
17.03.2017
min czytania
Udostępnij
MM: Ależ ma: „T.Love”. Zazwyczaj nazwy debiutujących zespołów są domyślnie tytułami ich pierwszych płyt. A jako że to może być nasz ostatni album, robimy coś odwrotnego.
MS: Nie wiadomo na pewno, ale różnie może być. MM: Gdyby się jednak okazało, że to ostatnia płyta, to jest ona dobrym podsumowaniem naszej działalności.
MM: Burzliwie. MS: Cały album to wyłącznie ten rok. Powstał najszybciej z naszych płyt. Dla porównania, nagranie „Old is Gold” zajęło cztery lata, a tego tylko cztery miesiące. Zaczęliśmy w styczniu, a skończyliśmy pod koniec kwietnia. Poza weekendami, graliśmy codziennie. Ja wyznaczam styl płyty. Koledzy są utalentowani i przynoszą różne piosenki. Zależało mi, żebyśmy się bardziej oparli na sekcji rytmicznej. Czymś, co wynika z soulu i z naszej fascynacji starą muzyką Tamla-Motown. Później to przefiltrowaliśmy na swoje, aby to było T.Love, a nie udawanie fantastycznych czarnych wokalistów, takich jak Otis Redding czy Supremes. Panowie przynieśli różne kawałki, ale najważniejsza była rola rytmu; później riff i wreszcie melodia. Teksty dopisałem szybko. Zrobiliśmy wszystko w takim samym teamie, jak poprzedni album. Czyli: Jacek Gawłowski jako miksant, masteringowiec i współproducent; Maciek Majchrzak w roli producenta, no i ja również współpracowałem przy produkcji. Drugim etapem było ogranie piosenek na żywo. W maju i czerwcu intensywnie koncertowaliśmy, żeby sprawdzić reakcje ludzi. Potem weszliśmy do studia Custom 34, które polecił Jacek.
JG: Nie uczestniczyłem w samym procesie nagrywania. Więcej o nim powie Maciek, który wszystko ogarniał. MM: Pracowaliśmy wyjątkowo szybko. Chyba jedynie album „Prymityw” robiliśmy w podobnym tempie. Powstało w sumie około 30 utworów. Muniek od razu odrzucił część, która mu z różnych powodów nie pasowała. Zostało 18. O ile tempo pracy zwykle nie wpływa korzystnie na efekt, o tyle tym razem okazało się pomocne. Wywindowało nas na wysokie obroty, co przełożyło się na pozytywne rytmy. Płyta „Old is Gold” była nagrana w jednym pomieszczeniu, z wykorzystaniem pięciu mikrofonów, jak kiedyś nagrywało się orkiestry, a więc z przesłuchami pomiędzy instrumentami. Tym razem wszystkie instrumenty zostały odseparowane. Muzycy wykonali fantastyczną pracę. Udało się stworzyć bardzo energetyczną płytę, która nie dość, że ma rytm, mogący śmiało konkurować z każdym dobrym dyskotekowym kawałkiem z MTV Dance, to ma też duszę. Gitary grają jak w rockowym zespole, którym T.Love zawsze chciał być. Muzyka z zębem, ale taneczna.
MM: Wiadomo, że analogowo. Nawet kiedy nagrywamy w czasie prób, to mamy do dyspozycji półcalowego 16-śladowego Fosteksa. Taśma wiele wybacza. Można z nią robić, co się chce. Separacja w studiu była pełna. Do tego znakomita dwuwarstwowa konsoleta Neve.
Tak. Później wszystko edytuję i całość dostarczam Jackowi.
