11.12.2024
min czytania
Udostępnij
Melomani mogą po prostu czytać o ciekawych osobowościach, które czasem były ustawiane w drugim szeregu, mimo że odegrały znaczącą rolę w życiu artystycznym swoich czasów, a ich dorobek nie zasługuje na zapomnienie. Interesującej monografii doczekała się na przykład Maria Szymanowska, kompozytorka i sławna w swoich czasach pianistka, teściowa Mickiewicza; książka o Szymanowskiej stanie na półce obok pozycji o Bacewiczównie. Obok wydawniczych portretów Mozarta czy Berlioza znajdzie się też miejsce dla Telemanna, uchodzącego za najpłodniejszego kompozytora.
W ostatnich miesiącach światło dzienne ujrzały monografie Karłowicza i Morawskiego. Byli rówieśnikami. Obaj urodzili się w 1876 roku, lecz ich losy na każdym etapie życia potoczyły się inaczej. Mieczysław Karłowicz trafił do narodowego panteonu sztuki. Eugeniusz Morawski zyskał przydomek kompozytora wyklętego (sic!), tak bowiem zatytułowano trójpłytowy album z radiowymi nagraniami jego utworów orkiestrowych.
Karłowicz (choć zginął w wieku chrystusowym, przygnieciony tatrzańską lawiną) pozostawił swą spuściznę we wzorowym porządku; większość dzieł była na bieżąco wykonywana i wydawana, a z mocy testamentu później rozporządzało nimi Warszawskie Towarzystwo Muzyczne, z aktywnym udziałem matki kompozytora. 72-letni Morawski zmarł w wyniku komplikacji po wylewie; jego dorobek, poza kilkakrotnie wystawianym baletem „Świtezianka”, popadł w zapomnienie. Morawskiego jako kompozytora spotkała wielka tragedia – 80% jego manuskryptów nutowych zaginęło w pożodze powstania warszawskiego – pozbawione edycji drukiem, były nie do odtworzenia. Nieżyczliwe nastawienie prominentów polskiej muzyki do osoby Morawskiego okazało się przysłowiowym gwoździem do trumny. O trumnie będzie jeszcze mowa.
Anna Woźniakowska ukazuje biografię Karłowicza jako drogę artysty, który perfekcyjnie wykorzystał pochodzenie, wsparcie domu rodzinnego, współpracę ze spotkanymi ludźmi, edukację u najlepszych pedagogów Pragi i Berlina oraz talent, by tworzyć dzieła piękne, nowatorskie i ponadczasowe. Cechowały go pracowitość i systematyczność, pęd do doskonalenia zdobytych umiejętności – czy była to gra na skrzypcach, nauka teorii muzyki, zgłębianie tajników fotografii, czy też jazda na nartach. Był znakomitym kompozytorem, lecz również pionierem polskiej artystycznej fotografii krajobrazowej i taternikiem. Organizował działalność Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego i Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Miał naturę społecznika, a z drugiej strony – samotnika. Uwielbiał w pojedynkę, z aparatem fotograficznym i statywem na plecach, przemierzać górskie szlaki. Umiał również stanąć przed wielką orkiestrą jako dyrygent.
Wrażliwość na malarstwo oraz dar obserwacji ludzkiej psychiki wykorzystywał w komponowaniu. Najsłynniejsze dzieła Karłowicza to poematy symfoniczne, opowiadające pewne historie: „Powracające fale”, „Epizod na maskaradzie”, „Stanisław i Anna Oświecimowie”. Okazał się też mistrzem pieśni, z umuzycznień wielkiej poezji (Słowacki, Krasiński, Asnyk, Konopnicka, Przerwa-Tetmajer) czyniąc perły liryki wokalnej.
Podziwiano jego maestrię instrumentacyjną, niezrównaną wśród wcześniejszych i współczesnych mu kompozytorów. Woźniakowska przychyla się do zdania Bogusława Schaeffera, że po Chopinie to właśnie Karłowicz jest najwybitniejszym polskim talentem. Ileż muzyki mógłby jeszcze napisać, gdyby nie wypadek pod Kościelcem.
