
18.06.2025
min czytania
Udostępnij
W świecie syntezatorów sam tłusty i naturalny dźwięk już nie wystarczał. Nie wystarczała również jedno- lub dwugłosowa polifonia. Tworzono więc projekty absurdalne z dzisiejszej perspektywy. A jednak niektóre z tych instrumentów zyskały status legendy. Cieszą się wzięciem do dziś, a popyt odzwierciedlają osiągane przez nie ceny.
Piękne i drogie potwory to przede wszystkim: Yamaha CS-80 (1977), Prophet 5 (1978), Oberheim OB-X (1979), Oberheim OB-Xa (1981), Roland Jupiter 8 (1981) i Memorymoog (1982). Na pewno nie da się w relatywnie krótkim tekście opisać wszystkich. Dlatego potraktujmy wyżej wymienione jako symbole epoki i punkt wyjścia do dalszych rozważań. A jest co rozważać.
W zestawieniu brakuje Polymooga (1975), ale czy nie był on pierwszym polifonicznym syntezatorem? Był, choć… nie do końca. Powstał w oparciu o ciekawy, jak na 1975 rok, projekt, który jednak dość szybko się zestarzał. Zdążył się pojawić w kilku znanych utworach, ale nie spowodował przełomu. Poza tym stanowczo za dużo kosztował. Z punktu widzenia muzyka był bardzo drogą hybrydą elektrycznego pianina, string maszyny i jednogłosowego syntezatora. Wszystko to zostało spięte w robiący ogromne wrażenie, ale w rzeczywistości przeładowany technologicznie – a zatem często psujący się – układ przedwzmacniaczy, efektów i filtrów. Zapewne również z tego względu Polymoog nie doczekał się takiej sławy jak Minimoog.
W drugiej połowie lat 70. XX wieku ludzie pragnęli zdobywać kosmos. Nie tylko ten prawdziwy, ale również dźwiękowy. Tendencja zrodziła się zresztą jeszcze w latach pięćdziesiątych. W pewnym momencie przełamała ją moda na Woodstock, gitary i hippisów, ale ludzi dalej pociągało to, co nieznane, futurystyczne i nie z tej ziemi. Artyści również chcieli tam być. Dlatego muzyka elektroniczna zyskiwała na popularności wraz z lotami na Księżyc czy wysyłaniem w przestrzeń sond Pioneer i Voyager. Elektronika w muzyce przestawała być tematem tabu, a dla niektórych stała się wręcz jedynym środkiem wyrazu. Zrodziło to potrzebę rozwoju, dzięki której pojawiły się na świecie niesamowite maszyny, o których dziś opowiemy.
Fenomen
Słuchacze nieco się zmęczyli starymi brzmieniami i zapragnęli czegoś więcej. Oczywiście, że można tworzyć nawet bardzo udane aranżacje przy użyciu wyłącznie syntezatorów z jednogłosową polifonią, organów, string maszyn, pianin elektrycznych i pogłosów oraz efektów modulacyjnych. Zawsze da się coś z tego ukręcić. Jednak pod koniec lat 70. muzycy marzyli o sprzętach bardziej wszechstronnych, a jednocześnie wolnych od ograniczeń. Nowe, rozbudowane analogi nie przewyższały dotychczasowych jedynie wielogłosowością. Każdy z nich skrywał także mnóstwo innowacji, odmiennych od tego, co proponowała konkurencja. Suma tych czynników sprawiała, że niektóre modele stawały się naprawdę cenione. Ogromne znaczenie miały również inspiracje. Im maszyna mocniej wpływała na kreatywność artysty, tym ten tworzył lepsze dzieła. Często wyznaczały one nowe trendy. Muzycy wzajemnie się nakręcali, ale odbywało się to nie tylko poprzez naśladownictwo. Niektórzy chcieli wydeptywać nowe ścieżki i brzmieć zupełnie inaczej niż wszystko, co było znane do tej pory. Poza tym potężna i kosztowna maszyna dawała prestiż.
