
05.05.2025
min czytania
Udostępnij
W latach 70. XX wieku syntezatory były okropnie drogie, a w dodatku jednogłosowe. To znaczy, że można było na raz grać na klawiaturze tylko jeden dźwięk. O ile tego typu rozwiązanie jest potrzebne do kreowania basu, solówek oraz przeróżnych tematów, o tyle trudno stworzyć z jednogłosowej polifonii bogate tło. A przecież tło stanowi istotny składnik aranżacji – nawet przy wspaniale rozplanowanym instrumentarium jego brak sprawi, że aranż pozostanie suchy.
Wiedziano o tym już w latach sześćdziesiątych i dlatego poszukiwano sposobów na wzbogacanie struktur; istotną rolę odegrały efekty modulacyjne oraz przestrzenne. Próbowano zrobić wszystko, by na przykład brzmienie gitar było albo na tyle energetyczne, by zdominować całość, albo na tyle bujne, by ubarwić utwór. To jednak ciągle było za mało. Bogatsze zespoły, wspierane przez duże wytwórnie, dysponowały orkiestrami. Nie zawsze jednak dało się zabrać taki skład w trasę albo zmieścić w małym studiu. Pojawiały się więc pomysły w rodzaju wielokrotnego rejestrowania kwartetu smyczkowego. Ograniczenie tworzyła jednak zbyt mała liczba śladów w magnetofonach. The Beatles przez długi czas nagrywali na dwóch ścieżkach. Dopiero pod koniec ich kariery możliwości techniczne znacznie się poszerzyły.
W pewnym momencie pojawił się melotron, czyli – tłumacząc najprościej – ogromny magnetofon sprzężony z klawiaturą sterującą – taką jak do pianina, tylko mniejszą. Gra na klawiszach uruchamiała zapisane na taśmach partie i można było zagospodarować tło właśnie takim brzmieniem. Sęk w tym, że urządzenie było awaryjne i kłopotliwe; taśmy zrywały się, zużywały i plątały. Z drugiej strony, wniosło do muzycznego świata nową jakość i stało się ciekawym znakiem czasów. Powstały utwory „Nights In White Satin” Moody Blues, „Epitaph” King Crimson i wiele innych. To były świetne kompozycje, ale z melotronem okazały się jeszcze lepsze. Mało kto jednak mógł sobie pozwolić na tak skomplikowane urządzenie, a jeśli już, to nikt normalny nie chciał się z nim bujać w trasie. Bo jak ogarnąć serwis? Kto miałby to przenosić? Muzyczny fach wymaga sprzętów solidnych, trwałych i odpornych na czynniki zewnętrzne. Potrzeba stworzenia czegoś, co choć w części zastąpi orkiestrę i nie będzie tak kłopotliwe, była ogromna.
Udało się to już w początkach lat siedemdziesiątych, a w roku 1974 premierę miała Solina, sygnowana przez holenderską markę Eminent BV.
Jej pełna nazwa to Solina String Ensemble albo ARP String Ensemble. Legendarna string maszyna oferowała 49-głosową polifonię, co na tle innych opcji mogło przyprawić o zawrót głowy. Takie spektrum było niezbędne, gdyż pełne brzmienie instrumentu uzyskiwano dopiero po skompilowaniu ze sobą kilku warstw emulujących takie instrumenty, jak kontrabas, wiolonczela, altówka, skrzypce, trąbka i rożek. Aby osiągnąć kompletny, odlotowy rezultat, trzeba było jeszcze nałożyć na to wszystko efekty modulacyjne, wbudowane w instrument. Oczywiście kombinacji było o wiele więcej, ale to najbardziej znane brzmienie uzyskiwano właśnie w ten sposób.
Co ciekawe, oryginalny model doczekał się aż czterech wersji, różniących się szczegółami na poziomie modulacji, opcji mono lub stereo oraz obecnością diod, które pojawiły się w ostatniej edycji. Obecnie na rynku wtórnym organów i innych urządzeń klawiszowych nazywanych Solina znajdziemy sporo (m.in. Eminent 310). Zdarzają się też instrumenty prezentujące zbliżony poziom. Nie zmienia to jednak faktu, że królowa jest tylko jedna.
