczająco rzetelnie, by wokalistki sprawiały mi przyjemność swoimi głosami. I ten warunek HDI-3800 spełniają z łatwością. Niejako przy okazji okazuje się, że z JBL-ami panie śpiewają jakby… wyraźniej. To prawdopodobnie zasługa tuby i detaliczności przetwornika kompresyjnego. Ilość i czytelność szczegółów w wysokich tonach sprawia miłą niespodziankę. Kolumny pozostają przy tym muzykalne i pozwalają odkrywać nieco inne niż dotychczas, dynamiczne oblicze nagrań. Bo kopa mają niesamowitego, co najlepiej słychać w rocku, ale nie tylko. Akurat kiedy rozpoczynałem krytyczne odsłuchy, dowiedziałem się, że występy tria Pata Metheny’ego w Polsce, przesunięte z 2020 roku na wiosnę 2021, zostały z oczywistych powodów przeniesione na czerwiec 2022. Oby to była ostatnia zmiana. Oczekiwanie zrekompensowałem sobie nagraniami Pat Metheny Group z japońskiej składanki „Essential Collection – Last Train Home”. Już pierwsze takty tytułowego utworu zwracają uwagę rozdzielczością góry pasma i energią, podnoszącą poziom emocji na koncertowy poziom. A przecież to zapis studyjny. W drugim utworze – „Have You Heard” – z cicha pomrukiwał bas Steve’a Rodby’ego, na który wcześniej nie zwracałem uwagi. Wokalizy w „Minuano (Six Eight)” budowały kameralny nastrój, dopóki w trzeciej minucie utwór się nie rozkręcił do ekstatycznej feerii rytmów, gitarowych solówek lidera i fortepianowych akordów nieodżałowanego Lyle’a Maysa. To jeden z najlepszych tematów w wykonaniu dawnej PMG. Moje uszy nastawiły się na odbiór z maksymalną uwagą i… nie zanotowałem z odsłuchu ani jednego słowa. Tak mnie pochłonęła muzyka.
Niski i gęsty bas to cecha organów Hammonda. Kiedy zasiada przy nich drobna i urocza Barbara Dennerlein, stają się jej posłuszne jak owce juhasowi. Odtworzone na dużych JBL-ach, nie zdominowały jednak muzyki. Ta poszybowała w przestworza dzięki naturalnie brzmiącym środkowym i średnio-wysokim rejestrom. O rytm zadbały czynele perkusji, dokładne i precyzyjne niczym szwajcarski mechanizm z Schauffhausen. Największe emocje przyniosło audiofilskie nagranie z serii „Studio Konzert for Headphones”, którego nigdy nie słuchałem w słuchawkach. Nie masz kontrabasisty nad Briana Bromberga, a jego solówkę w utworze „Blue Bossa” z płyty „Wood II” zapewne analizują adepci tego instrumentu na całym świecie. Ja sprawdzam na niej, jak sprzęt grający radzi sobie z przeniesieniem kontrabasu do mojego pokoju odsłuchowego. Barwy czterech strun, szarpanych na tysiąc sposobów, zdominowały przekaz, a energią można by obdzielić kilka zacnych albumów fusion, bo te rzadko nagrywane są z pieczołowitością. Zróżnicowanie tonalne kontrabasu i nasycenie intensywnymi barwami przykuwały uwagę; nie dziwota, skoro trafiły się kolumny, które zamiast traktować bas od niechcenia, uczyniły z niego nośnik emocji. A kiedy do kontrabasu dołączyła perkusja, muzyka stała się wulkanem ekspresji. Krew zaczęła płynąć szybciej, a stopa przytupywała bezwiednie.