Prophet 5 miał polifonię ograniczoną tylko do pięciu głosów? Nie szkodzi! Grupa Japan Davida Sylviana kupiła kilka egzemplarzy i przez moment każdy z muzyków miał do dyspozycji na scenie własny. Na Yamahę CS-80 mogli sobie pozwolić nieliczni? I bardzo dobrze! W ten sposób próg wejścia był bardzo wysoki, ale rezultat – boski. A jak wyglądały wzajemne relacje tych sprzętów? Czy można mówić o sukcesie Propheta 5, który paradoksalnie wybił się na o wiele droższej Yamasze CS-80? W pewnym sensie tak, choć nie da się bezpośrednio porównywać tych instrumentów, bo o coś zupełnie innego w nich chodzi. Natomiast biorąc pod uwagę perspektywę drugiej połowy lat siedemdziesiątych, muzycy częściej wybierali Propheta 5. Był lżejszy, tańszy i również oferował mnóstwo możliwości.
Koszty
Nie wchodząc w szczegóły techniczne, można zastosować bardzo proste porównanie. Minimoog, który dysponował jednogłosową polifonią, w latach 70. XX wieku kosztował około 1200-1500 dolarów. By uczciwie i bez kombinacji poszerzyć polifonię do pięciu, sześciu czy nawet ośmiu głosów, trzeba było stanąć na rzęsach. Istotne było również zachowanie odpowiednich gabarytów i zaprojektowanie wszystkiego tak, by cena produktu nie równała się cenie czołgu. Bezstratne zamknięcie tylu głosów w relatywnie niewielkiej obudowie, i to jeszcze w technologii analogowej, było niesamowicie trudne i kosztowne. Dlatego cyfrowa rewolucja sprzętowa, która wydarzyła się kilka lat później, okazała się tak spektakularna. Muzycy mając do wyboru wielką, ciężką rozstrajającą się i ogólnie kłopotliwą maszynę wykonaną w przestarzałej technologii analogowej albo szczupły, lekki sprzęt cyfrowy, oferujący zupełnie świeże brzmienia, wybierali ten drugi. Stało się tak m.in. dlatego, że praktycznie wszystko, co analogowe, szumiało, buczało i nie domagało. Wielu z Was na pewno pamięta te czasy, kiedy dość już mieliśmy przestarzałych odbiorników radiowych, magnetofonów i gramofonów. Identyczny proces zachodził w świecie instrumentów. Dopiero później do powszechnej świadomości zaczęło docierać, że stara technologia nie była taka zła i może warto, choćby częściowo, do niej wrócić. Albo może inaczej: wrócić w sposób zrównoważony, kontrolowany i świadomy.
Schyłek
W 1983 roku pojawiła się Yamaha DX7. Można śmiało stwierdzić, że to wydarzenie wyznacza symboliczny koniec ery analogowej. Po drodze próbowano jeszcze żenić ze sobą dwa światy, np. produkując syntezatory hybrydowe. Trwało to jednak tylko chwilę.
Określenie „syntezatory hybrydowe” bardziej się czuje, niż rozumie. Przez lata dość mocno zatarła się bowiem granica pomiędzy tym sformułowaniem a definicją sprzętów czysto analogowych. Generalnie chodzi o to, że w pewnym momencie tor syntezy zaczął być mieszany. To znaczy: pochodził z tradycyjnego ruchu elektronów, ale gdzieś po drodze zostawał poddany cyfrowym filtrom i innym nowoczesnym bajerom. Nie oznacza to jednak, że współczesny instrument, który łączy ze sobą cyfrowe operowanie analogową syntezą, jest tym samym, co przykładowo PPG Wave (1981). Nie oznacza to również podobieństwa do współcześnie produkowanych analogowych maszyn z wbudowanym cyfrowym procesorem efektów. Z tego względu należy uważać na dość płynną granicę pomiędzy sprzętem analogowym, hybrydowym i cyfrowym.