Przyjrzyjmy się innym urządzeniom tego rodzaju. Trudno mówić o pierwszej string maszynie, ponieważ koncepcja ewoluowała. Trudno też jednoznacznie wskazać, od którego momentu mamy do czynienia z takimi właśnie sprzętami. W latach 60.-70. XX wieku zacierała się granica pomiędzy elektrycznymi organami a czymś więcej. O ostatecznej kwalifikacji przesądzało brzmienie, popularność danej konstrukcji i ostatecznie to, jak została zapamiętana.
Poza klasyczną Soliną (ARP String Ensemble, 1974) pojawił się szereg urządzeń działających na podobnej zasadzie, w tym między innymi: Freeman String Symphonizer (1970), Eminent 310 Unique (1972), czyli protoplasta królowej, Logan String Melody (1973), Elka Rhapsody (1974), Roland RS-101 (1975), Roland RS-202 (1976), Korg Polyphonic Ensemble S (1976), Crumar Orchestrator (Multiman-S, 1977) czy Roland VP-330 (1979).
Co ciekawe, Moog obudził się w temacie dopiero pod koniec lat 70. i w roku 1980 zaprezentował Opus 3. Było to coś pomiędzy organami, syntezatorem smyczkowym i klasycznym syntezatorem analogowym. Dodatkowo urządzenie miało wbudowany efekt typu chorus oraz panel z modulacjami. Wydaje się, że z powyższych maszyn uznaniem zbliżonym do Soliny cieszył się Roland VP-330. Działo się tak prawdopodobnie przez wzgląd na wbudowany wokoder oraz możliwość ustawienia innych barw (np. chórów), ale również mieszania ze sobą różnych, bardziej skomplikowanych warstw. Z kolei Eminent 310 Unique gra na płycie „Oxygene” Jean-Michela Jarre’a i brzmi identycznie jak jego legendarny następca. W końcu miał identyczną sekcję odpowiedzialną za smyczki. Problem polegał na tym, że fizycznie był ogromnym grzmotem. Może właśnie dlatego nie zawojował świata tak, jak ARP String Ensemble. Holendrzy poszli po rozum do głowy i odchudzili pierwotną konstrukcję. Uczynili ją bardziej mobilną i odnieśli sukces.
Warto też wspomnieć o string maszynie rzadkiej, ale (w mojej skromnej opinii) dorównującej królowej pod względem niesamowitości brzmienia. Mam na myśli Korga Lambdę ES50, nazywanego po prostu Korgiem Lambda. To jednak temat niszowy. Szkopuł w tym, że instrument miał premierę dopiero w 1979 roku, a zatem był spóźniony, podobnie jak Moog Opus 3. Nie oferował też dodatkowych opcji, jak Roland VP-330.
Można się zastanawiać, po co komu były jakieś string maszyny, skoro można było kupić Polymooga (1975) albo inny polifoniczny syntezator. Przecież wystarczająco wypełniłby tło w aranżacji. Problem w tym, że niewielu muzyków było na niego stać. Potrzebne były rozwiązania tańsze, łatwiejsze w transporcie i mniej kłopotliwe od orchestronu i melotronu, nie mówiąc o kwartecie smyczkowym czy prawdziwej orkiestrze. Cenowo string maszyny oscylowały w granicach 1000-2000 $, co na tle pięciokrotnie droższego Polymooga wyglądało atrakcyjnie. Oczywiście efekt brzmieniowy był zupełnie inny, ale powstała dzięki niemu nowa jakość, którą słuchacze pokochali. Przykładowo brassy z Mooga nie brzmią jak prawdziwe instrumenty dęte, ale doczekały się osobnej kategorii: są po prostu „trąbkami” z Mooga. Podobnie z emulacją smyczków generowanych przez analogowe string maszyny. Większość odbiorców nie słucha muzyki instrumentami, a już na pewno nie konkretnymi ich rodzajami, modelami czy markami. A jednak Solina i pokrewne sprzęty niosą ze sobą niepowtarzalny i od razu rozpoznawalny klimat lat siedemdziesiątych. Dodatkowo prawdziwa analogowa string maszyna, jak wszyscy jej niecyfrowi kuzyni, jest na swój sposób nieobliczalna. Potrafi przynieść nieoczekiwane zwroty akcji pod postacią kłębiących się alikwotów, zazębiających się ze sobą dźwięków i momentami uroczo niedoskonałych artefaktów. Dobrej klasy instrumenty tego rodzaju niezwykle wdzięcznie osadzają się w miksie, naturalnie go spajając, wypełniając i wzbogacając. Osobiście określam to dość subiektywną analogią. Porównuję Solinę, zarówno pod względem pasma, jak i charakteru, do kipiącego mleka, które nie jest w stanie wykipieć.
