
03.04.2025
min czytania
Udostępnij
Pierwszy prototyp Minimooga powstał pod koniec lat 60. XX wieku. Nim osiągnął postać finalną, skonstruowano jeszcze trzy modele. Pomysł zrodził się z rosnącej popularności syntezatorów jako futurystycznej niesamowitości.
W tamtym czasie poszukiwano coraz to sprytniejszych i bardziej kompaktowych rozwiązań, które umożliwiłyby ich używanie w studiach i na scenie. Minimoog miał być alternatywą dla urządzeń droższych i większych, choć wcale nie był tani. W swojej najbardziej pożądanej formie – Modelu D – kosztował około 2000 dolarów. Dla porównania: na początku lat 70. średnia roczna pensja w USA wynosiła nieco ponad 10000 USD. Natomiast w PRL-u zarabiało się około 60 dolarów miesięcznie, a za równowartość 1200 USD dało się kupić malucha. Na upartego można więc powiedzieć, że dwa Fiaty 126p to jeden Minimoog. Mimo to zdarzali się w naszym kraju muzycy, którzy na Minimooga mogli sobie pozwolić. Wśród nich można wymienić Czesława Niemna i Józefa Skrzeka. Wyobraźcie sobie, jak cennym skarbem w polskich realiach musiał być taki sprzęt już ze względu na jego wartość nominalną, nie wspominając o unikalności i użyteczności.
Przez całą dekadę lat 70. i pierwszą połowę 80. rynek miał do czynienia z różnymi – mniej lub bardziej udanymi – inkarnacjami kompaktowych syntezatorów z jednogłosową polifonią, zapoczątkowanych przez Boba Mooga. Paradoksalnie, twórca marki stracił nad nią kontrolę na początku lat 70. Odzyskał ją dopiero w roku 2002. Nie przeszkodziło mu to jednak wpływać przez długi czas na konstrukcję kolejnych instrumentów. A było tego trochę.
Pojawiły się między innymi: Micromoog (1975-1979), Moog Prodigy (1979-1984), Moog Rogue (1980-1983) czy Moog Concertmate MG-1 (1981-1983). Ostatni w tamtym rozdaniu był Moog Source, produkowany w latach 1981-1985. Wyglądał jak z kosmosu i był urządzeniem na miarę swoich czasów. Wizualnie nowoczesnym, schludnym, brzmiącym identycznie jak oryginał, lecz… technologicznie okazał się strzałem obok tarczy. Wyposażono go wprawdzie w mikroprocesor, ale coś nie zagrało. Niemal cały muzyczny świat od dawna wiedział, że nadchodzi epoka cyfrowa i nie ma co się męczyć z kapryśnymi, niestabilnymi oraz rozstrajającymi się analogowymi sprzętami. Source zaczął zyskiwać popularność dopiero współcześnie, jako alternatywa dla absurdalnie drogiego Modelu D.
Wróćmy jednak do lat 80. Sytuacja firmy Moog Music powoli stawała się coraz bardziej dramatyczna. Nowych użytkowników nie przybywało. Pojawiło się trochę nowocześniejszych instrumentów i konstrukcje Mooga – choć nadal darzono je uznaniem – nie wzbudzały już takiego pożądania. Status marki próbowano reanimować, wprowadzając szalenie skomplikowany i drogi Memorymoog (1982-1985), który miał być odpowiedzią na polifoniczne (wielogłosowe) maszyny pokroju Propheta 5 (pełna nazwa to: Sequential Circuits Prophet 5) czy Oberheima OB-X i Oberheima OB-Xa. Niestety, nie udało się i w roku 1987 Moog Music ogłosił bankructwo. Mimo że technicznie Memorymoog był niesamowitą konstrukcją, to nie wytrzymał konfrontacji z epoką cyfrową. Przypomnijmy jeszcze, że nie była to pierwsza wielogłosowa maszyna tej firmy. Wcześniej, w 1975 roku, pojawił się Polymoog. Był jednak tak samo szaleńczo drogi, co znacznie zawężało krąg potencjalnych odbiorców. Ale wróćmy do jednogłosowego Minimooga – bohatera tego artykułu.