Wracając do meritum: piękne i drogie potwory umarły śmiercią naturalną w drugiej połowie lat 80. XX wieku, czyli wtedy, gdy przebojem weszły na rynek syntezatory cyfrowe. Yamaha DX7 istniała już od roku 1983, ale zanim na dobre zagościła w studiach i na scenach, musiało minąć trochę czasu. Poza tym konkurencja również nie próżnowała i z czasem rynek został zagospodarowany. Później mało kogo interesowały analogi. Stan ten przypieczętowała końcówka dekady, w której królowały już takie sprzęty, jak Roland D50 (1987), Korg M1 (1988) czy mniej popularne, ale bardzo lubiane maszyny pokroju Ensoniq Mirage (1984). Nie oznacza to jednak, że od razu po wynalezieniu syntezy cyfrowej artyści wyrzucili swoje Memorymoogi i Prophety 5. Którzy z nich sięgali po legendarne instrumenty jeszcze w późnych latach osiemdziesiątych, o tym dalej.
Wielkie analogi współcześnie
Obecnie produkuje się mnóstwo syntezatorów analogowych! Można powiedzieć, że jakiś czas temu nastał ich renesans, który pod względem liczby sprzętów i ich różnorodności przebił nawet okres ich dawnej świetności. Powstają projekty, które nie tylko stanowią hołdy lub nawiązania do przeszłości, ale też patrzą w przyszłość, łącząc ze sobą wszystko, co najlepsze. Współczesne analogowe syntezatory nie są tak kłopotliwe, jak te sprzed lat. Głównie dlatego, że w ich konstrukcji przewidziano sterowanie cyfrowe. Mamy więc dźwięk w pełni naturalny, ale bez ryzyka, że instrument będzie się rozstrajał albo że pogubimy się w projektowaniu barw.
W środowisku muzyków budzi to wiele kontrowersji. Ortodoksi grzmią, że te urządzenia nie mają nic wspólnego z analogami sprzed lat. Przesadzają, ale faktycznie trzeba uważać. Producenci mają bowiem tendencję do koloryzowania rzeczywistości. Zanim więc zakupimy swój pierwszy analogowy syntezator, uważnie poczytajmy, czy analogowy nie jest w nim np. tylko filtr, a synteza odbywa się w świecie zer i jedynek. Ale ogólnie i tak jest w czym wybierać. Dziś mamy do czynienia z budżetowymi konstrukcjami o wielkim sercu, półką średnią, ale również ze sprzętami, na które trzeba wydać konkretny pieniądz. Produkowane są zarówno kopie urządzeń sprzed lat w nowych odsłonach, jak i zupełnie świeże systemy. Współczesnej wersji doczekał się m.in. Roland Jupiter 8 i wiele jego wcieleń, w tym reinterpretacje cyfrowe, jak Jupiter X (nie dajcie się nabrać!). Moog Music w latach 2018-2024 produkował sprzęt o nazwie Moog One. Można go było nabyć w dwóch wersjach: z polifonią ośmio- albo szesnastogłosową. Obecnie, jeszcze jako względna nowość, na rynku funkcjonuje ośmiogłosowa maszyna o nazwie Moog Muse.
Oberheim, który kiedyś konkurował z Prophetem, dziś jest wytwarzany przez firmę Sequential, czyli… producenta oryginalnych Prophetów. Dodatkowo konstruktorzy poszli po rozum do głowy i żeby nie utrudniać tematu, połączyli ze sobą dwa cenione modele, czyli OB-X i OB-Xa, zamykając je we współcześnie opracowanym OB-X8. Prophet również wrócił i to w różnych wersjach. Przypomnijmy, że w złotych latach po „piątce” pojawiły się „dziesiątka”, „sześćsetka” i kilka innych. Dziś wariantów jest tyle, że trudno się połapać.
