19.09.2022
min czytania
Udostępnij
Cyceron nie doceniał roli sztuki jako pocieszycielki i terapeutki uczestników wydarzeń wojennych oraz kronikarki burzliwych czasów, strażniczki pamięci i mentorki przyszłych pokoleń, a nierzadko – tylko i aż rozrywki. W czasie wojny sztuka jest zmuszona do walki – do walki z wojną właśnie. Zamilknięcie sztuki oznaczałoby klęskę tego, co z człowieka czyni człowieka.
Dopóki syreny alarmów bombowych nie zapędzą słuchaczy do schronów – rozbrzmiewa muzyka w filharmoniach. Grają i śpiewają cywile i żołnierze, w mniej i bardziej dramatycznych okolicznościach, we wszystkich epokach. Nie sposób wymienić wszystkich znanych przykładów muzycznego buntu przeciwko wojnie. Oto kilka subiektywnych skojarzeń z triadą haseł: wojna, śpiew, film.
Najstarszy znany polski utwór poetycki – trzynastowieczna (prawdopodobnie, gdyż istnieją tylko późniejsze kopie tekstu) pieśń religijna „Bogurodzica” – to pierwszy hymn Polski. Modlitwę do Matki Boskiej o wstawiennictwo do Syna Bożego opatrzono melodią pieśni miłosnej jednego z truwerów, „importowanej” przez polskich benedyktynów. Z biegiem lat wprowadzano modyfikacje w melodii, dopisywano też kolejne zwrotki. Dwa polskie filmy spektakularnie wykorzystały „Bogurodzicę” jako równorzędnego bohatera kluczowej sceny, nadającego jej sens i rytm.
W ekranizacji „Krzyżaków” Sienkiewicza reżyser Aleksander Ford, zgodnie z przekazem kronikarza Jana Długosza, zaczyna sekwencję bitwy pod Grunwaldem od odśpiewania przez polskie wojsko „Bogurodzicy” – a cappella, powoli, uroczyście. Statyczna scena śpiewu stanowi kontrastowy wstęp do pełnej ruchu i kolorów sceny walki. Wokalna ściana dźwięku ma zastraszyć wroga w płaszczu z krzyżem (a w zamierzeniu ówczesnych władz komunistycznych filmowa superprodukcja z roku 1960 miała być pokazem dumy i siły państwa Układu Warszawskiego przed RFN-em – członkiem NATO). Autorem muzyki do „Krzyżaków” był Kazimierz Serocki, który motywy „Bogurodzicy” wplótł również do instrumentalnych fragmentów ścieżki dźwiękowej, m.in. towarzyszącej rycerskim zmaganiom.
W 1992 roku, już w III Rzeczypospolitej, Andrzej Wajda zrealizował swój dawny projekt reżyserski – ekranizację powieści Aleksandra Ścibora Rylskiego „Pierścionek z końskiego włosia”. Film zatytułowano „Pierścionek z orłem w koronie”. W swoistym prologu do sceny „muzycznej”, o której będzie tu mowa, niegdysiejszy uczestnik Powstania Warszawskiego pozwala funkcjonariuszowi władzy ludowej na obcięcie korony orzełkowi – ozdobie pierścionka, jedynej pamiątki po ukochanej dziewczynie z jego oddziału. Orzeł bez korony jest symbolem nowej, prosowieckiej Polski. Podchorąży Marcin zdradza kraj, o który walczył i pamięć o narzeczonej, ale ocala życie. Przez okno posterunku kolejowego widzi klęczący na peronie tłum mężczyzn. To żołnierze AK, skazani na wywózkę na Sybir. Klęczą, bo strażnikom w ten sposób łatwiej ich pilnować. Jeden z mężczyzn, o powierzchowności statecznego inteligenta, zaczyna śpiewać „Bogurodzicę”. Dołączają inni i na kolanach ruszają ku otwartym wagonom podstawionego pociągu. W śpiewie a cappella słychać rozpaczliwą chęć wyrażenia godności, zostawienia swego ostatniego, „wokalnego” śladu przed zsyłką w nieznane. Niewprawny chór umęczonych głosów nie budzi grozy wroga-prześladowcy. Groza ogarnia natomiast Marcina i widzów. W ścieżce dźwiękowej śpiew przechodzi w melodię pieśni, zaaranżowaną na grupę waltorni i fortepian, z elektronicznie przetworzonym dźwiękiem. Muzyka nabiera charakteru żałobnego, jak we fragmencie opisującym drogę na szafot w symfonii Fantastycznej Berlioza. Autorem oprawy muzycznej „Pierścionka” jest Zbigniew Górny, w owym czasie znany jako lider big bandu i wzięty kompozytor muzyki pop.