Ekscytacja opadła dopiero, kiedy z głośników wylała się słodycz głosu, zaprawionego odrobiną whisky i przydymionego wspomnieniem koncertów Diany Krall. Jej album „This Dream of You” otwiera standard „But Beautiful”. W tym momencie JBL-e zmieniły charakter. Nie schowały kontrabasu, ale postawiły na atłasową gładkość smyczków, zaokrąglone akordy elektrycznej gitary i zniewalający, nieco nonszalancki wokal Diany. Zremasterowana wersja legendarnego albumu Steely Dan „Gaucho” (1980) wydobyła z taśm chyba wszystko, co zostało nagrane w kilku studiach z udziałem jazzowych i rockowych sław obu amerykańskich wybrzeży. Pop-jazz-rockowa suita zabrzmiała tak, jakby seria HDI powstała z myślą o takich nagraniach – bogatych w niuanse, ale o mocnym, wyeksponowanym rytmie i wokalu, który niesie ważne treści i nie można go ukryć między dźwiękami. By się przekonać, jak brzmią moje ulubione nagrania rockowe z początku lat 70. XX wieku, sięgnąłem po „Master ofReality” (1971) grupy Black Sabbath. Ciężkie riffy gitar zostały dociążone mocnym basem i uderzeniami stopy w kocioł, a Ozzy Osbourne wydał mi się bardziej demoniczny niż go zapamiętałem. Jakże inaczej zabrzmiał jego śpiew z płyty „Blizzard of Ozz” wydanej dziewięć lat później. Był ostrzejszy i wyraźniejszy, a gitary – bardziej jazgotliwe. Kolumny przekazały ideę realizatora, nie ingerując w charakter nagrania.
Za to jeden z moich ulubionych postpunkowych albumów „Sandinista” grupy The Clash podpalił moje emocje tak bardzo, że chciałem chwycić sztandar, choć żadnego akurat nie miałem pod ręką i z rewolucyjnymi hasłami wybiec na ulicę. Jeżeli ktoś sądzi, że ta muzyka była prymitywna, powinien jej koniecznie posłuchać na JBL-ach. Okaże się, że na trzypłytowym albumie, sprzedawanym w cenie jednego, zapisano tysiące niuansów, które się zacierają na mniej rozdzielczym sprzęcie. Jak na rewolucjonistów przystało, The Clash tworzyli muzykę dostępną dla mas, ale jakże wyrafinowaną. Chociaż mój rockowy album wszech czasów – „Dark Side Of The Moon” – został nagrany w Abbey Road, kiedy stały tam jeszcze odsłuchowe Tannoye Monitor Gold, nie mogłem sobie odmówić przyjemności przesłuchania go na JBL-ach. Zegary w „Time” mnie przeraziły, a gitarowa solówka Gilmoura zachwyciła, mimo że znam ją na pamięć. Wokaliza Clare Torry w „The Great Gig in the Sky” poruszała do głębi, za to solówka saksofonisty Dicka Parry’ego w „Us And Them” była bardziej romantyczna i jakby osamotniona na szerokiej i głębokiej scenie kreowanej przez kolumny. Znany z wielu audiofilskich wydań akustyczny album „Folk Singer” (1964) Muddy’ego Watersa został nagrany w studiu Ter-Mar w siedzibie Chess Records przy 2120 South Michigan Avenue; ten adres stał się tytułem instrumentalnego utworu The Rolling Stones. Znakomite technicznie nagranie ma niesamowitą przestrzeń, w której wybrzmiewa echo pokrzykiwań Watersa. Kameralny nastrój, jaki potrafią zbudować JBL-e, sprzyja bliskiemu kontaktowi z artystami, choć większość z nich już nie żyje. Ostał się jedynie drugi gitarzysta Buddy Guy. A teraz skok o 56 lat i zmiana stylu z bluesa na electro-pop szwajcarskiego duetu Yello. Ich ostatni album – „Point” – jest świetnie nagrany i zawiera mnóstwo nowych pomysłów – elektronicznych i melodycznych. Ta muzyka zachęca do głośnego słuchania, a HDI-3800 aż się do tego rwą. Mimo wysokiego ciśnienia wytwarzanego przez sześć basowych membran, nie słychać dudnienia. Bas jest czysty i kontrolowany, mimo że generowany przez analogowe i cyfrowe instrumenty elektroniczne.
Jeśli nie przeraża Was wielkość i masa HDI-3800, zdecydowanie powinniście ich posłuchać u siebie. Stawiam, że z Wami zostaną. Neutralność, precyzja, ogromna przestrzeń i świetnie kontrolowany bas – to ich wielkie atuty.
Janusz Michalski
Hi-Fi i Muzyka 06/2021
JBL HDI 3800
Przeczytaj także