Kiedy w drugiej połowie lat 80. rynkiem zawładnęły cyfrowe syntezatory, korzystanie z analogowych „syntezatorów strunowych” straciło sens. Nowoczesne konstrukcje przyćmiły na chwilę wszystko, co było wtedy dostępne. Nie rozstrajały się tak łatwo, wymagały o wiele mniej uwagi, a serwis – zamiast czynności elektroniczno-elektryczno-mechanicznych – ograniczył się głównie do elektroniki. Zwykle też obejmował naprawy modułowe, co upraszczało sprawę.
W latach 80. XX wieku tradycyjne string maszyny nadal się pojawiały, ale wykorzystywano je rzadko. Szczególnie w drugiej połowie dekady, kiedy to niemal w stu procentach przestawiono się na cyfrę. Do Polski wszystko docierało z opóźnieniem, więc i schyłek analogowej techniki przebiegał u nas wolniej. Działo się tak między innymi dlatego, że w wielu programach telewizyjnych, szczególnie popularno-naukowych, do bólu zgrywano utwory Jean-Michela Jarre’a, których aranżacje wypełniało tajemnicze brzmienie Soliny, a dokładniej Eminenta 310 Unique. Z drugiej strony, ubogi rynek instrumentów trzeba było czymś zagospodarować. Leciały więc do nas najróżniejsze spady z Zachodu, w tym z tego całkiem bliskiego, czyli NRD. Z braku laku do Polski trafiała czasem Vermona Piano Strings, produkowana przez naszych niemieckich sąsiadów. Był to instrument nie tak subtelny jak Solina, ale do pewnego etapu wystarczający. ZSRR również miał w tej partii swoje rozdania. Wprawdzie toporne, ale zawsze. Sowieci opracowali kilka string maszyn, z których najbardziej znaną była Elektronika EM-25.
Jakiś czas temu zaczęto wracać do tego typu schematów, a Behringer postawił sobie za cel rekonstrukcję legendarnej Soliny String Ensemble. O ile klony starych syntezatorów sygnowane tą marką bywają różne, o tyle akurat ten, zbudowany przy udziale twórców oryginalnej Soliny, jest sprzętem zgodnym z pierwowzorem. W celach oszczędnościowych zrezygnowano, co prawda, z tradycyjnej obudowy i klawiatury, ale współcześnie produkowany moduł nawiązuje do tego sprzed lat również wizualnie.
Najważniejsze jest jednak brzmienie. Wystarczy spiąć instrument z ulubioną klawiaturą poprzez port midi i magia dzieje się sama. Nie trzeba nawet specjalnie wymiatać. Wystarczy kilka akordów i mamy Jean-Michela Jarre’a w domu. Ktoś mógłby zadać pytanie, na co to komu, skoro niemal w każdym poważniejszym cyfrowym syntezatorze uwzględniono barwę emulującą string maszynę? Oczywiście większość ludzi nie usłyszy różnicy, ale jeśli producent, aranżer czy instrumentalista chce zachować pierwotny nastrój, nie powinien nawet się zastanawiać nad substytutem.
Podobnie jak w pierwszej części z udziałem Minimooga, postanowiłem wybrać kompozycje, w których odzywają się string maszyny. Warto zwrócić uwagę, jak różną pełnią w nich funkcję. Raz szczelnie wypełniają tło, kiedy indziej stanowią tylko jeden z elementów bardzo gęstej aranżacji. Oprócz poniższych przykładów string maszyny były lub nadal są używane przez takich artystów, jak John Frusciante (Red Hot Chilli Peppers), Jonny Greenwood (Radiohead), Prince, Billy Corgan (The Smashing Pumpkins), Robert Smith (The Cure), Jack Antonoff (producent Taylor Swift), Mark Ronson, Edgar Froese (Tangerine Dream), John Lord (Deep Purple), Mike Oldfield czy Herbie Hancock.
Trudno wymienić choćby jeden utwór z najbardziej klasycznych wątków twórczości Jean-Michela Jarre’a, w których nie użyto by string maszyny. Niemal całe płyty „Oxygene” i „Equinoxe” wypełnia cudnie lejące się brzmienie. Jarre używał Eminenta 310 Unique, czyli rozbudowanej, pierwotnej wersji słynnej Soliny String Ensemble.
