
24.01.2019
min czytania
Udostępnij
Na dwunaste urodziny dostałem od ojca monografię Led Zeppelin pt. „Hołd”. Był rok 1991, a księga wyglądała jak z innego świata. Pięknie wydana, z niesamowitymi zdjęciami, dodatkowo po polsku. Autor, Dave Lewis, w wielu punktach sugerował, że zespół garściami czerpał z dziedzictwa minionych dekad. Dla mnie brzmiało to jak oszczerstwo. Chciałem, by muzyka mojego ukochanego bandu była nowatorska i niepowtarzalna. Dziś wiem, że erudycja wcale nie musi być gorsza od pionierskiej kreatywności. Led Zeppelin mieli w sobie coś boskiego, ale owa boskość nie wzięła się znikąd. Poprzedziła ją ciężka praca, rozwijanie warsztatu i zdobywanie doświadczenia. Zacznijmy więc od głębokich lat 60. XX wieku, czyli epoki przed rozpoczęciem działalności brytyjskiego kwartetu.
„Gitara jest najważniejsza” – stwierdził młody Jimmy Page, kiedy odpuszczał sobie marzenia o karierze mikrobiologa. Pierwsze kroki na scenie stawiał z zespołem Yardbirds. Wcześniej, w latach 1963-1968, działał jako wzięty muzyk sesyjny. To właśnie jego gitarę słychać w „Downtown” Petuli Clark (1964), „I’m a lover, not a fighter” The Kinks (1964), „The last mile” Nico (1965), „Beck’s Bolero” Jeffa Becka (1967), „With a little help from my friends” Joe Cockera (1968) czy „Bald headed woman” The Who (1965) oraz „Heart of Stone” The Rolling Stones (1964), a to i tak jedynie część jego aktywności. Z Yardbirds Page grał od 1966 roku. Zespół był nie tylko lubiany, ale także szanowany. Przewinęło się przez niego wielu wspaniałych muzyków, w tym Eric Clapton i wspomniany Jeff Beck. Grupa miała nie tylko wymiar komercyjny, ale także ambicjonalny, ponieważ każdy szanujący się muzyk chciał do niej trafić.
Brytyjska prasa nie okazywała zespołowi nadmiernej przychylności. Peter Grant wiedział jednak, że nie ma się czym przejmować i trzeba zwyczajnie robić swoje. Wiedział też, że na rodzimym rynku nie ma prawdziwych pieniędzy i rozmachu koncertowo-fonograficznego. Poleciał więc za ocean i dogadał się z właścicielami Atlantic Records, którzy otwierali się wówczas na repertuar bardziej rockowy, a mniej soulowy. W ten sposób jeden z najlepszych zespołów brytyjskich stał się zespołem bardzo amerykańskim. I właśnie z odbicia w USA zrobił ogromną światową karierę. Spokojnie można uznać, że tak jak lata sześćdziesiąte komercyjnie należały do The Beatles, tak następna dekada była okresem panowania Led Zeppelin. Dziwne, bo Peter Grant promował ich bardzo po swojemu. Żadnych singli, żadnych typowych ruchów. Tylko albumy, jako wartość sama w sobie. Gdy Atlantic samowolnie wypuściło jeden z singli, zwalisty, dwumetrowy Grant wparował podobno do biura wytwórni i zrobił karczemną awanturę.
„Physical Graphitti” potwierdził świetność zespołu. Porządny podwójny album, pełen różnorodnych utworów, połączonych wspólnym mianownikiem stylu Led Zeppelin. Warto zaznaczyć, że Peter Grant wydał tę płytę we własnej oficynie – Swan Song Records. Tak też było ze wszystkimi kolejnymi albumami studyjnymi. Led Zeppelin robili swoje, wypełniali stadiony i coraz pewniej zaznaczali swoją obecność w historii muzyki rozrywkowej. Należy jednak zaznaczyć, że pod względem kreatywności tracili impet; zaczęli się też zmieniać mentalnie i wizualnie. Robert Plant nieco zakrył gołą klatę, z którą tak chętnie biegał przedtem po scenie. John Bonham przytył i wyglądał już nie jak drapieżny rockman z wąsem, a raczej jak wędkarz. Małe kapelutki, które wkładał, jeszcze bardziej pogłębiały to wrażenie. Jimmy Page przestał nosić psychodeliczne surduty i uderzył w nutę „schludnego pana z lekkim odchyleniem”. Jedynie John Paul Jones prezentował się tak jak wcześniej, czyli normalnie. Zespół grał dobrze, ale nie tak porywająco jak kiedyś. Mimo zbliżającej się punkrockowej rewolucji, nadal dobrze funkcjonował na rynku, choć było go trochę mniej. Zagorzali miłośnicy interpretują ten ruch jako przemyślaną strategię, jednak prawda jest taka, że na ostatnich albumach czuć zmęczenie. Owszem, słychać też wybornych muzyków, ale brak tego ognia, co na pierwszych sześciu albumach.