A co z Yamahą CS-80? Ciągle czekamy na jej współczesną wersję, choć raczej nikomu nie będzie się opłacało reprodukować tego modelu. A jeśli nawet, to nie wiadomo, ile miałby kosztować. Oryginalna CS-80 osiąga ceny rzędu 200-300 tysięcy złotych. I wcale nie mówimy o stanie idealnym, bo ten potrafi kosztować pół miliona złotych! Dużo, ale dla zobrazowania relacji przytoczę następujący przykład. Otóż drogiego i pożądanego Rolanda Jupiter 8 na początku lat osiemdziesiątych wyprodukowano 3300 sztuk. Dla porównania: Yamaha CS-80 ukazała się w nakładzie 850 egzemplarzy! Nie trzeba wielkiej wyobraźni matematyczno-statystycznej, by poczuć poziom elitarności tego instrumentu.
Oto kilka wybranych utworów z udziałem pięknych analogowych potworów.
Wybrać najbardziej spektakularne przykłady ich wykorzystania jest o tyle trudno, że w pewnym sensie zbudowały całą muzykę przełomu lat 70.-80. XX wieku, a niekiedy funkcjonowały o wiele dłużej. Mimo to spróbujmy.
Vangelis był jednym z artystów, bez których instrument zdobyłby znacząco mniejszą popularność. W pewnym momencie grecki kompozytor dość mocno związał się z Yamahą CS-80, tworząc przy jej pomocy nie tylko charakterystyczne soundtracki („Łowca androidów”, 1982), ale również albumy solowe oraz lekkie kompozycje we współpracy z Jonem Andresonem. Przytoczony tu przykład, będący oscarową ścieżką dźwiękową do filmu „Rydwany ognia” (1981), wydaje się najbardziej reprezentatywny.
Yamaha CS-80 nie gra głównej partii; tę buduje fortepian. Ale narastające napięcie, uzyskane poprzez nerwowy arpeggiator oraz bogate, przestrzenne tło, powstało właśnie na niej.
Utwór stał się tak popularny, że współcześnie zyskał wręcz memiczny charakter. Przyczynił się do tego m.in. brytyjski komik Rowan Atkinson, który na otwarciu letnich igrzysk olimpijskich 2012 w Londynie udawał, że gra tę kompozycję. Poza tym pojawiała się w wielu filmach, reklamach i innych dziełach kultury. Najczęściej w scenach, które miały ukazywać zwycięstwo lub kluczowy moment w dążeniu do niego.
Każdemu, kto Yamahę CS-80 kojarzy wyłącznie z dostojnymi padami, spieszę zepsuć tę koncepcję. Znakomity klawiszowiec zespołu Toto, Steve Porcaro, swoje ekstremalne, jazzujące solówki grał właśnie na tym instrumencie i robił to niezwykle lekko. W złotej erze największych hitów legendarnego składu prym wiodły nie tylko techniczna biegłość i piękne melodie, ale również staranny dobór środków warsztatowych, w tym instrumentów. W słynnym motywie z utworu „Africa” czy solówce z „Rosanny” słychać właśnie niezwykle kosztowną i pożądaną Yamahę CS-80. Szkoda, że ten czas się skończył. Toto nigdy nie przestało dobrze grać, ale brzmienie zdecydowanie straciło, gdy muzyczny świat zdominowała cyfra.
Aranż tego utworu jest dość osobliwy. Oto bowiem wybitny perkusista Phil Collins wykorzystał automat perkusyjny: Rolanda CR-78. Nieporęczny, trudny do zaprogramowania, ale świetnie brzmiący sprzęt gra do połowy utworu, kiedy to pojawia się słynne spektakularne wejście na żywych garach. Ale dziś nie o nich.
Tajemnicze, „nocne” tło aranżacji powstało przy wykorzystaniu padów z Propheta 5, dzięki czemu wytworzony tu klimat opiera się na cudownych sonicznych kontrastach, a całość zyskuje niesamowitą głębię. Co ciekawe, instrument był używany na różne sposoby. U Collinsa koncepcja prowadzi do ekstatycznej kulminacji, ale w granicach eufonii, pozostając w zgodzie z klasycznymi regułami. W przytoczonym poniżej przykładzie Japan to już niemal Warszawska Jesień.
