
30.12.2022
min czytania
Udostępnij
Scofield nigdy nie był artystą szczególnie ekspresyjnym. Jego grę – może poza okresem spędzonym u Davisa – cechuje beznamiętność i przewidywalność. Po tej płycie nie spodziewałem się zresztą cudów, znając „Yankee go Home” – najnowszy projekt gitarzysty, z którym niedawno przemierzył świat. Moją rezerwę wobec krążka „Solo” potęgował fakt, że Scofield nie miał wcześniej potrzeby nagrania solowego albumu – ten wymogła na nim pandemia. W repertuarze płyty znalazło się 13 utworów. Część z nich napisał Scofield, reszta pochodzi z różnych muzycznych bajek – od jazzu i bluesa, po „traditionals”. Utwory są zwarte. Mają postać improwizowanych szkiców, pozbawionych spójnej narracji i formy. Scofield bawi się tematami. Próbuje podejść do nich z różnych stron, stawiając na intuicję, spontaniczność i doświadczenie. W efekcie powstała muzyka typu „rozmowa z sobą samym”. Ten „dialog” raz idzie wartko („Coral”, „Elder Dance”), innym razem trochę się sypie („Not Fade Away”). Pod względem muzycznym niewiele się tu dzieje (looper został wykorzystany do najprostszych zadań), natomiast Scofield próbuje eksperymentować z brzmieniem, co nie wychodzi albumowi na dobre. Mam mieszane uczucia po przesłuchaniu tych nagrań. Wyłania się z nich bowiem obraz znudzonego artysty, który ma za sobą najlepsze lata i nie bardzo wie, co dalej. Propozycja wyłącznie dla zagorzałych fanów gitarzysty.
Bogdan Chmura
Przeczytaj także