Prób stworzenia czegoś kompaktowego, przenośnego, a zarazem w miarę uniwersalnego podejmowano sporo. Na początku lat 70. XX wieku artyści mieli do wyboru albo maszyny cienko brzmiące, albo ogromne i drogie szafy systemowe, na które prawie nikogo nie było stać. W trasy koncertowe zabierały je tylko naprawdę znaczące składy. Mowa o takich instrumentach Mooga, jak: IP (1969-1973), 1C (1967-1973), 2P (1969-1973), 3C (1967-1973) czy 3P (1969-1973). Były mocno prototypowe, niskonakładowe i wymagały obsługi inżynieryjnej. Jeśli się grało w Emerson Lake and Palmer czy Pink Floyd, można było sobie na nie pozwolić. Nadszedł jednak czas, w którym udało się zamknąć potężne brzmienie w relatywnie niewielkiej obudowie. Konserwatywni muzycy musieli się pogodzić z faktem, że klawiatura będzie się składać jedynie z 44 klawiszy, a nie – jak w klasycznym pianinie – 88, a całość okaże się podejrzanie mała. Szybko się jednak przekonali, że ta niewielka skrzyneczka oferuje brzmienie głębokie i seksowne, a przy okazji zaskakująco sprężyste.
Minimoog był syntezatorem z jednogłosową polifonią, co oznacza, że można było na nim grać naraz tylko jeden dźwięk. Część osób może spytać, do czego w takim razie miał służyć. Odpowiedź jest prosta: do basów i solówek! O ile solówki słyszy każdy, bo wyróżniają się w strukturze aranżacji, o tyle niezbyt często zdajemy sobie sprawę, ile znakomitych linii basowych pochodzi nie z gitary, a właśnie z syntezatora. Omawiany Moog nie jest zresztą jedyny w tej kategorii. W latach 60. strunowy bas zastępowały często organy lub elektryczne pianino Rhodes. Posłuchajcie choćby The Doors – w składzie zespołu nie było basisty. Klawiszowiec Ray Manzarek radził sobie znakomicie nie tylko z partiami solowymi i akompaniamentem, ale również z liniami basu.
Minimoog nie był ani pierwszy, ani ostatni. Później całkiem dobrze sprawdzały się takie sprzęty, jak Korg MS-20, radziecki Polivoks, a współcześnie – Arturia Microfreak oraz Novation Bass Station. Nie zmienia to faktu, że pasmami można gospodarować dowolnie, ale przebić Minimooga pod względem struktury fali, alikwotów i filtrów będzie niezwykle trudno. Warto więc zwrócić uwagę, w ilu utworach linia basowa nie jest grana np. na Fenderze Precision. Oczywiście Moog nie zawsze zastąpi cztery struny, ale też można wskazać wiele przykładów, w których linia basu brzmi dobrze tylko dlatego, że została zagrana na Minimoogu.
Model D, znany jako „oryginalny Minimoog” był faktycznie czwartą wersją instrumentu, stworzoną po fazie prototypów. Po nim pojawiły się kolejne inkarnacje, ale muzycy i tak wracali do pierwowzoru. Można go porównać do Astona Martina DB5. Każdy fan przygód Jamesa Bonda świetnie zna późniejsze wersje tego wspaniałego samochodu, jednak mimo coraz większych możliwości technicznych i unowocześnianego wzornictwa prawdziwie legendarny pozostaje DB5. Tak się utarło i już. Zapewne właśnie z tego względu współczesna wersja Modelu D, bazująca na tej oryginalnej kosztuje tyle, co przyzwoity zestaw do słuchania muzyki. Oczywiście jest to wielopiętrowe wariactwo, ponieważ za jedną trzecią tej ceny można mieć prawdziwy instrument Mooga, z identycznymi brzmieniami i z o wiele bogatszymi możliwościami technicznymi. Wersja droższa zachowuje jednak klimat pierwowzoru, specyficzną drewnianą obudowę i dość ascetyczny, jak na dzisiejsze czasy, układ filtrów, pokręteł i przycisków. Jako obrosła legendą buduje przy okazji otoczkę muzyka, którego – po pierwsze – stać na taki sprzęt i który – po drugie – wie, że to będzie dobrze wyglądało na scenie. I nie ma znaczenia, że egzemplarze z współczesnej produkcji kosztują po 6000 USD.
Minimooga tak naprawdę nigdy nie przestano używać. Najciekawszym przypadkiem jest Ultravox, który słynął m.in. z tego, że non stop zmieniał sprzęt. Zespół było stać, więc w latach osiemdziesiątych inwestował w drogie cyfrowe nowości, często niepozbawione wad raczkującej technologii. W wyposażeniu pojawiały się coraz to nowsze syntezatory, samplery i sekwencery, ale… za elektroniczny bas zawsze odpowiadał Minimoog Model D.
