
27.09.2012
min czytania
Udostępnij
Ubiegłoroczny występ Jaśka był spotkaniem z kimś nieznanym i bardzo młodym. Początkowo niektórzy z powątpiewaniem patrzyli na koncertowy afisz. Wszak mieliśmy już niejedno cudowne dziecko. Ostatnie niedawno dorosło, rozwiewając pokładane w nim nadzieje. Janek Lisiecki dowiódł, że to, co usłyszeliśmy przed rokiem, nie było dziełem przypadku. Czas pomiędzy festiwalami wystarczył mu do opracowania drugiego z Chopinowskich koncertów. Wykonał go równie fenomenalnie jak w 2008 zagrał koncert f-moll. Dzisiaj trudno przewidzieć, jak potoczy się kariera obiecującego pianisty, ale po rozmowie z nim jestem pełen nadziei.
Po raz pierwszy nie miałem przed sobą stworzonej przez chytry marketing młodocianej pseudogwiazdy, ale pełnego pasji, skromnego i sympatycznego artystę. Tak, nie waham się użyć tego słowa: artystę! Zapis tamtej rozmowy zamieszczam poniżej. Ku pokrzepieniu serc.
Szef kanadyjskiej filharmonii narodowej w Ottawie zasugerował, że warto zagrać dla pana Ohlssona. Traf chciał, że obaj byliśmy w Warszawie w tym samym czasie. Pojawiła się więc okazja do spotkania. Wykonałem kilka utworów Chopina, Ravela i „Variations Serieuses” Mendelssohna – te same, które on grał wczoraj na recitalu w Warszawie. Dał mi kilka cennych wskazówek. Rozmawialiśmy też o muzyce. Takie spotkania dają czasem zupełnie inne spojrzenie na własną pracę.
Szczerze mówiąc… orkiestra grała trochę za głośno i starałem się ją zachęcić, żeby trochę odpuściła. Niestety, nie do końca wyszło tak, jak chciałem. Poza tym finał koncertu e-moll jest przecież tańcem i wydaje mi się, że należy go grać lekko. Niektórzy rąbią w fortepian bez umiaru, ale muzyce to szkodzi.
Na konkursie w Kanadzie właśnie w koncercie f-moll usłyszał mnie Howard Shelley i bardzo mu się spodobałem. To on wyszedł z propozycją wyjazdu do Warszawy. Po ubiegłorocznym występie dyrektor festiwalu Chopin i jego Europa zaproponował, abym na kolejnej edycji wykonał koncert e-moll. Wtedy go zupełnie nie znałem, ale postanowiłem spróbować.
Mam do niego sentyment z racji pochodzenia. Poza tym jest jednym z bardziej eleganckich kompozytorów. To, co pisze, jest równie naturalne jak oddech. Słuchanie jego utworów każdemu przychodzi z łatwością. Niełatwo nauczyć się grać go dobrze, ale piękno tej muzyki sprawia, że warto podjąć wyzwanie.
Nie. Bez Bacha nie byłoby Mozarta ani Chopina, a bez Haydna – Beethovena. Dlatego kocham wszystkich wielkich kompozytorówi u każdego znajduję coś dla siebie. Nie mogę powiedzieć, że wolę grać Chopina niż Mozarta. Obu lubię tak samo.
Na razie to tylko wprawki; czasem z powodów praktycznych. Kiedyś nie mogłem znaleźć ładnej kadencji do 21. koncertu Mozarta, więc napisałem ją sam. Mam też na koncie kilka utworów na fortepian solo, wariacje na temat Mozarta, trio smyczkowe. Trochę kompozycji jest w częściach, ale nie znajduję czasu, żeby je dokończyć.
Jeżeli dany utwór popadł w zapomnienie, to zwykle nie bez powodu. Wczoraj słuchaliśmy koncertu Dobrzyńskiego. Miły dla ucha, ale z Chopinem porównać się nie da. Z drugiej strony, nie grałem jeszcze tylu kompozycji, że na razie chcę się skupić na arcydziełach. Kiedy już zagram Rachmaninowa, Brahmsa czy Czajkowskiego, zastanowię się, co dalej. Zresztą, jak się ma 14 lat i nie jest się jeszcze tak znanym jak Martha Argerich, to po prostu nie można grać tego, co by się chciało, ale to, czego ludzie chcą słuchać. A chcą słuchać właśnie najsłynniejszych utworów.
Polska i Kanada to zupełnie różne kultury. Tam się urodziłem i tam mieszkam. Kocham Kanadę; mam tam swoje góry, fortepiany i nauczycieli. Z drugiej strony, mam też w sobie dużo z Polaka. Chętnie przyjeżdżam tu do dziadków. Nie umiałbym wybrać, co jest mi bliższe. Na szczęście nie muszę.