Gieniusiem (ale nie Geniuszem) nazywał Eugeniusza Morawskiego jego najlepszy przyjaciel, litewski kompozytor i malarz Mikalojus Konstantinas Čiurlionis. Świadom był wad charakteru Morawskiego, które nie pomagały w osiągnięciu sukcesu artystycznego. Eugeniusz wychował się w Warszawie, w rodzinie inspektora portu warszawskiego (który wrócił z zesłania za udział w powstaniu styczniowym). Kontakt z muzyką zaczął od gry na… katarynce i helikonie (mała tuba), a kilkuletnie lekcje fortepianu z kiepską nauczycielką miały niski poziom, co przy niezbyt pilnym ćwiczeniu dało opłakany efekt. Po ukończeniu gimnazjum osiemnastoletni Morawski został przyjęty do warszawskiego Instytutu Muzycznego na niższy kurs fortepianu – czyli przerabiał ten sam materiał, co dzieci zaczynające tam edukację.
W programie nauczania najbardziej interesowały go zajęcia z komponowania. Nie znosił obowiązkowych ćwiczeń z kontrapunktu (zdarzało się, że odrabiał je za niego Čiurlionis). Zaliczył pełny tok nauki i, jako 28-latek, zapisał się do Szkoły Sztuk Pięknych, jako że od dziecka zdradzał zdolności plastyczne.
Syn patrioty, członek Polskiej Partii Socjalistycznej, za działalność niepodległościową został osadzony w Cytadeli i skazany przez władze carskie na czteroletnią zsyłkę na Syberię. Ojciec Eugeniusza wystarał się (prawdopodobnie za łapówkę) o zmianę wyroku na czteroletnie wygnanie poza granice Rosji. 32-letni student odebrał to jako szansę na odbycie studiów w kulturalnej stolicy Europy – Paryżu. Kontynuował tam naukę kompozycji, malarstwa i rzeźby. Pobyt nad Sekwaną z zakładanych czterech lat przeciągnął się do… dwudziestu dwóch. Francuskie orkiestry prawykonały kilka jego poematów symfonicznych (były też rzadkie wykonania w kraju). Morawski występował też na koncertach kameralnych, akompaniując śpiewaczkom interpretującym jego pieśni. W „kolonii” polskich artystów był popularny, zatem z zapałem wszedł do zarządu Towarzystwa Artystów Polskich w Paryżu.
W 1930 roku wrócił do Polski, by pokierować konserwatorium w Poznaniu, a następnie konserwatorium w Warszawie. Okazał się sprawnym organizatorem, lubianym przez studentów. Niestety, nie wszyscy wykładowcy podzielali tę sympatię. Żywa była pamięć o Szymanowskim, który był rektorem przed Morawskim. Szymanowski, otoczony swoistym kultem jako największy po Szopenie i opromieniony międzynarodowymi sukcesami kompozytor, wydawał się na tle Morawskiego bogiem. Według przekazów z epoki Morawski miał na biurku pudełko w kształcie trumienki, do której wkładał karteczki z nazwiskami nieprzyjaciół, w tym Szymanowskiego. Uważano to za nieludzkie, zważywszy na ciężką chorobę twórcy „Harnasiów”.
Aktywność w dziedzinie edukacji i upowszechniania muzyki sprawiała Morawskiemu niekłamaną przyjemność. Zasiadał w jury Konkursu Chopinowskiego i Konkursu Wieniawskiego. Był nawet konsultantem muzycznej uczelni w Kairze. Na własną pracę twórczą nie zostawało już czasu.
W czasie okupacji prowadził wraz z kolegami-artystami sklepik tytoniowy; dawał też lekcje muzyki. Po wojnie miał zostać rektorem stołecznej wyższej szkoły muzycznej, ale wylew przekreślił plany. Morawski został pochowany w 1948 roku na Starych Powązkach w Warszawie. Numer kwatery (333-3-9) pomoże tym, którzy nadaremnie będą szukać Morawskiego na tablicy z listą kompozytorów przy bramie; wieść niesie, że o braku jego nazwiska zadecydował strażnik pamięci Szymanowskiego i zasłużony renowator Powązek – Jerzy Waldorff.
