Rena Rolska – role jej życia

07.01.2025

min czytania

Udostępnij

Rena Rolska

Najprościej powiedzieć o niej: piosenkarka, lecz prześpiewała niewiele więcej niż połowę życiorysu – 49 z 92 lat. I chociaż przestała występować, do końca pozostała artystką życia – osobą aktywną, kreatywną, pomocną i samodzielną. Nakreślić jej portret – to opowiedzieć o polskiej muzyce, nie tylko rozrywkowej. O polskiej estradzie i filmie, o polskich losach. O ludziach, których spotkała Regina Rollinger-Jonkajtys, czyli Rena Rolska.

 

 

Urodziła się w 1932 roku we Włochach (dziś dzielnica Warszawy). Ojciec, absolwent wydziału matematyczno-przyrodniczego uniwersytetu we Lwowie, pracował w Głównym Urzędzie Miar. Został oddelegowany do kierowania oddziałem Urzędu w Siedlcach, więc rodzina wkrótce się tam przeniosła. Matka, pochodząca z Kresów, wychodząc za mąż, z żalem zrezygnowała z marzeń o karierze śpiewaczki; śpiewała tylko nad kołyską córki jedynaczki rosyjskie romanse i popularne piosenki – kiedy po latach Rena Rolska sięgnęła po ten repertuar, nie musiała się go uczyć.