W pewnym sensie Prophet 5 firmy Sequential zbudował brzmienie Japan. Model, jak większość legendarnych maszyn tej marki zaprojektowany przez Dave’a Smitha, w roku 1981 wciąż stanowił aparaturę względnie nową. Utwór „Ghosts” to przykład opracowania niemal całej aranżacji z udziałem jednego syntezatora. Oprócz wokalu i instrumentów perkusyjnych całość została oparta na Prophecie 5. W trakcie występów na żywo zespół instalował kilka identycznych syntezatorów i każdy z muzyków miał pod ręką własny. Koncepcja pozornego minimalizmu stanowiła tak naprawdę ekskluzywny i awangardowy maksymalizm, czyli „bogactwo i piękno, na które załapią się tylko ci, którzy się połapią”. A jak na tym skorzystała muzyka? Posłuchajcie sami.
Większości fanów „So” Petera Gabriela kojarzy się z technologicznym przełomem. Artysta rzeczywiście zakupił wówczas najświeższe sprzęty, jakie tylko się dało, by przy ich udziale nagrać płytę. Efekt zapewnił mu chwałę do końca życia, jednocześnie przynosząc hity, kojarzone przez każdego cywilizowanego człowieka. A jednak okazuje się, że w produkcji użyto nie tylko stoło SSL 4000 i 32-śladowego cyfrowego magnetofonu Mitsubishi X-850, ale również oldskulowych syntezatorów analogowych, w tym właśnie Yamahy CS-80 i Propheta 5. Instrumenty zostały prawdopodobnie wykorzystane z rozpędu, gdyż Gabriel posiadał je już wcześniej. Natomiast może między innymi właśnie dzięki nim brzmienie „So” stało się tak szerokie.
„Invisible Sun” nie należy może do pierwszej dziesiątki przebojów The Police, jednak w zestawieniach zawierających nieco więcej „największych hitów” pojawia się niemal zawsze. Oberheim OB-X (ten srebrny) został tu użyty nie tylko do wygenerowania onirycznego tła, ale również do hipnotycznego arppegiatora, tworzącego rytmiczną podstawę zwrotek. W refrenach miarowy puls zamienia się w progresywny riff. Całość jest senna, magiczna i bardzo klimatyczna. Niezwykle ciekawym zabiegiem w aranżacji jest brak wyraźnego początku i końca. Całość rozpoczyna się spokojnym crescendem i kończy podobnym decrescendem.
Słynny syntezatorowy riff, stanowiący jeden z punktów zaczepienia w aranżacji „Jump”, został zagrany na Oberheimie OB-Xa (czyli nie tym srebrnym, a tym z paskami). Ciekawostkę stanowi fakt, że utwór jest gitarowym popisem, zawierającym niesamowitą solówkę Eddiego Van Halena. Jednak to właśnie klawisze sprawiły, że stał się wyjątkowo nośny i dynamiczny. Grube i potężne polifoniczne brzmienie analogowego syntezatora wpisało się na dobre w kanon muzyki rockowej.
Warto też zwrócić uwagę na partię solową, którą Eddie gra na Oberheimie po gitarowych popisach. I tylko szkoda, że do teledysku nie odkurzono instrumentu. Jest tak brudny, że aż wstyd.
Brad Fiedel
Terminator Theme (1984)
Motywu z „Terminatora” nikomu nie trzeba przedstawiać. Film nie byłby tym samym dziełem, gdyby nie futurystyczny, surowy sondtrack. Do słynnego tematu, będącego wizytówką obrazu, wykorzystano nie tylko Oberheima OB-Xa, ale również inne sprzęty tej marki. Fiedel lubił spinać swoje aranże w system, składający się z powyższego syntezatora, automatu perkusyjnego DMX i sekwencera DSX. Nie zmienia to faktu, że już na wysokości pierwszej części serii o „Elektronicznym mordercy” korzystał również z cyfrowej Yamahy DX7.