Był koniec lat 70. XX wieku, a sprzęt zapewne został mu z dawniejszych czasów, więc nie było sensu kupować nowego. Ciekawe, że przy ogromnej zmienności trendów w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, artysta z sukcesem mieszał to, co najnowsze, z tym, co dobrze znane. Dodatkowo nie miał oporów przed łączeniem brzmień Eminenta 310 Unique z melotronem, który zdawał się już wtedy sprzętem przestarzałym. Dzięki takiej otwartości do dziś możemy się cieszyć cudowną muzyką, która – z jednej strony – jest sterylna i chemiczna, z drugiej zaś wydaje się organiczna i naturalna.
Utwór pochodzi z płyty „Wish You Were Here” (1975). Choć solinowe brzmienie wypełnia niemal cały album, wybrałem właśnie ten.
Pojawił się on już w artykule o Minimoogu. Tam w kontekście syntezatorowych solówek, tu za sprawą barwnego tła, malowanego przez Richarda Wrighta przy użyciu najsłynniejszego wcielenia Soliny.
Aranżacja „Shine On Crazy Diamond” pokazuje, że do zbudowania nastroju naprawdę nie trzeba wiele; rozkład instrumentów na całej płycie jest wręcz ascetyczny. A jednak czasem mniej znaczy więcej. Pod warunkiem, że owo „mniej” jest bardzo wysokiej jakości.
Poza Soliną i Minimoogiem Wright gra na tradycyjnym fortepianie, elektrycznych pianinach Rhodes Suitcase i Hohner Clavinet D6, bezklawiaturowym syntezatorze EMS Synthi VCS3’s oraz organach Hammond C-3.
Bee Gees nic nie robili po łebkach, a swoje utwory dopieszczali nie tylko pod względem wokalnym. „Nights On Broadway” pochodzi z albumu „Main Curse” i wydaje się zapowiedzią tego, co nastąpi wkrótce. Panowie nie śpiewają jeszcze falsetami, a utwory nie mają aż tak otwarcie dyskotekowego charakteru jak ich późniejsza twórczość. Mimo to kryją w sobie taneczną dynamikę, która zachęca do rytmicznego przytupywania. To jednak nadal bardziej funky niż disco.
W „Nights On Broadway” Solina String Ensemble pojawia się w bridge’ach i refrenach, dodając aranżacji niesamowitej energii. Poza nią użyto jeszcze m.in. elektrycznego pianina Yamaha CP 70M, na którym zagrano przestrzenne akordy, Minimooga, który obsługuje bas, oraz funkowego Hohnera Clavinet, czyli instrumentu klawiszowego operującego w gitarowym paśmie i znakomicie napędzającego całość. Sytuacja nieco się zmienia w lirycznej części utworu, w której pojawia się prawdziwa gitara basowa, a Solina pełni funkcję typowej syntetycznej orkiestry.
Przygnębiająca płyta Bowiego „Low” zawiera utwór „Warszawa”, dla którego inspirację stanowiły dwa krótkie pobyty artysty w stolicy naszego kraju. Miały one miejsce w latach 1973 i 1976. Za pierwszym razem David nawet nie wysiadł z pociągu, ponieważ nie posiadał stosownych dokumentów; wracał z podróży koleją transsyberyjską. Za drugim, gdy jechał z Moskwy do Berlina Zachodniego, udało mu się urwać na krótki spacer, w czasie którego odwiedził księgarnię na ówczesnym Placu Komuny Paryskiej (dziś Plac Wilsona) i kupił w niej kilka winyli. Wśród nich znalazła się płyta Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”. Wokalny motyw w kompozycji Bowiego prawdopodobnie został nią zainspirowany.
Jako ciekawostkę warto dodać, że „Warszawa” Bowiego zrobiła na członkach Joy Division takie wrażenie, że początkowo nazwali się właśnie Warsaw. Zmienili jednak tę nazwę, ponieważ w Londynie działała już grupa Warsaw Pakt i ekipa Iana Curtisa najwyraźniej nie chciała dymu.
Utwór „Video Killed The Radio Star” pojawił się w artykule o artystach jednego przeboju z września 2023 roku. Za jego produkcję odpowiadał Trevor Horn („Wielcy producenci”, „HFiM” 4/2019).