Kompozytor i pisarz Stefan Kisielewski we wspomnieniu o Morawskim w „Tygodniku Powszechnym” domagał się sprawiedliwości dla zmarłego, czyli wykonywania jego utworów i wydania ich drukiem. Argumentował wielkodusznie: „Kultury polskiej nie stać na rozrzutność czy marnotrawstwo”.
Trudno się z tym nie zgodzić, jednak Morawski to wyjątek (?) potwierdzający regułę. Oprócz wspomnianych powojennych inscenizacji baletu „Świtezianka” i potrójnego albumu radiowego (2020), ważne akty podtrzymania pamięci o Morawskim to: płyta z tuzinem pieśni (śpiewa Agnieszka Rehlis, 2014), kompakt z trzema poematami symfonicznymi (wykonuje Sinfonia Varsovia, 2012) i nagranie „Świtezianki” przez Orkiestrę Teatru Wielkiego – Opery Narodowej pod batutą Łukasza Borowicza dla kolekcji PWM „100 na 100”.
Fundamentalne znaczenie dla oddania sprawiedliwości Morawskiemu ma przedstawiona tu książka Oskara Łapety z serii „Małe monografie”. Muzykolog i psycholog (co nie jest bez znaczenia) poświęcił kompozytorowi „wyklętemu” pracę doktorską, która dała podstawę książce. Łapeta, nie tracąc z oczu misji kulturo-rewindykacyjnej, potrafi pokazać swojego bohatera we właściwych proporcjach. Punktuje okoliczności, na które artysta nie miał wpływu, lecz one miały wpływ na jego karierę, a zarazem nie ukrywa tych cech i działań, na które Morawski miał osobisty wpływ, lecz poprzez lekceważenie lub zaniedbanie marnował życiowe szanse.
Gaduła i zgrywus, rozczochrany, pozbawiony poczucia czasu, kochał biesiadowanie, żarty i anegdoty. Od czasu do czasu mobilizował się do zrywu twórczego, na co dzień jednak marnotrawił czas i energię – uroczy leniuszek z wielkim zezem, skorygowanym operacją w zaawansowanym wieku. Gdy się zamyślił, wyglądał jak smutny Beethoven w okularach (określenie uczestniczki jednego z urządzanych przez Eugeniusza happeningów). Miał powodzenie u kobiet, ale ożenił się po pięćdziesiątce – i rychło o tym zapomniał. Zapomniał nawet o oficjalnym zakończeniu małżeństwa. Kiedy po II wojnie wystąpił o rozwód, „uśpiona” żona była przekonana, że od dawna są rozwiedzeni. Trochę podobnie traktował swoje utwory – leżały gdzieś prawie niewykonywane, a on tracił z nimi kontakt. Aż większość z nich stracił na zawsze – cztery symfonie i pięć oper, w tym dwie nieukończone.
To, co zostało, słuchane dziś, ze stuletniej perspektywy, robi niezwykłe wrażenie. Bogactwo orkiestracji, ruchliwość plam i strug dźwięku, potoczystość narracji – to niezaprzeczalne zalety poematów „Don Quichotte”, „Nevermore”, „Ulalume”, baletów „Miłość” i „Świtezianka” czy kwartetu smyczkowego.
Karłowicz zmarł w 1909 roku. W tym samym czasie publiczność francuska, a następnie polska, mogła usłyszeć pierwsze kompozycje Morawskiego. Gdyby jego twórczość była od początku obecna w pełnym wymiarze, regularnie w obiegu koncertowym i fonograficznym, zapewne trochę inaczej patrzylibyśmy na historię polskiej muzyki XX wieku. Monografia pióra Oskara Łapety otwiera przestrzeń do powrotu.
Hanna Milewska
07-08/2024
Przeczytaj także