
14.02.2017
min czytania
Udostępnij
Wykonano około dziesięciu oper kompozytorów polskich (jak Paweł Mykietyn, Sławomir Wojciechowski czy Jarosław Siwiński) i zagranicznych (Salvatore Sciarrino, Fabian Panisello czy Olga Neuwirth). Niepewność w podaniu dokładnej liczby bierze się z rozszerzenia przez organizatorów pojęcia „opera”: „Ten «punkt wyjścia», kojarzący się odbiorcy z pewną specyficzną przestrzenią teatralną i dziełem w kilku aktach, powiedzie nas przez meandry tradycji i współczesności ku obfitości form teatralnych i parascenicznych, począwszy od miniopery, poprzez teatr instrumentalny, monodramy obiektofonów, aż po najbardziej skomplikowane i nowatorskie, zarówno w treści, jak i w formie, dzieła multimedialne”.
To kompozycje powstałe już niemal wyłącznie w XXI wieku, zainspirowane jednak zarówno zjawiskami kultury najnowszej (np. memami, kinem współczesnym), jak i klasyką literacką (Mann, Camus), mistycznymi objawieniami czy obyczajowością barokową. Do dzieci adresowano operową baśń o rybce. Spektaklom towarzyszyły warsztaty i dyskusje.
„Czarodziejska góra” (2015) Pawła Mykietyna (ur. 1971) nie jest ani adaptacją, ani skrótem, ani wyciągiem z powieści Tomasza Manna. Jest świadectwem bardzo osobistej i niesłychanie dociekliwej lektury tekstu literackiego. Kompozytor, librecistka Małgorzata Sikorska-Miszczuk, reżyser Andrzej Chyra, a także scenograf (debiutujący w tej roli Mirosław Bałka) znaleźli tam motywy, słowa i obrazy tonące w tysiącstronicowej narracji, a stanowiące istotę treści i uniwersalnego przesłania. Amerykańska pacjentka, w której pokoju zamieszkuje główny bohater, zmarła tuż przed jego przybyciem. Pozornie Mann nie poświęca jej uwagi. Wspomina jednakże, że śniła się Castorpowi. W operze Mykietyna mediumiczna obecność Amerykanki tłumaczy zahipnotyzowanie Hansa chorą atmosferą sanatorium. Doktor Krokowski w powieści nosi czarny kitel i praktykuje psychoanalizę, co w czasach akcji powieści (1907-14) było czymś w rodzaju magii, natomiast Krokowski w inscenizacji opery Mykietyna występuje w dredach, koralikach i ciemnej szacie – trochę jak szaman, jak modni dzisiaj uzdrowiciele z Filipin. Logorea niekończących się dysput Settembriniego i Naphty przedstawiona jest (i zarazem ośmieszona) dosłownie jako rozbełkotana gonitwa protagonistów. Uchwycone „przyczółki sensu” otwierają nowe okna, przez które można spojrzeć na powieść z zewnątrz. Twórcom-erudytom łatwiej było zrozumieć Manna nie przez drobiazgową analizę Manna, lecz przez inne teksty kultury; niektóre powstałe przed jego powieścią, a niektóre – później. Grupę rosyjskich pacjentów inni kuracjusze nazywają Partami i Scytami. W libretcie pojawia się obszerny fragment poematu Błoka „Scytowie”. Kławdia śpiewa piosenkę z tym tekstem, w klimacie przypominającą tytułowy szlagier „Blue Velvet” z filmu Lyncha. Końcowa scena, w której Hans i Kławdia stoją tyłem do widowni, skąpani w świetle i huku hekatomby (w powieści jest to I wojna światowa), nawiązuje do zakończenia filmu „Podziemny krąg” Finchera.
W warstwie muzycznej Mykietyn posługuje się pastiszem i persyflażem, czerpiąc inspirację np. z chorałów protestanckich, klasyki operowej i z hardrocka. Śpiewacy muszą wchodzić w rozmaite konwencje emisji głosu i stylu interpretacji. Muszą wykonywać zadania aktorskie, czasem dość karkołomne (somnambuliczne balansowanie nad sceną, syzyfowa wspinaczka na stok-zjeżdżalnię). Wszyscy są znakomici, a Mykietyn pisał poszczególne partie z myślą o konkretnych aktorach. Soliści śpiewają na żywo, pozostała warstwa muzyczna i efekty dźwiękowe są odtwarzane z taśmy, a widownię otacza ośmiokanałowy dźwięk. Doprawdy, dużo się dzieje i jako opowieść o barwnych typach ludzkich, uwięzionych w zaczarowanej przestrzeni, jest to dzieło wartkie i sugestywne; a dla tych, którzy zawczasu przypomną sobie powieść Manna – okazuje się fascynującą przygodą intelektualną. Mykietyn nie powiedział w tym gatunku ostatniego słowa. Chciałby skomponować operę według opowiadania Roberta Gravesa „Krzyk”, tego samego, które przeniósł na ekran Jerzy Skolimowski. W głównej roli widziałby basa Łukasza Skoniecznego, który w „Czarodziejskiej górze” był doktorem Behrensem.