Z popowo-rockowego mainstreamu legendarny instrument odpłynął na moment gdzieś na przełomie lat 80. i 90. XX wieku, ale i tak był używany przez muzyków hip-hopowych, którym zależało na głębokim basie, nie mówiąc już o artystach zajmujących się bardziej nowoczesnymi gatunkami muzyki elektronicznej. Choć firma Moog Music zbankrutowała w 1987 roku i znikła z rynku na ładnych kilka lat, to jej najważniejsze instrumenty nadal były poszukiwane. Nawet jeżeli nie przez mainstream, to na pewno przez muzyków niezależnych.
W XXI wieku Minimoog wrócił jako Voyager, który później również nieco ewoluował. Bob Moog odzyskał prawa do marki i na nowo rozkręcił interes. Wybitny twórca zmarł w roku 2005, więc za wiele się nie naprojektował, ale jego dziedzictwo pozostało. Pojawiły się również bardziej przystępne modele, jak Moog Sub Phatty, Moog Little Phatty (ostatni syntezator, który powstał z udziałem Boba) czy – współcześnie – Moog Subsequent w opcji 25 i 37 (od liczby klawiszy). Model D powrócił w roku 2022 i jest produkowany równolegle, choć wszyscy krytykują jego cenę. Nie przeszkadza mu to jednak znajdować kolejnych nabywców. Wśród nich są posiadacze 50-letnich wersji, których szkoda im używać. To tak jak z podwójnymi winylami: jeden mamy do słuchania, a drugi na półkę.
Niejednokrotnie można się spotkać ze stwierdzeniem, że nowoczesne wtyczki na komputerze z powodzeniem zastępują analogowe instrumenty. Praktyka tego nie potwierdza, niemniej wirtualne wersje są bardzo dobre do nauki. Jeżeli ktoś ma ochotę poznać schemat urządzenia i za pomocą myszki lub sterowników „pobawić się pokrętłami”, to tego typu rozwiązanie na pewno się sprawdzi. Potrzebna będzie jedynie odpowiednia klawiatura, która pozwoli sensownie wyzwolić komunikat do wytworzenia sygnału. Oczywiście da się to zrobić również klawiaturą komputerową, ale to bez sensu. Kiedy byłem biednym studentem, opanowałem w ten sposób wiele legendarnych maszyn, nawet ich nie dotykając, a czasem nawet nie widząc na żywo. Można zaoszczędzić sporo czasu, a przy okazji się zorientować, co nam odpowiada, a co nie. Na pewno ma to większy sens niż inwestowanie w hardware, który tylko udaje analog, a tak naprawdę jest cyfrowy. Ćwierć wieku temu pojawiła się zresztą chwilowa moda na wirtualne analogi, ale to bzdura. Nic nie zastąpi prawdziwego prądu płynącego w obwodach i energii, która się dzieje naprawdę, a nie na poziomie zero-jedynkowym. Podobnie to wygląda w miksie i produkcji muzycznej. Wirtualna wersja analogowego syntezatora, nieważne czy w formie emulacji hardware’owej, czy software’u, nie zastąpi prawdziwego sprzętu. To po prostu będzie słychać, a przede wszystkim – czuć. Ale pobawić się można.
Wybrać najlepsze przykłady użycia Minimooga nie jest łatwo, ale spróbujmy. Oczywiście nie będzie to lista przebojów. Wskazane kompozycje mają jedynie uzmysłowić spektrum możliwości i elastyczności instrumentu, zarówno pod względem brzmieniowym, jak i gatunkowym. Dlatego z góry przepraszam wszystkich, którzy poczują się pominięci.
Oryginalna wersja „Popcornu” pochodzi z albumu „Music to Moog By” (1969). Skomponował ją Gershon Kingsley. To utwór instrumentalny, którego główny motyw każdy zna. Był zresztą wielokrotnie coverowany, a czasem dotkliwie pauperyzowany, choćby przez projekt Crazy Frog.
Cofnijmy się jednak do roku 1972, kiedy to za sprawą grupy Hot Butter zyskał nowe życie. Całość została opracowana na nowo i ubrana w świeży aranż, w dużej mierze przy użyciu Minimooga. Utworowi towarzyszył nowoczesny – jak na tamte czasy – teledysk, a otoczka estetyczna, graficzna i obyczajowa pochodziła niemal z przyszłości. Wszystko było kolorowe, dynamiczne, migawkowe i wciągające; wymyślono nawet specjalny taniec. Celem tych wszystkich zabiegów było zwrócenie uwagi na muzykę; już wtedy niektórzy twórcy uznawali, że same dźwięki to za mało. Podkreślmy, że wszystko działo się na długo przed epoką MTV.