To było jeszcze w czasach komuny. Rodzicom wiodło się nieźle; oboje są z wykształcenia architektami zieleni, ale szukali możliwości zarobienia jakichś większych pieniędzy. Tata wyjechał do Kalifornii i tam poznał kanadyjskiego ambasadora. Dostał wizę i pojechał pozwiedzać. Bardzo mu się spodobało, więc postanowił tam zostać. Potem dołączyła do niego mama, która pracowała wtedy w Londynie. Dziś tata dba o tereny zielone miasta Calgary, a mama opiekuje się mną, pomaga mi w podróżach itd.
W hotelu. Nie mieliśmy wtedy w domu instrumentu. Po prostu, zobaczyli, że stoję przy pianinie i zrobili zdjęcie. Ale pomysł, żebym grał, pojawił się później. Dobrze się uczyłem i nauczycielka przeniosła mnie o klasę wyżej. Zaproponowała też, żebym robił coś dodatkowo. Przyjaciółka rodziców miała w domu zabytkowe pianino i postanowiono je dla mnie sprowadzić. Tak zacząłem się uczyć grać. Początkowo traktowano to jako dodatkowe zajęcie, z myślą, że za kilka lat pianino się odda, a ja przestanę się interesować muzyką. Stało się inaczej; sam nie pamiętam jak. Chyba miałem dużo szczęścia. Poznałem ludzi, którzy we mnie uwierzyli i tak pomalutku się moja kariera rozwija.
Moim zdaniem mam znacznie fajniejsze dzieciństwo niż większość ludzi. W Kanadzie dzieci spędzają młodość, chodząc po centrach handlowych. Mnie to nigdy nie interesowało. Kocham podróże, poznawanie nowych miejsc i ludzi. Ani trochę mnie nie stresuje ani nie męczy, że dużo jeżdżę po świecie. Gdybym tego nie lubił, dałbym sobie spokój. Rodzice bardzo mnie wspierają, ale gdybym któregoś dnia powiedział, że zamiast grać, wolę budować mosty, nie robiliby problemów.
Staram się nie słuchać innych pianistów. Kiedy się posłucha, jak gra ktoś inny, potem trudno stworzyć coś samemu. Człowiek zaczyna za bardzo kombinować. Taka metoda sprawdza się jedynie w kameralistyce. Zdarzało się, że gdy miałem mało czasu i akurat nie było nut, słuchałem w samolocie kilka razy nagrania tria czy kwartetu i było mi potem łatwiej się go nauczyć. W przypadku utworów solowych po prostu biorę nuty, siadam i gram jak najlepiej. Potem konsultuję się z nauczycielami, ale większość pomysłów pozostaje moja.
Żadnej. W końcu robię to, co kocham. To tak jakby ktoś, będąc pilotem, bał się latać. Jeśli w ogóle mogę mówić o tremie, to tylko w sensie mobilizującym. Wtedy mój mózg nastawia się na to, że robię coś na poważnie, że to już nie jest ćwiczenie w domu i nie da się nic poprawić. Wiadomo, że ludzie na koncercie nie będą się zastanawiać, jak pianista grał w domu i jak mu to wychodziło. Przychodzą do filharmonii na ten jeden wieczór i oceniają konkretne wykonanie. Dlatego trzeba dać z siebie wszystko.
Kiedy wchodzę na scenę i słyszę długie oklaski, chociaż jeszcze nic nie zagrałem. Nie lubię też, gdy po koncercie schodzi się z estrady i od razu wraca. Zawsze chwilę czekam, zanim wejdę ponownie i słucham publiczności. Jeśli nadal klaszcze – wtedy do niej wychodzę. To samo z bisami. Czasem koncert kończy się późno i naprawdę nie trzeba grać czterech bisów. Wiadomo, że ludzie spieszą się do domów albo do samochodu, bo skończył im się parking. Poza tym na bis zawsze lubię zagrać coś spokojnego, lżejszego, a nie dawać znowu wirtuozowski popis.
Bardzo mi się podobało. Z roku na rok impreza staje się coraz lepsza. Już należy do najbardziej prestiżowych w Europie, a za kilka lat ma szansę dołączyć do ścisłej czołówki. Jeśli nadarzy się okazja, chętnie przyjadę znów za rok. Chciałbym wystąpić z recitalem; zagrać Chopina, może Mendelssohna. Być może będę też grał w styczniu w Żelazowej Woli na rozpoczęciu Roku Chopinowskiego.
Maciej Łukasz Gołębiowski
Hi-Fi i Muzyka 10/2009
Przeczytaj także