Koncerty bywały różne. Zespół dość swobodnie traktował swoje rzemiosło. Na samym początku koncertowej drogi wszyscy byli trzeźwi i skoncentrowani, więc akurat wtedy słusznie zachwycali publiczność. Dopiero później sprawy przybrały niekorzystny obrót. Wprawdzie sekcja rytmiczna robiła, co mogła, jednak odurzony Page kaleczył riffy i solówki. Plant za to był tak zachwycony sobą, że widział się w roli wokalisty soulowego. Przesuwał frazę, zmieniał tekst, dopowiadał jakieś niepotrzebne głupoty. Ogólnie jednak Led Zeppelin dawali czadu i to liczyło się najbardziej. Brzmienie albumów nie zachwyca; przynajmniej tych najlepszych muzycznie. Fani tłumaczą to eksperymentami, jednak prawda jest taka, że pierwsze płyty Zeppów są zrealizowane niechlujnie. Oczywiście, znajdą się obrońcy, którzy uznają, że tak miało być, ale przypomnę Pink Floyd i ich niezwykłą staranność (przynajmniej od „The Dark Side of the Moon”). I to pomimo faktu, że Floydzi, w porównaniu z Zeppami, nie potrafili grać. Dyskografia jest nierówna. Właściwie po „Physical Graphitti” można mówić o zmęczeniu materiału. Winę można zrzucać na narkotyki Page’a, alkohol Bonhama i śmierć syna Planta, ale oceniamy tutaj twórczość. Teksty były tak zawiłe i hermetyczne, że nawet Robert Plant nie umiał o nich opowiedzieć szczegółowo. Usprawiedliwiał się „abstrakcją” i „możliwością swobodnej interpretacji”. Zespół był nawet posądzany o satanizm, ponieważ w skomplikowanych metaforach doszukiwano się ukrytego, ciemnego przekazu. Sam band grał zresztą na nucie owego mętnego znaczenia. Z perspektywy czasu tamta mglista ezoteryka drażni.
Natychmiastowo rozpoznawalne brzmienie. Tego zespołu nie da się pomylić z żadnym innym. Czegokolwiek by nie grali – od razu słychać, że to oni. Albo ktoś, kto próbuje się do nich upodobnić. Ostatnio nieźle się to udaje grupie Greta Van Fleet. Hity. Zespołowi udało się stworzyć co najmniej dwadzieścia rozpoznawalnych przebojów, mimo że przecież specjalizował się w mało popularnym gatunku, jakim jest hard rock. Charakterystyczne riffy stały się kanonem dla gitarzystów, a „Schody do nieba” – symbolem epoki. Mimo koncertowego i realizacyjnego niechlujstwa, w składzie nie było słabych ogniw. Jimmy Page jest uznawany za jednego z najlepszych gitarzystów wszech czasów, a jego grę naśladowały pokolenia muzyków. Robert Plant to czysta energia i charakterystyczna składowa stylu zespołu. John Paul Jones i John Bonham z powodzeniem dotrzymywali kroku kolegom. Niesamowita sekcja rytmiczna. John Bonham, czyli „Bonzo”, to perkusista, jakich mało. Owszem, walił mocno, ale umiał też grać finezyjnie. W pełni świadomy soulu, bluesa i jazzu, przemycał do muzyki Zeppów mnóstwo interesujących rozwiązań. Stał się inspiracją dla pokoleń. Nawet legendarny Jeff Porcaro przyznawał się do fascynacji Bonzem. Bonham grał bardzo inteligentnie. Dzięki niemu wszyscy uwierzyli, że perkusista to nie prosty chłopak, grający „cztery na cztery”, jak Charlie Watts z Rolling Stones. Trzymający się nieco w cieniu basista John Paul Jones to nie tylko znakomity rytm i puls. Odpowiadał także za większość organowych i melotronowych brzmień. Zamieniał czasem gitarę basową na rhodesa. Bez zahamowań, że będzie „za mało rockowo”. Jako basista miał znacznie utrudnione zadanie, ponieważ Bonham, zamiast trzymać się linii basu, obudowywał rytmem gitarowe riffy Page’a. Ale nawet pomimo tego Jones perfekcyjnie trzymał time. Otwartość na różne style. Choć dla niektórych ta zaleta może być wadą. Jednak prawda jest taka, że poszukiwania zespołu były bardzo ciekawe. Od klasycznego niemal bluesa, folku, przez rocka, hard rocka, na rocku progresywnym kończąc.