JG: Materiał został przegrany z taśmy analogowej do środowiska cyfrowego wysokiej rozdzielczości, czyli 24 bity/88,2 kHz. Jest to dwukrotność rozdzielczości CD. Postawiliśmy na tę częstotliwość, bo z niej najłatwiej przechodzi się na etapie masteringu do 44,1 kHz. To wszystko weszło do mojego Pro Toolsa, czyli wielośladowego systemu cyfrowego DAW (Digital Audio Workstation). Ślady z Pro Toolsa wychodziły na konsoletę analogową, żeby można było dokonać miksu. Stół był 24-kanałowy, a śladów było zwykle więcej, więc niektóre musiały być grupowane. Płyta powstała praktycznie bez użycia wtyczek komputerowych, czyli tzw. „plug-in’ów”. Wyrównywania, oczyszczania i strojenia były minimalne. Analogowy mix i master od początku do końca, czyli analogowe nagranie, a później transfer poprzez przetworniki Burla (świetne zwłaszcza do rocka) z superjakością.
MS: Ten utwór to symbol współczesności. Mamy dwóch ludzi o psychopatycznych skłonnościach. Jeden rozbija samolot, a dugi zabija kilkadziesiąt osób. Szybko stają się sławni. Ta płyta jest o naszej współczesności i o naszych obawach. Jest w nas sporo strachu. Kiedyś wszystko było proste, a teraz się pokomplikowało. Europa jest podzielona z różnych powodów. Jest świat biednych i bogatych, o czym śpiewam w piosence „Siedem”. Powstały ogromne różnice. My jesteśmy już w świecie dobrobytu. Polska stała się stabilnym krajem. Natomiast jest dalszym ciągu wiele zagrożeń, których nie było.
MS: Nie. Jako facet piszący teksty wcielam się w nastrój społeczny. Nie jestem bohaterem każdej piosenki. Generalnie trzeba je traktować jak pocztówkę z 2016 roku. Opowiadają o tym, co na zewnątrz. Nie zamierzam emigrować.
MS: Tak, bardzo. Myśleliśmy, żeby to jakoś wyrazić. Postanowiliśmy to zrobić zaraz po tym, jak zmarł. Zawsze go ceniliśmy. Zadedykowaliśmy mu utwór, bo Bowie był dla nas ważny.
MS: Był w kolejce od paru lat. Jestem z tego powodu szczęśliwy.
MM: Jesteśmy za starzy na idoli. MS: Jestem otwarty na różne style. Mam jakieś trzy tysiące płyt CD. Każdy gatunek: blues, rock, hip hop, punk-rock, hard rock, a nawet pop. Jest wielu ciekawych młodych wykonawców, ale brakuje płyt, które zmieniłyby obraz sceny muzycznej. Takich, które nas kształtowały. Mówię o albumach Stonesów, Dylana, Marleya czy Clash. Niektórzy starsi wykonawcy świetnie sobie radzą. Na przykład Springsteen czy wspomniani Stonesi albo Clapton. U nas trzyma się nieźle hip-hop albo tacy zgredzi, jak my czy Kazik lub inne stare zespoły.
MS: Jestem zadowolony, że Polska jest opóźniona. W Japonii w dalszym ciągu ludzie kupują CD i winyle, bo to jest fetysz. Z kolei Skandynawia przeszła niemal całkowicie na cyfrę. Ameryka to też prawie wyłącznie cyfra. Wraca wprawdzie winyl, ale to nadal małe nakłady. My żyjemy głównie z koncertów. Ale fajnie mieć nowy album, który ludzie docenią.
MS: Podstawowy to 13 utworów na jednej płycie CD. Wersja specjalna: 18 utworów na dwóch krążkach. Na winylu będzie tylko 12 piosenek. Zrezygnowaliśmy z nagrania „Moi rodzice”, żeby winyl brzmiał odpowiednio. JG: Czarna płyta ma ograniczenia. Chodzi o to, żeby trzymać się 44 minut. Oczywiście można wytłoczyć nawet 50 minut, ale będzie się to wiązać z kompromisem brzmieniowym. Poza tym, i to warto podkreślić, oryginalne 24-bitowe mastery (88,2 kHz) są dostępne w streamingu. Czyli „T.Love” można też mieć w super jakości.
Grzegorz Walenda
Hi-Fi i Muzyka 12/2016
Przeczytaj także