Miejsce na estradzie

Pan Rollinger walczył w kampanii wrześniowej, dostał się do niewoli i czas II wojny spędził w oflagu. Jego żona i córka wróciły do Warszawy i z pomocą rodziny przetrwały okupację. Nawet w najtrudniejszych latach matka dbała o edukację córki, zdradzającej uzdolnienia muzyczne. Kilkuletnia Renusia zaczęła regularne lekcje gry na fortepianie. Nie przepadała za ćwiczeniem, ale wszystko, czego się nauczyła o muzyce, nie mówiąc o posiadaniu własnego instrumentu do ćwiczeń wokalnych i prób, przydało jej się w profesjonalnej karierze.
Po maturze w stołecznym Liceum im. Żmichowskiej (1951) zdawała na romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Przez chwilę, co prawda, myślała o studiach aktorskich, lecz nie bardzo wierzyła w swoje możliwości. Egzamin na romanistykę zdała, lecz do przyjęcia na studia zabrało jej punktów, które mogłaby dostać za tzw. pochodzenie społeczne, gdyby nie była córką „inteligenta pracującego”. Cóż, podobny los w tym samym czasie spotkał Jerzego Połomskiego, który starował na architekturę. On również, tak jak jego przyszła estradowa koleżanka, porzucił myśl o porządnym zawodzie na rzecz śpiewania.
Aby zapomnieć o niepowodzeniu, Regina pojechała z ojcem w góry, do Karpacza Górnego, zwanego wówczas Bierutowicami. Traf chciał, że w tym samym domu wczasowym zatrzymał się Wacław Filipowicz, który karierę wokalną rozpoczął jeszcze przed I wojną światową w chórze Harfa, a z czasem został cenionym pedagogiem śpiewu, profesorem Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie. Usłyszał dziewczynę śpiewającą sobie pod nosem i orzekł, że ma potencjał na solową karierę operową jako mezzosopran. Warunkiem było podjęcie nauki pod jego kierunkiem. Propozycja brzmiała kusząco, ale Regina nie miała pieniędzy na prywatne lekcje. Dla profesora nie było to przeszkodą – uznał, że skredytuje jej naukę, a przyszła Carmen zwróci mu dług jako znana śpiewaczka. Nie wątpił, że nią zostanie. Trzeba przyznać, że Filipowicz nie rzucał słów na wiatr. Miał wówczas pod skrzydłami młodego Bernarda Ładysza (Regina mijała się z nim na lekcjach) i wyszkolił go na prawdziwego operowego gwiazdora.
Filipowicz uważał, że doświadczenie śpiewu w chórze jest dobroczynnym etapem dla początkującego wokalisty. Za jego namową Regina podjęła pracę w kierowanym przez Jerzego Kołaczkowskiego Chórze Polskiego Radia. Zespół ten wykonywał muzykę od folkloru i pieśni masowych do klasyki. Dla adeptów był poligonem do obserwacji możliwości swojego głosu i do zawierania przyjaźni z innymi młodymi artystami. Regina poznała tam m.in. Barbarę Nieman, późniejszą primadonnę i żonę dyrygenta Stefana Rachonia, z którego orkiestrą Rena Rolska często występowała i nagrywała.
Trzy lata lekcji z Filipowiczem uświadomiły dziewczynie, że wolałaby jednak śpiewać piosenki niż arie. Zmieniła pedagoga na równie szanowaną, acz bardziej liberalną Janinę Krużankę-Reissową. Jej uczniem był Mieczysław Wojnicki, pierwszy tenor polskiej powojennej operetki, także wykonawca popularnych piosenek. Filipowicz dał Reginie świetny warsztat wokalny – nauczył higieny głosu, prawidłowej emisji, oddychania, kształtowania barwy, natomiast Reissowa pokazała, jak bawić się głosem, jak wychodzić z granic emisji operowej. Ona również nie wątpiła, że jej podopieczna odniesie sukces, lecz na estradzie rozrywkowej. Wymyśliła też dla niej pseudonim; nazwisko Rollinger było długie, trudne do wymówienia i dość nieprzyjemne w brzmieniu, zaś imię Regina nosiła jedna z piosenkarek o ugruntowanej już wówczas pozycji (Regina Bielska). Na wzór piosenkarek takich jak Marta Mirska czy Natasza Zylska, Regina Rollinger przybrała pseudonim Rena Rolska. W dość ryzykowny sposób – zawzięcie paląc przez pewien czas papierosy – zdołała nieco obniżyć skalę głosu, chcąc dodać mu tajemniczej, przyciemnionej głębi. Tak, substancje zawarte w papierosach powodują zgrubienie fałd głosowych, a na dłuższą metę – stan zapalny i guzy na strunach głosowych; absolutnie nikomu nie polecamy palenia taktycznego!
W 1954 roku w studiu radiowym dokonała próbnego (choć bez próby) nagrania – do odtwarzanego z płyty orkiestrowego akompaniamentu zaśpiewała polskie słowa francuskiego szlagieru „Pod dachami Paryża” (tytuł polski: „To śpiewa Paryż”; odzyskane po latach nagranie można znaleźć na YT). Test wypadł tak dobrze, że wkrótce Jan Cajmer, szef jednej z najlepszych orkiestr muzyki rozrywkowej, zaproponował jej występ w koncercie transmitowanym na żywo na całą Polskę.
Oficjalny debiut Reny Rolskiej odbył się w maju 1955 roku w warszawskiej Hali Gwardii (na scenie, która w czasie wydarzeń sportowych służyła za ring bokserski), w czasie audycji radiowej „Zgaduj-zgadula”. Zaśpiewała kilka utworów znanych już z wykonań innych piosenkarek. Miała pożyczoną sukienkę, a zdenerwowanie usiłowała pokonać dużą dawką waleriany. Odtąd trema miała jej towarzyszyć niemal przy każdym koncercie, ale nauczyła się nad nią panować.