Większość melomanów zapewne wie, że Duran Duran wyłoniono w drodze castingu. Wytwórnia chciała stworzyć „drugie Japan”, nad którym będzie miała większą kontrolę; takie to były chciwe czasy. Muzycy okazali się jednak na tyle zdolni i niezależni, że z czasem i oni wymknęli się zewnętrznemu sterowaniu. W latach osiemdziesiątych stali się wielką gwiazdą, a jednym z pierwszych hitów, które o tym zadecydowały, był właśnie „Save A Prayer”.
O albumie i tytułowym utworze wspominałem w pierwszej części cyklu, przy okazji rozważań na temat Minimooga. Pisałem tam o roli syntezatorowego basu. Tymczasem aranżacje zmarłego nie tak dawno Quincy Jonesa, który stał za produkcją, były o wiele bogatsze i nie bazowały wyłącznie na pojedynczych sprzętach. Wśród jego wyborów znalazł się na przykład Roland Jupiter 8. Instrument kojarzy się z elegancką dostojnością i z wolna wybrzmiewającymi barwami, ale potrafi się również pokazać z agresywnej strony. Riff rozpoczynający kompozycję „Thriller” jest grany właśnie na nim.
A-ha nie nigdy nie bali się drogich rozwiązań. Zespół pochodził z Norwegii, a w czasach swojej największej popularności działał przez Wielką Brytanię. Prawdopodobnie poczucie peryferyjnego rodowodu skłaniało muzyków do sięgania po środki zarezerwowane dla największych gwiazd. I niewykluczone, że właśnie dzięki temu szybko stali się jedną z nich.
Roland Jupiter 8 zagrał w wielu utworach grupy. Stan ten został przełamany na albumie „Stay On These Roads” (1988), który zdominowały cyfrowe maszyny, w tym Roland D-50. Jak widać, panowie pozostali wierni marce, choć ta najwyraźniej nic sobie z tego nie robiła. Klawiszowiec grupy, Magne Furuholmen, zaklejał więc częściowo logo producenta, z czego wychodziło sympatyczne dla nas „Poland” zamiast „Roland”.
Legendarny czeski kompozytor Jan Hammer w latach 70. XX wieku był znany ze współtworzenia Mahavishnu Orchestra. Natomiast w kolejnej dekadzie skomponował między innymi ścieżkę dźwiękową do policyjnego serialu „Miami Vice” (1984-1990). Do jej stworzenia użył m.in. Memorymooga, znakomitego instrumentu, który nie doczekał się wielkiej sławy, ponieważ ukazał się zdecydowanie zbyt późno, a na domiar złego był strasznie drogi; w dniu premiery kosztował prawie 5000 dolarów. Nie przeszkodziło to niektórym twórcom docenić jego charakter.
Warto zwrócić uwagę na dwoistość soundtracku. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach Jan Hammer był autorem „oryginalnej ścieżki dźwiękowej”. Podkreślam to, gdyż owo pojęcie bywa mylone z wykorzystywanymi równolegle kompozycjami innych autorów. Najsłynniejszym motywem stworzonym przez Czecha jest oczywiście „Crockett’s Theme”, który w syntezatorowym świecie stał się standardem chętnie coverowanym do dziś.
Bon Jovi od zawsze dbało o najwyższą jakość muzycznego rzemiosła, również od strony technicznej. Mało znana anegdota opowiada, że kiedy muzycy U2 przyjechali do USA i usłyszeli w radiu Bon Jovi zaraz po swoim utworze, byli w szoku, jak kiepsko brzmią w porównaniu z Amerykanami. David Bryan na debiucie Bon Jovi używał m.in. Memorymooga. Instrument perfekcyjnie zgrywał się z rockowymi gitarami, ale też spajał ten dość niespójny album. W późniejszych latach klawiszowiec powoli przechodził na instrumenty cyfrowe, ale z Memorymooga korzystał jeszcze długo. Słychać go chociażby w jednym z pierwszych, a zarazem największych hitów grupy „Livin’ On A Prayer”.
Michał Dziadosz
Hi-Fi i Muzyka 04/2025
Przeczytaj także