Minimoog to nie tylko basy, ale również brassy. Ciągnące się jak złoty miód solo na klawiszach, o barwie przypominającej instrument dęty – to właśnie legendarny syntezator. Nie jest to jedyny przykład użycia Minimooga w twórczości zespołu, ale właśnie on wydaje się najbardziej reprezentatywny. Album „Wish You Were Here”, z którego pochodzi „Shine on Crazy Diamond” to produkcja niezwykle staranna, a jednocześnie bardzo naturalna. Mocno niedoceniana na tle „The Dark Side Of The Moon” i „The Wall” płyta brzmi doskonale. Minimoog to jedna z kilku maszyn, które budują jej kosmiczną przestrzeń, a jego ostrość współtworzy cudowne pasmowe kontrapunkty. Stanowi też znakomitą przeciwwagę dla string maszyny Solina String Ensemble, o której będzie mowa w następnej części cyklu.
Całe życie myślałem, że szalona linia basowa w „Turn To Stone” to zaprogramowany arpeggiator na jakimś ogromnym systemie wielkości szafy. Okazało się, że nie. To Richard Tandy, zmarły, niestety, w 2024 roku klawiszowiec Electric Light Orchestra napędzał ten utwór swoją niezwykle sprawną grą na Minimoogu. Na szczęście posługiwał się prawą, a nie lewą ręką, co jest niezgodne z klasycznymi zasadami gry basu, ale w świecie syntezatorów zdarza się często. „Na szczęście”, bo nie wiem, jakim bogiem klawiatury trzeba by być, żeby to zagrać klasycznie. Partia jest imponująca, a utwór, na którym się znalazła, pochodzi z płyty „Out Of The Blue”. Podobnych niespodzianek jest na niej o wiele, wiele więcej.
Znakomitego filmu „Midnight Express” Alana Parkera nie znać nie wypada; kto nie widział, niech szybko to nadrobi. Natomiast muzyka w takich przypadkach to składnik już nie tak oczywisty, choć to właśnie ona współtworzy klimat wydarzeń na ekranie.
Giorgio Moroder to wszechstronny włoski kompozytor, potrafiący pisać zarówno przeboje, jak i soundtracki. Dodajmy: nagradzane przeboje i oscarowe soundtracki. Nastrój, jaki udało mu się stworzyć na ścieżce dźwiękowej do „Midnight Express” zawdzięcza nie tylko swemu talentowi, ale też doborowi instrumentów, wśród których nie zabrakło Minimooga. To właśnie on odegrał kluczową rolę w budowaniu głębokich basów, niepokojących arpeggiów i narastającego napięcia. Warto się zapoznać z całą płytą, ale tę muzyczną przygodę zacząć od utworu „Chase”. Minimoog został w nim wykorzystany nie tylko do basu, ale również jako jedna ze ścieżek, na których Moroder gra główny temat.
O grupie Kraftwerk pisaliśmy wielokrotnie (np. „Symfonia na cztery kalkulatory”, „HFiM” 5/2018. Muzycy uwielbiali eksperymentować. Tworzyli też własne instrumenty lub zlecali produkcję specjalnych modeli tylko dla nich. W ich najsłynniejszym przeboju prym wiedzie jednak sprawdzony Minimoog. Zagrali na nim nie tylko głęboką i sprężystą linię basu, ale również niektóre partie solowe, pozostałe uzupełniając m.in. Polymoogiem. Domyślam się, że w roku 1978 czterech facetów stojących za klawiaturami musiało stanowić zjawisko na wskroś nowoczesne. Wszak publiczność była przyzwyczajona do estradowego maksymalizmu pod postacią zróżnicowanych składów grających na prawdziwych gitarach, instrumentach perkusyjnych itp. Kraftwerk wyznaczył zupełnie nowe, minimalistyczne trendy, które wywarły istotny wpływ na całe lata osiemdziesiąte.
Utwór Ozzy’ego znalazł się w zestawieniu po to, żeby fani rocka i metalu nie pomyśleli, iż w ich muzyce Minimooga nie używano. Oj, używano i to dość często, a to tylko jeden z przykładów.
Niesamowite intro jest grane na trzech syntezatorach: Yamaha CS-80 to warstwa smyczków, Roland VP-330 – dopełniająca ścieżka chórów, a mięsisty bas otwierający kompozycję to właśnie Minimoog. Na koncertach rezygnowano z ciężkiej Yamahy (ponad 80 kg) i pozostawiano Minimooga i Rolanda. Ale i tak udawało się uzyskać niesamowity klimat. Niektórzy uważają, że na żywo był nawet lepszy niż na płycie, bo mniej zamglony i bardziej motoryczny.