Mikrofon bez granic

Występ solo przed kilkutysięczną publicznością na sali i kilkumilionową przy radioodbiornikach stał się przepustką do profesjonalnej kariery. Rolska trafiła na świetny moment. Zaczynała się odwilż polityczna. Branża rozrywkowa mogła odetchnąć od propagandy i ideologii, a obywatele byli spragnieni tanecznych rytmów, pięknych melodii, komediowych skeczy i monologów. Estrada pokryła całą Polskę – artyści przyjeżdżali autobusami do miast i miasteczek, wydawali płyty, a radio lansowało przebój za przebojem. Od początku lat 60. XX wieku organizowano cykliczne festiwale piosenki – polskiej w Opolu, międzynarodowej – w Sopocie, radzieckiej – w Zielonej Górze, żołnierskiej – w Kołobrzegu. Kalendarz występów zapełniał się sam, a piosenkarze tej klasy co Rolska mogli też liczyć na częste wyjazdy zagraniczne, głównie do tzw. krajów demokracji ludowej, lecz również do Polonii amerykańskiej i do Europy Zachodniej.
Rozpoznawalność dawało przede wszystkim radio. Nagrywano w redakcji muzycznej, którą kierował Władysław Szpilman – dziś znany przede wszystkim jako bohater filmu „Pianista” Polańskiego, naonczas – pianista renomowanego Warszawskiego Kwintetu Fortepianowego – zespołu kameralnego muzyki poważnej, a także kompozytor szlagierów. To on, wraz z komisją repertuarową, decydował, którą z nowych piosenek zatwierdzonych do nagrania powierzyć któremu piosenkarzowi; to przypisanie nie było zresztą ostateczne i dany utwór mógł zaistnieć w kilku interpretacjach. Rena Rolska znalazła się w gronie stałych bywalców radiowego studia nagraniowego, czuła jednak, że Szpilman nie darzy jej sympatią. Doszły ją słuchy, że zdaniem Szpilmana jest ona nie kobietą, lecz rybą, ponieważ śpiewa bez emocji. Za to Jan Cajmer gorąco popierał jej talent i być może to on przekonał Szpilmana do pewnej ważnej decyzji. Kiedy w 1959 roku Rolska odebrała telefon od Szpilmana, który kategorycznym tonem nakazał jej stawić się w jego gabinecie, nie spodziewała się niczego miłego. Dostała nuty nowej piosenki do nauczenia się i zarejestrowania w już umówionym terminie. Zorientowała się, że Szpilman przywiązuje dużą wagę do tego zlecenia i chce zachować w sekrecie nazwisko autora muzyki – podpisanego „Derwid”. Słowa piosenki napisali Zbigniew Kaszkur i Zbigniew Zapert, a jej tytuł brzmiał „Nie oczekuję dziś nikogo”. Ów slow-fox, mistrzowsko zinterpretowany pod względem wokalno-aktorskim, należy do największych przebojów Rolskiej i do pereł polskiej muzyki rozrywkowej. Kto się krył pod