Austriacka kompozytorka Olga Neuwirth (ur. 1968), która ma za sobą również studia filmowe, po obejrzeniu „Zagubionej autostrady” Davida Lyncha postanowiła tę samą historię opowiedzieć w formie opery. Skomponowała ją w latach 2002-2003 do libretta napisanego wspólnie z prozaiczką i dramatopisarką Elfriede Jelinek (Nobel literacki 2004). Szczerze mówiąc, poza skrótami, tekst opery niewiele się różni od scenariusza filmowego pierwowzoru. Jedna z brawurowych scen (wybuch gniewu Mr Eddy’ego), która w filmie rozgrywa się na autostradzie, zostaje przeniesiona do warsztatu samochodowego. Tym samym tytułowa autostrada w ogóle znika ze sceny, co akurat wychodzi operze na dobre, podnosząc poziom surrealizmu. Neuwirth, a za nią reżyserka, Natalia Korczakowska, zamieniły przestrzeń sceniczną w domenę demonów szaleństwa. Szaleństwa w psychice, obyczajowości i moralności. Bohaterami zawładnęły demony zazdrości, seksu, konsumpcji i władzy. Nie mogą się przed nimi bronić, bo one już w nich są. Tajemnicze głosy i wizje mówią nie o tym, co będzie, lecz o tym, co już się zaczęło. Pełen ekspresji wieloplanowy ruch na scenie i ponad sceną, projekcje oraz muzyka, łącząca elementy klasyki, rocka, popu i jazzu tworzą aurę osaczenia i obezwładnienia. Największe wrażenie robi jednak operowanie ludzkim głosem. Neuwirth zestawia między innymi ostrość sopranowych koloratur (Barbara Kinga Majewska) z nieoczywistością tembru i skali kontratenorowej (Piotr Łykowski jako, nomen omen, Mystery Man) i swingującym ochrypłym sprechgesangiem (brawurowe monologi Davida Mossa). Do zasadności powstania jej wersji „Zagubionej autostrady” można mieć jednak zasadnicze zastrzeżenie. Film Lyncha miał bogatą oprawę muzyczną, zawierającą np. tematy Angela Badalamentiego i piosenki grupy Rammstein. Muzyka jest w nim nie tylko ilustracją; nie da się jej po prostu amputować i zignorować, a Neuwirth tak właśnie postąpiła. W tym wypadku znajomość filmu przeszkadza w percepcji opery i nieuchronnie prowadzi do porównań. No cóż… Ave Lynch.
Pod koniec XVI wieku natchniony kompozytor madrygałów, książę Gesualdo da Venosa, zamordował niewierną żonę i jej kochanka. Do tej i do drugiej podobnej historii z XVII wieku nawiązał współczesny włoski kompozytor, Salvatore Sciarrino (ur. 1946), pisząc libretto swojej najsłynniejszej opery – „Luci mie traditrici” („Oczy moje zdradliwe”, 1996-98). Jego dzieło to zapis zmagań z konwencją kulturową, a właściwie z dwiema konwencjami – obyczajową i estetyczną. Sciarrino mówi o emocjach i namiętnościach spętanych konwenansem. Dworskie maniery i bogate stroje maskują i tłumią buzujący pod powierzchnią wulkan. Gwałtowne, żarliwe słowa więzną w krtani. Na zewnątrz wydobywają się chłodne, grzeczne formułki, wypowiadane ściszonym, obojętnym tonem. Każdy gest jest niespieszny, wystudiowany. Nieujawnione namiętności nie istnieją. Jeśli wieść się rozniesie – należy zareagować, oczywiście zgodnie z konwenansem. Zdradzony książę Malaspina z opery Sciarrina gotów byłby darować żonie nielojalność, ale opinia publiczna każe kierować się honorem. Żona wie, że nieuchronnie czeka ją śmierć. Postawieni w ekstremalnych sytuacjach, targani huraganem uczuć, wszyscy bohaterowie tej opowieści działają jak w zwolnionym tempie. Powściągliwość – to słowo klucz interpretacji, tak wokalno-aktorskiej, jak instrumentalnej. Jakiejż ogromnej dyscypliny i koncentracji wymaga utrzymywanie każdej frazy w ryzach ściszonej melorecytacji, ledwo wydobywającej się przez ściśnięte gardło albo granie pojedynczych dźwięków chropawymi flażoletami lub z przydechem. Warstwa muzyczna u Sciarrina to jakby negatyw partytur barokowych, rozbuchanych, przebogatych. Nie do przecenienia jest tu rola dyrygenta – strażnika rusztowania rytmicznego, na którym trzeba jakoś rozpiąć nader wątłą tkankę dźwiękową.
Przeczytaj także