
25.10.2017
min czytania
Udostępnij
Kluczem były melodie, które lubię, w których się odnajduję. Musiały pozwolić się zinterpretować; dać mi szansę wyrażenia samego siebie. Hendrix był zawsze moją miłością; napisałem o nim nawet pracę magisterską. Django Reinhardt to z kolei pierwszy gitarzysta jazzowy, którego słuchałem. Wychowałem się na rocku – AC/DC, Van Halenie, Yngwie Malmsteenie. W wieku 13 lat odwiedziłem w Hamburgu wujka, który wiedział, że interesuję się gitarą. Jeden z jego znajomych puścił mi wtedy fragment kasety Reinhardta, dokładnie utwór „Undecided”. Było to dla mnie coś absolutnie powalającego. Jazz w konfrontacji z muzyką rockową jest w sensie harmonicznym i melodycznym z innej planety.
Zdecydowanie! Cygański jazz, który tworzył Reinhardt, rządzi się swoimi prawami. Zwłaszcza jeśli chodzi o technikę gry. To zupełnie inne podejście do instrumentu. Chodzi przede wszystkim o prawą rękę. Wówczas nie mogłem tego jeszcze ogarnąć, więc na jakiś czas porzuciłem. Drzemało jednak w mojej duszy.
Nie potrafiłem się oderwać od cygańskiego jazzu. Poznałem kilku gitarzystów, grających w tym stylu, którzy pokazali mi, jak ta muzyka działa. Cygańskie granie studiowałem około czterech lat. Nauczyłem się wszystkich utworów Django. Grałem koncerty z największymi przedstawicielami tego nurtu. Jednym z nich był Bireli Lagrene. Moi bohaterowie gitary z młodzieńczych lat, tacy jak król country Albert Lee czy Ritchie Blackmore z Deep Purple, również czerpali z jazzu Reinhardta. Wydaje nam się, że Blackmore grał progresywny rock. Owszem, ale słychać tam sporo zapożyczeń z Django i muzyki klasycznej. Również Hendrix musiał pozostawać pod wpływem tego artysty. Plotka głosi, że nazwał swój zespół Band of Gypsys właśnie ze względu na Reinhardta. Wielu obecnych wirtuozów gitary, w tym Tommy’ego Emmanuela i Ala Di Meolę, można nazwać muzycznymi dziećmi Django.
Każda moja płyta zawiera przynajmniej jeden polski utwór. Na pierwszej była to kompozycja „Bo we mnie jest seks”; na drugiej: „Ach, śpij kochanie”. Grałem kiedyś z Ewą Bem i miałem z tego okresu miłe wspomnienia. A dlaczego tematy z „07 zgłoś się” i „Stawka większa niż życie”? Cóż, to chwytliwe melodie. Nie można ich pomylić z innymi. Poza tym, prowadzę gitarowe kursy na YouTubie i okazało się, że ta muzyka się podoba.
Pierwszą płytę wydałem w Anglii, drugą w Niemczech, a trzecią w Polsce, pod mecenatem Prezydenta Włocławka. Nagrywałem w mieście, w którym zaczęła się moja artystyczna podróż i w którym chodziłem do szkoły muzycznej. Mój kolega, Piotr Matuszkiewicz, ma tam studio i jest znakomitym realizatorem dźwięku. Pomieszczenie, które wybraliśmy, jest całe wyłożone drewnem. Kiedyś przygotowywałem się tam do koncertu i okazało się, że akustyka jest znakomita. Dźwięk został nagrany fantastycznie. Kiedy Tommy Emmanuel i Al Di Meola usłyszeli materiał, byli pod wrażeniem. Rezultat jest znakomity.
Wychowałem się w bloku, w którym była jedna klatka i sto mieszkań. Jedyną atrakcją było pobiegać na boisku z piłką lub zagrać na gitarze na ławce przed klatką. Byłem najmłodszy w towarzystwie. Starsi koledzy przejęli nade mną opiekę. Na podwórku nikt nie mógł mnie ruszyć, ale musiałem grać. Tak się zaczęła moja historia z gitarą. Wtedy też zrozumiałem sens improwizacji. W czasach komunizmu robić, co się chce, było czymś niesamowitym. W szkole nie mogłem poszaleć, za to improwizowanie otworzyło przede mną furtkę do wolnej wypowiedzi. Zacząłem czytać o jazzie, poznawać jego bohaterów. Nie przestałem się fascynować rockiem. Potrafiłem zagrać każdy utwór TSA, Dżemu, Perfektu. Brakowało mi jednak dźwięków, które są w jazzie.
Tak, ale gdy tam zdałem, okazało się, że nie było klasy gitary. Grono pedagogiczne doszło do wniosku, że instrumentem najbliższym gitary jest kontrabas. Przynajmniej cztery struny będą te same, powiedzieli. Moim celem była Akademia Muzyczna w Katowicach. Rozpocząłem długą wędrówkę do niej.
Na szczęście. Tam mogłem już odstawić kontrabas, zwłaszcza że nie wiązałem z tym instrumentem żadnej przyszłości. Poświęciłem się gitarze.