pseudonimem, dowiedziała się dopiero 40 lat później, gdy w filharmonii urządzono koncert piosenek… Witolda Lutosławskiego. Tak, mistrz współczesnej muzyki poważnej w latach 50. XX wieku, aby zarobić na życie, skomponował ponad 30 uroczych piosenek o chwytliwych melodiach. Wybrał pseudonim Derwid na cześć postaci z dramatu „Lilla Weneda” Słowackiego – króla, który pieśniami śpiewanymi z akompaniamentem harfy dodaje otuchy swojemu ludowi. Warto wspomnieć, że piosenka „Nie oczekuję…” współtworzyła oprawę dźwiękową do baletu według muzyki Lutosławskiego, wystawionego w 2018 roku w Londynie. Obecni na premierze słynni awangardowi filmowcy, bracia Quay, byli zafascynowani piosenką i jej wykonaniem.
A Szpilman? Po nagraniu kompozycji Derwida chyba przekonał się do Rolskiej. Uznał ją za najlepszą wykonawczynię swojej piosenki „Deszcz”, napisanej do tekstu Gałczyńskiego, a piosenka ta miała wiele świetnych interpretatorek, jak m.in. Irena Godlewska z Chórem Czejanda, Irena Santor, Łucja Prus czy Ewa Bem.
Każda piosenka Reny Rolskiej to mistrzowski monodram wokalno-aktorski. Płynnie pokonuje granice między rejestrami głosu; bez problemu przechodzi od śpiewu do parlanda i na odwrót („Jak to dziewczyna”). Operuje szeptem i dramatycznym wołaniem („Nie wolno mi”); z naturalnym wdziękiem wskakuje w zmienny rytm piosenki („Widzisz mała, jak to jest”). Ma perfekcyjną dykcję i intonację. Mistrzyniami były dla niej gwiazdy międzywojnia, takie jak Wiera Gran. O śpiewanie swojej piosenki o kataryniarzu poprosił ją sam Ref-Ren, czyli Feliks Konarski (autor słów „Czerwonych maków na Monte Cassino”) – i Rolska znakomicie kontynuowała tradycję poprzednich wykonawczyń tego szlagieru, czyli Zofii Terné i Renaty Bogdańskiej. Ale i na niej wzorowały się młodsze koleżanki, na przykład Halina Kunicka, której ojciec kazał brać przykład z Rolskiej.
Rena Rolska nagrała kilkaset piosenek i wydała kilkanaście płyt długogrających. Swoistą chlubę przynosi jej fakt, że nie ma w dorobku longplaya z kolędami. Żałowała, że po latach melomani kojarzyli ją niemal wyłącznie z jednym, jej najstarszym przebojem: „Złoty pierścionek” (muzyka Jerzego Wasowskiego, słowa Romana Sadowskiego).
Lubiła i szanowała słuchaczy, a za najlepszą uznawała publiczność w dwóch krajach: USA (sześć tras koncertowych dla Polonusów) i ZSRR (12 wizyt artystycznych). Dla spontanicznych, serdecznych Rosjan śpiewała po rosyjsku. Wydała płytę w ZSRR i była tam uważana za najpopularniejszą po Annie German polską piosenkarkę.