„IV” Tak! Zdecydowanie warto zacząć od „Czwórki. Nie tylko dlatego, że znalazło się na niej „Stairway to Heaven”, ale przede wszystkim dlatego, że słychać tutaj mocny rdzeń zespołu, który się właśnie uformował. A takie utwory, jak „Rock and Roll”, „Black Dog” czy „The Battle of Evermore”, elektryzują do dziś. „Houses of the Holy”, czyli piąty album grupy. Słychać, że zespół naprawdę w siebie uwierzył, ale też, niestety, na niej zaczął się wypalać. Liryczne i rozbudowane „The Rain Song”, dowcipne „D’yer Mak’er”, hipnotyzujące „No Quater”, ludowe „Over the Hills and Far Away” to fragmenty najbardziej progresywne, choć nie najłatwiejsze w odbiorze. „II”. Druga płyta Led Zeppelin jest zwykle deprecjonowana przez krytykę. Że niby dopiero trzeci album to prawdziwy egzamin. I o ile „III” jest bardzo dobra, o tyle na „Dwójce” band nie traci impetu po błyskotliwym debiucie. W tej muzyce pełno spirytusu i ognia, choć głównym zarzutem, z jakim się spotyka, jest przeładowanie tradycyjnym bluesem, przy nie do końca wyklarowanym stylu. Bzdura. Od początku do końca słychać, że to Led Zeppelin – buzujący energią, soczysty i pomysłowy. Od klasycznych „Lemon Song”, „Ramble on”, „Moby Dick”, a na magicznym „Thank you” skończywszy. „I”. Co to był za debiut! Co to jest za debiut! Led Zeppelin pokazali światu, że rock może być jeszcze ostrzejszy, niż wszystkim się zdawało. Owa moc nie przeszkadza jednak w zmyślnych poszukiwaniach. I tak, obok „Communication Breakdown”, na płycie można znaleźć przepięknie odjechane „Dazed and Confused”. „Physical Graphitti” – podwójny album, przez wielu uważany za najwybitniejszy w dyskografii zespołu. Osobiście uważam, że jest trochę za długi, ale zawiera tak istotne utwory, że nie można przejść obok niego obojętnie. Najważniejsze to „Kashmir”, „In my time of dying”, „Ten years gone”. Poza tym jest przyzwoicie nagrany. Tym razem zespół zadbał nie tylko o treść, ale i o formę.
Kiedy w lutym 1970 Led Zeppelin koncertowali w Danii, zmienili nazwę na The Nobs. Chcieli w ten sposób uniknąć konfliktu z hrabiną Evą Von Zeppelin, która uznała, że brzmią jak rozwrzeszczane małpy, a to przecież nie przystoi. „No Quarter” oznacza „nie ćwiartka”, a podobno właśnie ćwiartkami odmierzało się dawki „kwasu” – narkotyku zażywanego w celach rekreacyjnych. Hipnotyczny utwór z płyty „Houses of the Holy” wiąże się z deklaracją pójścia na całość: „dziś wezmę cały, a nie tylko ćwiartkę”. Ale może to tylko plotki. Podobno Bonzo walił w bębny z taką mocą, gdyż przed erą muzykowania pomagał ojcu na budowie, wyrabiając niesamowitą siłę w rękach. Prawdziwe nazwisko Johna Paula Johnsa to John Baldwin. Gdy basista miał 18 lat, spotkał na swej drodze menadżera Rolling Stones Andrew Oldhama. Ten, zachwycony grą przyszłego Zeppa, zasugerował mu zmianę nazwiska na „bardziej artystyczne”. W roku 1973, w czasie trasy po USA, zespół poruszał się własnym Boeingiem 720-022, z wielkim napisem „Led Zeppelin”. Nazywali go The Starship. Pewnego razu Bonham pilotował maszynę na trasie Nowy Jork – Los Angeles… bez licencji pilota. Ciekawe, czy przynajmniej na trzeźwo?
Michał Dziadosz
Hi-Fi i Muzyka 10/2018
Przeczytaj także