W „Parszywej dwunastce” (1967, reż. Robert Aldrich) amerykański oddział przestępców-ochotników, którym darowano karę w zamian za udział w ryzykownej akcji, zakończył szkolenie. Zamiast wręczenia dyplomów i balu absolwentów dowódca organizuje swoim komandosom rozrywkę, która, według jego oceny, bardziej przypadnie im do gustu, mianowicie wizytę grupy prostytutek. Gdy kilka pań, o zróżnicowanym wieku i urodzie, wkracza do koszar, żołnierze są zaskoczeni. Wreszcie jeden obejmuje stojącą najbliżej dziewczynę i zaczyna z nią tańczyć. Ona dziwi się, że nie ma muzyki, więc żołnierz zaczyna coś nucić mormorando. W jego ślady idą pozostali. Po chwili przytulonym w tańcu parom towarzyszy muzyka (chyba z radia) w stylu popularnych w czasie II wojny przebojów orkiestry Glenna Millera. Ale to mruczący śpiew bez słów zapoczątkował czas rekreacji. Wyszkolony żołnierz, mimo brutalnej przeszłości, jest teraz innym człowiekiem, który nie rzuca się na kobietę, lecz proponuje najpierw śpiewający etap zapoznawczy.
W „Ścieżkach chwały” (1957) Stanleya Kubricka kilkudziesięciu żołnierzy francuskich na zdobytym terytorium Niemiec szuka relaksu w gospodzie. Młodziutka niemiecka kelnerka boi się, że nieuchronnie sama stanie się przedmiotem rozrywki. Ale żołnierze proszą ją, żeby dla nich zaśpiewała. Zapłakana, zastrachana dziewczyna nieśmiało, drżącym głosem, oczywiście a cappella, wykonuje piosenkę „Der treue Husar” – „Wierny huzar”. Mężczyźni słuchają z zainteresowaniem, uśmiechają się, próbują wtórować. Dziewczyna się uspokaja, śpiewa coraz głośniej i pewniej. Za sprawą prostej, zwrotkowej, ludowej niemieckiej piosenki z 1825 roku w gospodzie znika linia francusko-niemieckiego frontu.
Melodia „Wiernego huzara” bardzo się spodobała znanemu ówcześnie francuskiemu piosenkarzowi, Francisowi Lemarque’owi. Dokonał on atrakcyjnej aranżacji i dodał własne słowa oraz tytuł: „Marjolaine”. Bohater piosenki, który po 10 latach powrócił z wojska do ukochanej Marjolaine, akompaniując sobie na gitarze, śpiewa piosenkę na ulicy, a jest właśnie wiosna i kochankowie nareszcie się połączą. Nadając narzeczonej bohatera takie imię, Lemarque nawiązał natomiast do ludowej szesnastowiecznej piosenki francuskiej pod tytułem „Les compagnons de la Marjolaine”. Niemiecko-francuska „Marjolaine” w wykonaniu Lemarque’a zdobyła wielką popularność w świecie. W Polsce śpiewało ją kilkoro wykonawców (m.in. Marta Mirska i Wiesława Drojecka), z polskim tekstem Niny Pilichowskiej i tytułem „Marjolaine” bądź, swojsko, „Marżoleno”. W 2002 roku zespół Ich Troje w swojej piosence „Kochać kobiety” zastosował intro stylizowane na kiczowate „Siedem dziewcząt z Albatrosa”, a przedmiotem tej stylizacji był spolszczony refren „Marżoleno”.
Film Kubricka spotkał się z oficjalną krytyką władz Francji, Szwajcarii, Hiszpanii, a nawet USA za rzekome szkalowanie armii francuskiej i szkodliwie fałszywy pacyfizm. Premiera francuska „Ścieżek chwały” odbyła się dopiero w 1975 roku.
Świetny epizod aktorski zaszokowanej niemieckiej kelnereczki zagrała Suzanne Christian. To pseudonim Christiane Suzanne Harlan (ur. 1932), aktorki i malarki, nota bene bratanicy Veita Harlana, aktora i reżysera na usługach nazistowskiej propagandy, autora antysemickiego filmu „Żyd Süss”. Po premierze „Ścieżek chwały” Suzanne została żoną Kubricka; mieli dwie córki.