Więcej niż śpiew

Młodzieńcze marzenia o aktorstwie nigdy w niej nie zgasły. Ciągnęło ją do kabaretu i, równolegle, do kariery wokalistki. Zbierała doświadczenia w aktorstwie kabaretowym. W latach 1956-1960 była związana z Kabaretem Architektów „Pineska” (spotykana jest też nazwa „Pinezka”), najpopularniejszym warszawskim kabarecie, rezydującym w kawiarni Nowy Świat. Trafiła tam dzięki pierwszemu mężowi, który przyjaźnił się z założycielem „Pineski”, Janem Świąciem. Głównie śpiewała, ale występowała też w krótkich scenkach satyrycznych.
W latach 1965-1966 była jedyną kobietą w zespole Dreszczowca. Ten specjalizujący się w czarnym humorze kabaret ułożył zaledwie jeden program, ale był zjawiskiem tak ciekawym, że nawet Polska Kronika Filmowa poświeciła mu materiał (nr 51A/65; do obejrzenia w cnecie). Kabaret założyli Wojciech Młynarski i Marian Jonkajtys – drugi mąż Rolskiej, a teksty z dreszczykiem pisał m.in. młody Maciej Zembaty. Rolska wspominała program jako rollercoaster skeczów, monologów (jak ten o babinie, która sprzedaje oskubaną, ale żywą gęś) i piosenek (np. o namiętnej miłości do szkieletu), wymagający ekwilibrystyki, ponieważ aż siedemnaście razy musiała się błyskawicznie przebierać. Rozmaite pozakabaretowe zajęcia członków zespołu sprawiły, że ich drogi się rozeszły, ale Zembaty z powodzeniem kontynuował formułę w kabarecie Dreszczowisko.
Od początku lat 60. XX wieku przez dwie dekady Rolska współpracowała z „Podwieczorkiem przy mikrofonie” – cotygodniową radiową audycją kabaretową, transmitowaną na żywo z warszawskiej kawiarni „Stolica”. Najpierw tylko tam śpiewała, później zaś, kiedy się okazało, że świetnie naśladuje głos małej dziewczynki, zaangażowano ją do roli… Rolskiej, niesfornej uczennicy, która swoimi spostrzeżeniami niezmiennie doprowadza nauczyciela do apopleksji. Każda scenka zaczynała się od słów: „Rolska, do tablicy!”. Ustrojona wielką kokardą na głowie, z miną niewiniątka, ogromnym temperamentem i cieniutkim głosikiem Rolska owijała sobie wokół palca nie tylko Pana Profesora, lecz miliony radiosłuchaczy. Uwielbiała to grać i nawet zapominała o tremie. Autorami przezabawnych tekstów byli Zenon Wiktorczyk, Jerzy Baranowski i Roman Sadowski. W rolę Profesora wcielali się aktualni konferansjerzy audycji, czyli: Wiktorczyk, Mieczysłąw Pawlikowski, Tadeusz Ross lub Jonkajtys, a jako uczniowie czasem dołączali Barbara Marszel i Kazimierz Brusikiewicz, lecz symbolem cyklicznego skeczu została Rolska – polska Lolitka.
W 1965 roku Rena otrzymała zadanie aktorskie niezwiązane ze śpiewem. W filmie „Sam pośród miasta” w reżyserii Haliny Bielińskiej zagrała atrakcyjną, elegancką kobietę, drwiącą z banalnego chwytu podrywacza. Mężczyzna zagadnął ją przy barze, błędnie biorąc za osobę, której miał przekazać ważną informację. Rola Rolskiej (niezamierzona paronomazja) to epizodzik, ale zagrany bezbłędnie, nasycony emocjami i znaczeniami. Co więcej, owym wyśmianym podrywaczem był sam Zbigniew Cybulski. Ciekawe jest to, że w tym samym roku premierę miał film „Pingwin”, w którym główną rolę żeńską zagrała Krystyna Konarska, popularna wówczas piosenkarka, o 9 lat młodsza od Reny. Ona także nie śpiewała na ekranie, a w postsynchronach dubbingowała ją Kalina Jędrusik.
Rena Rolska – w jej własnej opinii – najważniejszą życiową rolę zagrała jako żona i matka.