W latach 80. syntezatorów i elektronicznych efektów w muzyce Osbourne’a było znacznie więcej. Przypomnijmy jednak, że rok 1981 to dopiero początek nowej ery. Jeszcze chwilę wcześniej wielu wykonawców deklarowało, że nigdy nie wprowadzi do swojej twórczości tego typu instrumentów. Wśród nich znalazła się m.in. grupa Queen, której największe hity z lat 80. opierały się w dużej mierze na… syntezatorach.
Basista i wokalista grupy Rush – Geddy Lee – przy okazji grał na klawiszach. Nie był w tym jednak wirtuozem. Jako w pełni świadomy muzyk stawiał więc na chwytliwość i atrakcyjność wymyślanych przez siebie tematów. I świetnie mu to wychodziło. W tamtym czasie (na początku lat osiemdziesiątych) posługiwał się głównie dwoma instrumentami: na Oberheimie OB-X grał wielogłosowe, akordowe riffy oraz pady, a Minimoog Model D służył mu głównie do partii solowych. Jedną z nich jest kultowy motyw pochodzący z „Toma Sawyera”. Utwór można znaleźć na płycie „Moving Pictures”.
Minimoog odegrał ogromną rolę na dwóch pierwszych solowych płytach Michaela Jacksona: „Off the Wall” i „Thriller”. W dużej mierze dlatego, że ich producentem był rozmiłowany w sprzęcie wysokiej klasy Quincy Jones. Oczywiście przy tak ogromnych produkcjach bas był mieszany. Częściowo pochodził z syntezatora, częściowo, jak w przypadku kompozycji „Thriller”, grał wybitny basista Louis Johnson. Zresztą, w tamtych czasach bardzo modne było łączenie czterostrunowego basu z Minimoogiem. Dawało to unikalne połączenie dwóch światów.
Ze wszystkich utworów, w których użyto legendarnego syntezatora, najlepszym przykładem wydaje się tytułowa kompozycja z albumu „Thriller”. Właściwie to opiera się na basowym riffie. Bo warto wiedzieć, że na syntezatorach też można grać riffy. Riff to po prostu (zwykle mocna i krótka) fraza, budująca podstawę utworu i nierzadko stanowiąca punkt wyjścia do rozbudowania struktury zarówno harmonicznej, jak i rytmicznej.
Trudno było wybrać reprezentanta hip-hopu. Po pierwsze dlatego, że było tego sporo. Po drugie – brzmienia Minimooga na wielu wydawnictwach z tego gatunku były częściowo samplowane. Wygląda jednak na to, że Dr. Dre używał prawdziwego instrumentu w czasie rzeczywistym. Co ciekawe, spopularyzował nawet nie tyle „grube basy”, co leady.
Zaczęło się od płyty „The Chronic” z roku 1992. Charakterystyczne, piszcząco-lejące brzmienie stało się później znakiem rozpoznawczym wielu hip-hopowych produkcji, choć nie zawsze pochodziło z oryginalnego Minimooga. Przytoczony przykład to jeden z najbardziej klasycznych rapowanych hitów. Gościnnie wystąpił w nim Snoop Doggy Dogg.
Lisa Bella Donna to wybitna współczesna artystka z kręgu muzyki elektronicznej, ambientowej, jazzowej i, ogólnie, niesamowitej oraz popularyzatorka instrumentów analogowych. Jej wielominutowe improwizacje wciągają nastrojem i klasą. Jest miłośniczką współczesnych Moogów i często z nich korzysta. Równolegle z takimi sławami, jak Ryuichi Sakamoto, Robert Glasper czy Chick Corea wprowadzała na rynek współczesną wersję Memorymooga, czyli Mooga One. Jednak to nie jego słychać w przytoczonej kompozycji.
„California” to częściowo improwizowany utwór o otwartej strukturze, zrealizowany w ramach trio, złożonego z dwojga klawiszowców (Lisa Bella Donna, BJazz) i perkusisty (Justin Campbell). W aranżacji wykorzystano bogate spektrum brzmieniowe. Główna bohaterka gra m.in. na Minimoogu Model D w jego współczesnej wersji. Znakomity przykład wykorzystania instrumentu w bardziej jazzującej estetyce.
Michał Dziadosz
Hi-Fi i Muzyka 02/2025
Przeczytaj także