Z II wojny światowej wracali nie tylko żołnierze, lecz także więźniowie obozów koncentracyjnych, jeńcy, robotnicy przymusowi; do tego dochodzili przesiedleńcy z terenów wschodnich. Miejscem docelowym wielu życiowych rozbitków okazały się Ziemie Odzyskane – ziemie tworzące nowy zachód Polski. Dziki Zachód, trochę jak w amerykańskich westernach. W 1964 roku Jerzy Hoffmann i Edward Skórzewski wyreżyserowali film „Prawo i pięść” według powieści Józefa Hena, opowiadający o powojennym bezhołowiu w pewnym poniemieckim miasteczku. Banda szabrowników terroryzuje uczciwych osadników po traumatycznych przejściach wojennych, a nowa władza nie panuje nad sytuacją. Powstał polski western, a właściwie „eastern”, bo choć osadzony na zachodnich rubieżach, filmowym rzemiosłem raczej nie przypominał oryginałów. Krzysztof Komeda, który miał skomponować muzykę do ballady „Nim wstanie dzień” otwierającej film, stwierdził, że napisze to „trochę westernowo” i „trochę radziecko”. Radzieckości nie widać ani w muzyce, ani w tekście Agnieszki Osieckiej, opowiadającym o tym, jak po nocy wojny ziemia budzi się do życia; o poranku, w słońcu odradzają się rośliny i otwierają się ludzkie serca. Westernowość ballady Komedy rzuca się w uszy i od razu budzi skojarzenia z piosenką z „15.10 do Yumy”. Film Delmera Davesa (1957) wszedł na polskie ekrany w 1961 roku. Ballada amerykańska (śpiewa Frankie Laine, muz. George Duning) i polska (śpiewa Edmund Fetting) mają podobne tempo i rytm. Obie zaczynają się skromnym gitarowym akompaniamentem. Ale ballada Duninga toczy się jak śniegowa kula – obrasta kolejnymi instrumentami, chórkiem. Słowem: napięcie rośnie i emfaza śpiewaka tudzież. Ballada Komedy jest konsekwentnie zgrzebna – gitara, uderzana w pudło rezonansowe, sama dostarcza podkładu perkusyjnego (brzmi to trochę jak indiański bębenek, wysyłający komunikat), a Edmund Fetting nie ulega pokusie podkręcenia dramatyzmu.
Piosenka „Nim wstanie dzień” stała się polskim evergreenem. Jej kreatywne wersje zaprezentowali m.in. Katarzyna Nosowska, Stanisław Sojka, zespół Raz, Dwa, Trzy czy jazzowy pianista Leszek Możdżer.
W 1967 roku powstała ballada zbliżona klimatem do „Nim wstanie dzień”. Z trojga twórców wcześniejszej piosenki pozostała dwójka: Edmund Fetting jako wykonawca, Agnieszka Osiecka jako autorka tekstu. Zmienił się autor muzyki – na Adama Walacińskiego. Ceniony kompozytor muzyki tzw. poważnej z grubsza kontynuował linię aranżacyjnej ascezy, wyznaczoną przez Komedę: prosty marszowy rytm, tylko gitara (ale znacznie bardziej urozmaicona jej linia). I przesłanie podobne, choć jego podmiotem są tu tylko żołnierze, tytułowi bohaterowie serialu TV, którego czołówkę udźwiękowiła ballada Walacińskiego – „Czterej pancerni i pies”. Pancerni na razie muszą walczyć o pokój, ale potem powrócą do świata znanego sprzed wojny, do bliskich ludzi i znajomych krajobrazów. O ile serial zdobył wielką popularność i niezliczoną liczbę emisji (w przeciwieństwie do filmu „Prawo i pięść”), to tytułowy utwór okazał się mniej inspirujący niż wcześniejsza filmowa piosenka Komedy.
Wojna, śpiew i film – to bezkresny obszar wspaniale sfilmowanych, wzruszających scen. Pod pióro cisnęło się mnóstwo innych przykładów, wrytych w pamięć, podziwianych. Najwspanialsze wojenne sceny kina sowieckiego/rosyjskiego. Pozostają bliskie sercu, lecz dziś rozum mówi, by ich nie przywoływać, aby nie wywoływać bólu bezsilności i rozczarowania zdziczeniem narodu, który przecież oglądał te właśnie filmy, te antywojenne sceny pokazujące, jak kiedyś cierpiał naród, który jest sprawcą cierpień innych. Mark Bernes z gitarą, we frontowej ziemiance, śpiewający o tęsknocie za żoną i dzieckiem, grupa weteranów intonująca pieśń, którą pożegnali się tuż po wojnie na Dworcu Białoruskim – nie wolno wam zamilknąć, mimo wszystko…
Hanna Milewska
Hi-Fi i Muzyka 05/2022
Przeczytaj także