Kobieta pracująca

Po raz pierwszy wyszła za mąż w wieku 21 lat, za studenta medycyny, z którym uczyła się do egzaminów, a z zapamiętanych wiadomości o fizjologii i terapii nieraz potem korzystała. Odmienne tryby życia: lekarza i artystki estradowej, odmienne zainteresowania i priorytety – tego nie dało się skleić. W 1961 roku Rolska poznała Mariana Jonkajtysa. Aktor i reżyser, asystent Ludwika Sempolińskiego w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej, miał za zadanie dobrać wykonawców do piosenek zakwalifikowanych do I Konkursu Polskiej Piosenki (poprzednik festiwalu w Opolu). Jonkajtys zaproponował Rolskiej utwór „Piosenka prawdę ci powie” (muzyka Marka Sarta, słowa Karola Korda) i chciał wspólnie opracować interpretację. Rena była dosłownie wstrząśnięta przebiegiem próby. Jonkajtys pracował z nią jak z aktorką. Analizował tekst, omawiał sens każdej poetyckiej frazy i różne sposoby podania tekstu. Przed piosenkarką otworzył się głębszy, bogatszy świat. Zaangażowanie, urok, bezpretensjonalność Jonkajtysa zdobyły jej serce. Od tej pory byli razem przez 43 lata. Ślub wzięli w roku 1965. A I Konkurs Polskiej Piosenki wygrała właśnie Rena Rolska.
Jonkajtys (1931-2004) pochodził z Augustowa, z rodziny nauczycieli. W 1939 roku, po wkroczeniu Rosjan na tereny wschodniej Polski, jego ojciec został zabity przez NKWD. Najstarszy brat zginął w kampanii wrześniowej, a Marian z matką i piątką rodzeństwa został wywieziony do Kazachstanu. Rodzinie udało się wrócić do kraju w 1946 roku. Jonkajtys przez dwa lata studiował rusycystykę. Ukończył studia na wydziale aktorstwa estradowego i wykładał na swojej Alma Mater interpretację piosenki estradowej. Marzył o powstaniu w Polsce teatru musicalowego z prawdziwego zdarzenia, bo przez jego zajęcia przechodziło wielu utalentowanych piosenkarsko i tanecznie ludzi, którzy później nie mieli gdzie rozwinąć talentu. W 1974 roku w budynku dawnego domu kultury na warszawskiej Pradze Jonkajtys zorganizował Teatr Na Targówku i był jego dyrektorem do 1981 roku. Dziś działa tam Teatr Rampa.
Jonkajtysowie pragnęli zostać rodzicami. Po długich staraniach, w roku 1972 Rena urodziła jedynego syna. Miała 40 lat; powiedziała później, że gdyby w tamtych czasach dostępna była metoda in vitro, nie wahałaby się ani chwili. Będąc w błogosławionym stanie, przemodelowała organizację swojego życia. Zrezygnowała z koncertów wyjazdowych; zatrudniła się na etat w rewiowym Teatrze Syrena (pracowała tam do 1978 roku). Gdy synek miał kilka, kilkanaście miesięcy, Rolska występowała wieczorami w teatrze, a w czasie przerwy w spektaklu wskakiwała do samochodu i pędziła do domu, żeby wykąpać dziecko i wrócić na scenę. Chociaż repertuar Syreny nie spełnił jej oczekiwań, jeżeli chodzi o zakres zadań aktorskich, które miała do wykonania na scenie, to nie zamierzała się przenosić do Teatru na Targówku. Nie chciała przyklejać mężowi łatki dyrektora, który faworyzuje własną żonę.
W grudniu 1981, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, Rolska po raz ostatni zaśpiewała na estradzie – w stołecznej Sali Kongresowej na koncercie pod, jakże ironicznym, jak się okazało, tytułem: „Jesień radość niesie”. Po ogłoszeniu stanu wojennego środowiska artystyczne rozpoczęły bojkot występów w państwowych instytucjach kultury. Mimo nalegań Rolska odmówiła powrotu do „Podwieczorku przy mikrofonie”. A kiedy po dwóch latach bojkot przestał obowiązywać, życie koncertowe wyglądało już inaczej – mniej było imprez i artyści musieli sami zabiegać o angaż. Rolska przywykła do sytuacji, w której to organizatorzy do niej dzwonili. Nie to jednak ostatecznie zadecydowało o jej rozstaniu z estradą. Otóż Marian Jonkajtys, popierający bojkotujących kolegów, został zwolniony ze stanowiska dyrektora. Kilka lat wcześniej zrezygnował z etatu w Szkole Teatralnej. Postanowił