Jak na rok 1979, aranż był bardzo nowoczesny, może nawet futurystyczny. Mocno przetworzona perkusja, tradycyjna gitara basowa, sporo zabiegów na stole mikserskim i wstawki przypominające sample, które albo są wynikiem fizycznego cięcia i wklejania taśmy, albo pochodzą z samplera; w owym czasie istniał już CMI Fairlight i możliwe, że właśnie on został użyty.
Wiodące instrumenty klawiszowe to Yamaha CP 70M, czyli elektryczne pianino będące alternatywą dla Rhodesa (wielu muzyków woli właśnie ją) oraz Solina String Ensemble. Grający na nich Geoff Downes ciekawie przeplata struktury, wykorzystując string maszynę do dynamicznych zagrywek (szybki atak, niezbyt długie wybrzmiewanie).
Utwór stał się wielkim hitem i jest grany w stacjach radiowych emitujących złote przeboje do dziś.
Na początku lat osiemdziesiątych string maszyny powoli stawały się tematem z poprzedniej epoki. Mimo to wielu artystów nadal chętnie ich używało. W przypadku Joy Division obecność Soliny w aranżacji wzmocniła liryczny efekt kompozycji. Bez niej byłoby surowo i punkowo. Historia zespołu trwała bardzo krótko, a oficjalna studyjna dyskografia obejmowała zaledwie dwie płyty. Później, na gruzach grupy powstał inny zespół – New Order.
Choć Joy Division instrumentalnie byli składem początkującym, to ich energia i moc przesłania pozostały z odbiorcami do dziś. A jeśli mowa o „Love Will Tear Us Apart”, to Solina String Ensemble nie została sprowadzona do roli wypełniacza tła. Co prawda częściowo zawiesza się w aranżu swoim powolnym wybrzmiewaniem, jednak przede wszystkim służy do podkreślania linii wokalnej. Jak zresztą w wielu innych utworach Joy Division. Niewykluczone, że właśnie dzięki temu instrumentowi twórczość grupy stała się o wiele głębsza, mroczna i tajemnicza, a ich jedyny radiowy hit został jednym z hymnów romantyków początku dekady Margaret Thatcher, Lecha Wałęsy, Jana Pawła II i Ronalda Reagana.
Grecki mistrz muzyki elektronicznej jest znany głównie z korzystania z bardzo drogich i ogromnych potworów, pokroju Yamahy CS-80. Czasem jednak zdarzało mu się sięgnąć po bardziej przystępne instrumenty. Jeden z przykładów użycia string maszyny z fabryki Rolanda stanowi płyta „Mask”.
Album obfituje w rozmaite barwy i brzmienia. Wśród nich pojawiają się nie tylko Roland i wspomniana wyżej Yamaha, ale również prawdziwe chóry zmieszane z syntetycznymi.
Zawartość bywa określana mianem kontrowersyjnej. Zdaniem niektórych Vangelis za dużo chciał upchnąć na niewielkiej przestrzeni. Czy rzeczywiście? Moim zdaniem każdy artysta przeżywa różne momenty i czasem zwyczajnie ma ochotę na szlachetny patos. A po tylu wspaniałych wydawnictwach Vangelisowi można wiele wybaczyć.
Francuski duet Air jest znany z używania oryginalnych instrumentów retro. Swą karierę rozpoczynał pod koniec lat 90. XX wieku, a zatem w momencie, kiedy się wydawało, że analog umarł. Panowie jednak wyraźnie tęsknili za barwami, które znali z dzieciństwa i postanowili sięgnąć po malujące je i niemal już zapomniane sprzęty.
Jednym z nich była Solina String Ensemble, która pojawiła się nie tylko na pierwszej EP-ce „Premiers Symptomes” (1997), ale też w wielu późniejszych odsłonach twórczości niezwykłego duo. Można śmiało powiedzieć, że Air byli jednymi z muzyków, którzy ożywili analogowy świat. Przypomnieli wszystkim, jak bogatymi i solidnymi brzmieniami dysponują prawdziwe instrumenty sprzed lat.
To były dziwne czasy. Stare syntezatory pojawiały się na giełdach za bezcen. Magnetofony lądowały na śmietnikach, a ich miejsce zajmowały komputery oraz cyfrowe emulacje. Szkoda, że człowiek wtedy nie miał pieniędzy, bo można się było obkupić w te oldskulowe cudeńka. Dziś znalazłyby nabywców z pocałowaniem ręki, o ile w ogóle chciałoby się je sprzedawać.
Michał Dziadosz
Hi-Fi i Muzyka 03/2025
Przeczytaj także