10.08.2012
min czytania
Udostępnij
EMI 2011 Dystrybucja: BMG Polska
Na zdjęciach na okładce, wystylizowany przez Karla Lagerfelda, 87-letni Charles Aznavour wygląda na krzepkiego 70-latka i w takiej też jest formie wokalno-autorskiej. Gratulacje – to fenomen. To ostatni żyjący, a w dodatku czynny bard ze słynnej czwórki: Aznavour, Brel, Brassens, Becaud. Czy nowym albumem wnosi coś nowego do dzisiejszej muzyki pop, do własnego dorobku? Niespecjalnie. Przy całym szacunku dla kondycji i zapału Aznavoura, z dwunastu piosenek płyty „Toujours” („Zawsze”), do których, poza jedną, napisał i muzykę, i słowa, wieje straszliwą nudą, a przyczyna tkwi w ich bolesnej przewidywalności. Wszystkie utwory sprawiają wrażenie, jakby wyszły spod jednej sztancy. Przygrywka, kilka zwrotek, koniec. Eumir Deodato, również przecież nie młodzik, opracował dynamiczne aranżacje oparte na instrumentach klawiszowych (m.in. organy Hammomda, wprowadzające klimat retro) i rozbudowanej perkusji; skrzypce i klarnet, akcenty klezmerskie. Na pierwszy rzut ucha brzmi to nawet nieźle, ale melodie, a zwłaszcza słowa, to czysty banał, powielanie schematu pojęciowego „My way“ Sinatry (a właściwie francuskiego pierwowzoru tego szlagieru, czyli „Comme d’habitude“ Claude’a François). Przez kolejne długaśne strofki trwa wyliczanka wszystkich doświadczeń biograficznych, wszystkich krzywd i radości, spuentowana jakimś komunałem, w stylu: szedłem – idę – będę szedł – w życiu trzeba iść. Jedna taka piosenka na krążku miałaby wielką moc konfesji, ale tuzin takich samych to emerycka konfekcja.
Autor: Hanna Milewska
Źródło: HFiM 12/2011
Przeczytaj także