pójść nową drogą. Zdał egzamin czeladniczy z inkrustacji w drewnie, czyli zdobienia przedmiotów drewnianych wstawkami z innego drewna lub metalu. Jonkajtysowie urządzili w jednym z pokojów warsztat i razem (Rena mogła wreszcie wykorzystać swoje zdolności manualne i umiejętność posługiwania się narzędziami, którą posiadła w dzieciństwie dzięki ojcu) wytwarzali m.in. portrety, ikony, krucyfiksy, przedmioty pamiątkowe. Sprzedawali je w Cepelii i galeriach rzemiosła artystycznego. Dzięki stałym dochodom mogli kupić dom w Sulejówku, w którym mieszkali przez kilkanaście lat.
Rolska nie wróciła już do śpiewania także z powodów, jak mówiła, „zmęczenia materiału”. Im dłużej nie śpiewała, w tym gorszym stanie znajdowały się jej struny głosowe. Ale najważniejszym powodem był pogarszający się stan zdrowia męża – fizyczny i psychiczny. Lata harówki i głodówki na zesłaniu dały o sobie znać. Zła wspomnienia odezwały się z całą wyrazistością. Aby zwalczyć demony przeszłości, Jonkajtys zaczął spisywać wspomnienia – w niezwykle oryginalny sposób – wierszem. Ukazały się w kilku tomikach, z okładkami zaprojektowanymi przez syna – Grzegorza. Jonkajtys działał w Związku Sybiraków. Napisał nawet słowa Hymnu Sybiraków (muzyka: Czesław Majewski). Jako mieszkaniec Sulejówka zapoczątkował akcję na rzecz zorganizowania muzeum Piłsudskiego w dworku, w którym mieszkał Naczelnik. Dziś park w Sulejówku nosi imię Jonkajtysa. Jest tam kamień z tablicą upamiętniającą obywatela zasłużonego dla miasta.
Grzegorz Jonkajtys ukończył warszawską Akademię Sztuk Pięknych. Zajął się animacją i wyjechał do USA. Mieszka w San Francisco i pracuje nad efektami specjalnymi w filmach. Kręci też własne – animowane („Arka”) i aktorskie („Takeover”, premiera w listopadzie 2024). Ma żonę, z pochodzenia Chinkę, i córkę. Regularnie przyjeżdżał do matki.
Jonkajtysowie mieli konia, kupionego od wojska na aukcji; Rena, motywowana przez męża, nauczyła się jeździć konno. Świetnie posługiwała się komputerem, surfowała w internecie. Po śmierci męża skupiła się na pracy społecznej w Związku Artystów Scen Polskich – była szefową koła warszawskiego i sekcji estrady. Proponowano jej przeniesienie się do domu artystów seniorów w Skolimowie, ale wolała przebywać wśród ulubionych przedmiotów w mieszkaniu na Czerniakowskiej. Słuchała muzyki klasycznej, śledziła wydarzenia polityczne. Zawsze zadbana, ujmująco serdeczna. Pewien miłośnik jej piosenek, farmaceuta Dominik Piworowicz ustalił, że używała perfum Guerlain Shalimar, a przedtem – Coty L’Aimant, natomiast w latach 60. XX wieku była zadowolona po prostu z rodzimego zapachu Być może.
Usnęła na zawsze 27 sierpnia 2024 roku. Miała skromny pogrzeb – nabożeństwo w Kościele Środowisk Twórczych i pochówek w grobie rodzinnym, obok rodziców i męża, na Powązkach Wojskowych (kwatera B 36, rząd 4, miejsce 29). Po mszy Anna Sroka-Hryń zaśpiewała „Złoty pierścionek” z akompaniamentem fortepianu. Przeczytano list minister kultury Hanny Wróblewskiej: „Była symbolem swoich czasów, odzwierciedleniem pokory i skromności. Nie potrzebowała blasku fleszy, choć zasługiwała na najjaśniejsze światła”.

 

Hanna Milewska
Hi-Fi i Muzyka 10/2024

Przeczytaj także

David Gilmour Luck and Strange

31.12.2024

Muzyka

Pop-rock

David Gilmour – Luck and Strange

27.12.2024

Muzyka

Pop-rock

Jack White – No Name

24.12.2024

Muzyka

Sylwetki / monografie

Billy Joel – młodszy dzięki AI

John Lennon Mind Games

22.12.2024

Muzyka

Winyl

John Lennon – Mind Games

Joan As Police Woman Lemons, Limes and Orchids

20.12.2024

Muzyka

Pop-rock

Joan As Police Woman – Lemons, Limes and Orchids

18.12.2024

Muzyka

Wydarzenia

Sting nostalgicznie

17.12.2024

Muzyka

Klasyka

Łukasz Macioszek Joanna Czapińska – Forgotten Sonatas

16.12.2024

Muzyka

Sylwetki / monografie

Wolfgang Rihm – presja ekspresji