Zostałem muzykiem sesyjnym, grającym z wieloma polskimi wykonawcami. Pracowałem w teatrze Roma, gdzie grałem w musicalach „Koty”, „Taniec wampirów”, „Grease”, „Miss Sajgon”. Współpracowałem z Edytą Górniak, Ewą Bem, z Krzysiem Herdzinem…
Kupiłem płytę Cheta Atkinsa i Tommy’ego Emmanuela „The Day Finger Pickers Took Over the World”. Nie mogłem się od niej oderwać. Akurat wtedy Emmanuel grał koncert w teatrze Rampa, a wcześniej tego samego dnia spotykał się z fanami w Empiku. Podszedłem do niego i wręczyłem mu discmana, do którego włożyłem płytę z kilkoma moimi nagraniami z czasów, kiedy akompaniowałem Ewie Bem. Zapytałem, czy nie mógłby mi kiedyś udzielić lekcji gry w technice fingerstyle. Początkowo nie bardzo się moją prośbą przejął, bo stała za mną długa kolejka osób czekających na jego autograf. Raczej chciał mnie spławić. Z grzeczności jednak włączył jedno nagranie. Myślałem, że zaraz odda mi discmana, ale się zainteresował. Przełączył na drugi utwór… a kolejka za mną czekała. Ludzie zaczęli się denerwować, że blokuję im dostęp do gitarzysty. Tymczasem Emmanuel spojrzał na mnie i powiedział: „Jutro przyjdź do mnie do hotelu o ósmej rano”.
Tak, a na pożegnanie powiedział: „Za rok znów będę w Polsce. Ćwicz!”.
Był jeszcze kilka razy i zawsze się spotykaliśmy. Docenił moją pracę. Chwalił postępy. Radził mi zacząć występy solowe.
Tak. Na fingerstyle nie było wtedy sceny w Polsce, a chciałem się rozwijać. Postanowiłem przenieść się tam z rodziną i w Anglii występować solo. Zadecydowały nie tylko sprawy muzyczne. Nie znałem wtedy angielskiego, a wiedziałem, że jeśli mam grać gdziekolwiek, to muszę rozmawiać z ludźmi. Liczyłem, że w Anglii szybko złapię język.
Nie bardzo. Z początku grałem rzeczy, których grać nie chciałem i to w różnych dziwnych miejscach. Później jednak nastąpił przełom i szykowałem się do rejestracji mojej pierwszej płyty – „Good Morning”. Trafiłem wtedy na koncert Emmanuela w Manchesterze. Przypomniałem mu się, a on zaprosił mnie na kolejne spotkanie. Kiedy przedstawiłem mu materiał na debiutancką płytę, zaproponował wspólną wycieczkę do Nashville. Byłem tam cztery razy, grając na scenie i ucząc amerykańskich muzyków mojej techniki. Poznałem wielu artystów.
Zaczęło być lepiej. Chociaż niewiele brakowało, abym w ogóle nie zdecydował się na wyjazd i pracował jako iluzjonista. To moja druga pasja. Przez wiele lat studiowałem magię. Później występowałem, nawet w telewizji. Uczestniczyłem w licznych kongresach iluzjonistów. Moim idolem był Tomasz Chełmiński, znany bardziej jako Salvano. Człowiek otwarty na świat, który przestawił moje myślenie na zupełnie inne tory. On, podobnie jak Tommy, zachęcał mnie do wyjazdu. Kiedy jednak w 2006 roku zmarł, postanowiłem zerwać z magią i na dobre zająć się gitarą.
Otwierałem jego koncert w Liverpoolu. Później, na spotkaniu, okazało się, że mamy wspólnych znajomych. Martin Taylor grał u Wymana. Tommy zna dobrze byłego Stonesa, podobnie jak Albert Lee, z którym też się zaprzyjaźniłem i dla którego otwierałem kilka koncertów.
Oczywiście. Jednak mniej o muzyce, bo Wyman z tamtych czasów zapamiętał przede wszystkim piękne Polki.
Szykowałem się do tego spotkania całe życie. W wieku 15 lat słuchałem płyty „Elegant Gypsy”. On tam gra genialnie.
Tak. W Ameryce gra głównie elektryczne sety, bo akustyczne chyba tam by nie przeszły. Ponieważ elektryczny set jest drogi, to w Europie na ogół ogranicza się do akustycznego. Poza tym, tutaj ten akustyczny jest lepiej odbierany.
Skontaktowałem się z jego menedżerem. Przesłałem swoje nagranie, a on umówił nasze spotkanie po koncercie Ala w łódzkiej Wytwórni. Di Meola był zaskoczony, że potrafię powtórzyć jego technikę gry. Później jeszcze kilka razy się widzieliśmy i jammowaliśmy razem. Kiedy usłyszał materiał, który przygotowałem na „Palm-istry”, zaproponował, żebym otwierał jego polskie występy.
