
14.07.2013
min czytania
Udostępnij
EMI 2012
Na zdjęciach do najnowszej płyty Kylie Minogue pozuje w eleganckim stroju na tle fortepianu Steinwaya. Obrazek to z pewnością ładny, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że ta poza, jak i cała konwencja „The Abbey Road Sessions” są przynajmniej ciut wymuszone. Pomysł, by piosenki gwiazdy pop przybrać w „dostojne” orkiestrowe aranżacje, nie jest szczególnie oryginalny. Zdaje się, że Kylie po raz kolejny chce się wstrzelić w panującą modę. Próbuje swoich sił w stylistyce bliższej Adele niż Lady Gagi. Niestety, brak jej wystarczających warunków wokalnych, by robić z siebie – nawet popową – divę. Jej głos ma wprawdzie słodką barwę i niemal można usłyszeć w nim rozbrajający uśmiech Australijki, ale to za mało. Nawet świetna produkcja, sygnowana logiem legendarnego studia, nic na to nie poradzi. Nie jest to projekt zupełnie zły, a dla tradycyjnych melomanów nowe wersje piosenek Kylie będą bardziej zjadliwe niż ich wersje synt-popowe. Perełką jest minimalistycznie zaaranżowane „Where The Wild Roses Grow”, które brzmi po prostu wspaniale! Tyle że to efekt przede wszystkim przyprawiającego o ciarki wokalu Nicka Cave’a. Nic dziwnego. Ten artysta w klimacie, do którego nawiązuje „The Abbey Road Sessions”, czuje się jak ryba w wodzie. Niestety, o Kylie nie da się powiedzieć tego samego.
Autor: Bartosz Szurik
Źródło: HFiM 02/2013
Przeczytaj także