Muszę być dobrze przygotowany i gotowy na niespodzianki. Al ma różne pomysły. Przed koncertem nie zdradza, czy mnie doprosi do swojego setu i co w takiej sytuacji zagramy. W Toruniu dowiedziałem się, że zagramy, kiedy już zszedł ze sceny, a publiczność domagała się bisu. Zapytał tylko, czy znam „She’s Leaving Home” Beatlesów. Kiedy potwierdziłem, powiedział: „Bierz instrument i gramy!”. W ten sposób kolejny raz z nim wystąpiłem. Wciąż się od niego uczę. Nie kopiuję go. Gram podobnie, ale jednak inaczej.
Prowadzę lekcje m.in. na kanale YouTube. Dzielenie się wiedzą jest ogromnie korzystne dla tego, który ją przekazuje. Tommy Emmanuel twierdzi, że im więcej będę uczył, tym więcej do mnie wróci. Tak właśnie jest. Uczenie wyjaśnia, jak pewne rzeczy posegregować, żeby je lepiej zrozumieć i zapamiętać. Al Di Meola jest jednym z najwybitniejszych nauczycieli, jakich poznałem.
Na pewno któraś AC/DC. Ten zespół to największy swing rockowy, jaki kiedykolwiek istniał. Szczególnie „Highway To Hell”.
Nie tylko. W czołówce umieściłbym też coś Django. On pokazał, że gitara może być świetnym instrumentem solowym. Wysoko cenię również płyty Yngwie Malmsteena. On ma fenomenalny timing i ucho. Oczywiście coś Di Meoli, jakiś album Tommy’ego. Nie zabrakłoby Pata Metheny. To geniusz. Ale też zespoły: The Beatles, Jamiroquai, Simply Red… Każda muzyka jest piękna. Z każdej można się czegoś nauczyć. Coś może być proste, a przy tym piękne lub złożone i też znakomite.
Tak wielkich gitarzystów, jak ci, którzy zaczynali w latach 60. czy 70. XX wieku, nie ma. Jest wprawdzie Bonamassa i może jeszcze ze dwóch, trzech, ale i tak najczęściej odwołujemy się do tych, którzy debiutowali pół wieku temu. Mimo że młodzi ludzie są kreatywni, to nie poświęcają czasu, by poznać to, co było przed nimi. Natomiast najwięksi czerpali garściami ze swoich poprzedników. Ci, z którymi się spotykałem, znali nuta w nutę solówki czy całe dzieła wielkich instrumentalistów, którzy żyli przed nimi. Tommy Emmanuel potrafi zagrać wszystko Cheta Atkinsa. Al Di Meola zna wszystkie solówki George’a Bensona. Ten z kolei zapewne znał cały repertuar Wesa Montgomery i tak dalej…
Rynek funkcjonował dobrze, dopóki nie pojawiły się nośniki cyfrowe. Odkąd płyty można kopiować, jest dramat. Artysta stał się ostatnim, który na muzyce zarabia. Sztuka jest dla muzyka całym jego życiem. Tymczasem teraz każdy może sobie to życie bezpłatne skopiować.
Chciałbym jeszcze pograć z Alem; będę zgłębiał jego twórczość. Na mojej nowej płycie odchodzę nieco od fingerstyle. Chcę się rozwijać. Iść w nowych kierunkach. Mam oferty koncertowe, m.in. związane z promocją „Palm-istry”. W przyszłym roku zamierzam znowu wystąpić z Tommym. Spróbuję też trafić do innych odbiorców, na inne festiwale. Myślę o płycie w duetach z wokalistami.
W czasach Skype’a i tanich lotów odległość nie ma znaczenia. Rozmowa czy spotkanie z rodziną i znajomymi to już nie problem. Parę godzin i jestem w Polsce.
Sesja odbyła się w sali Teatru Impresaryjnego we Włocławku. Pomieszczenie jest wyłożone drewnem, dzięki czemu akustyka sprzyja rejestracji. Oprócz dogodnych warunków, istotna była kalibracja urządzeń rejestrujących, która dopasowałaby ich parametry pracy do brzmienia instrumentu. Znaczenie miał również wybór optymalnego pod względem akustycznym miejsca dla wykonawcy. Dopiero po czterech dniach pracy w różnych konfiguracjach udało się osiągnąć oczekiwany rezultat. Za nagranie i miks materiału odpowiada Piotr Matuszkiewicz. Do rejestracji wykorzystano lampowe mikrofony AKG Solidtube i przedwzmacniacze Focusrite. Dźwięk został zarejestrowany na komputerze z kartą MOTU, w programie Sonar, z rozdzielczością 24 bitów/96 kHz. Całość zmiksowano na analogowym stole Mackie 24/8 Bus. Wszystkie utwory zostały zarejestrowane „na setkę”; bez dogrywek. Z licznych podejść wybrano najlepsze, zarówno pod względem dźwiękowym, jak i z uwagi na artystyczne walory wykonania. Na końcowe brzmienie płyty duży wpływ miał Jacek Gawłowski z JG Master Lab, który wykonał mastering całego materiału i dodał pogłosy.
„Good Morning”, 2010 „2012”, 2012 „Palm-istry”, 2017
Grzegorz Walenda
Hi-Fi i Muzyka 07-08/2017
Przeczytaj także