30.04.2023
min czytania
Udostępnij
Wspomniałem we wstępie o plusach Internetu nie bez powodu. Podmiot liryczny albumu „Offline” projektu Meek, Oh, Why? ma, jak się zdaje, trochę dosyć wirtualnego świata i większości rzeczy z nim związanych. Taki jest, podobno, obecnie rodzący się trend wśród ambitnej młodzieży. Daj Bóg, bo ogólnie Internet więcej odbiera niż daje. Ale nie tylko o tym jest ten album. Gdybym miał określić jego klimat w paru słowach, napisałbym: katastrofizm, duszność, niepewność, pragnienie ucieczki, ale również romantyczne uczucia rodzące się na tle rozpadu świata. Dystopijne wątki, coraz częściej dają o sobie znać w kulturze popularnej. Cywilizacja łacińska zdaje się jawić jako „cesarstwo u progu wielkiego konania”. Sytuację podżegają konflikty wojenne, rozlane w różnych punktach świata, straszenie bronią nuklearną oraz pandemia tajemniczego wirusa z Azji, z którym prawie każdy miał do czynienia, a niewiele może na jego temat powiedzieć. Oczywiście na młodych osobach, które urodziły się i funkcjonowały w (do tej pory) bezpiecznym świecie, tego typu wydarzenia rzeczywiście mogą robić wrażenie. Tak jest pewnie właśnie w tym przypadku. Czuję się trochę zakłopotany tą płytą. Z jednej strony niesie wiele ciekawych pomysłów. Z drugiej sprawia wrażenie bardzo nieokrzesanej, a nawet wręcz licealnej. Z tego jednak, co się orientuję, główna postać projektu, Mikołaj Kubicki, dochodzi do trzydziestki. Więc może, po prostu, czasy się zmieniły i dziś młodzież później dojrzewa? W każdym razie zawarte w tekstach dylematy to taka wrażliwa szkoła średnia. Innym elementem dychotomicznym jest rozkrok pomiędzy niby hip-hopem, a popowym wokalem. Brzmi to trochę jakby RAU, Taco Hemingway i Dawid Podsiadło nagrali wspólną, nie do końca porywającą produkcję. Uważam, że śpiew wychodzi Mikołajowi Kubickiemu lepiej niż rapowanie. Z drugiej strony jednak rozumiem, że takiej ilości treści nie dałoby się skumulować w formule zwykłej piosenki. Poza tym produkcja. Niby słychać określoną świadomość i pomysłowość, ale czasem całość sprawia wrażenie improwizacji, która powstała w bardzo krótkim czasie. Skąd poczucie mixtape’u, który został zarejestrowany w 48 godzin, a nie pełnoprawnego albumu? Nie tylko przez wzgląd na to, że zaprezentowany materiał zamyka się w około trzydziestu minutach. Pomimo wielkich starań, by pasma siedziały na miejscu, przeładowania analogowymi brzmieniami, całość brzmi bardzo nierówno! Nie oznacza to, że ta twórczość pozbawiona jest uroku, ale przydałoby się to wszystko wygładzić i uporządkować. Przykładowo: genialny saksofon Kuby Więcka w „Uśpionych Agentach” został przykryty, schowany i bez sensu wtopiony w tło. A przecież mógł stanowić jeden z największych atutów wydawnictwa! Jednak, żeby nie było, że tylko narzekam, kwestionuję i podważam. Te teksty są może licealne i niezbyt odkrywcze, ale z całą pewnością niegłupie. Produkcji, mimo tego, że pobrzmiewa momentami dość dziwnie nie wolno odmówić muzykalności, konsekwencji i charakteru. No i bywają momenty piorunująco świetne, takie jak na przykład „Planety”, gdzie wszystkie pasma siedzą na miejscu, ale potrafią równolegle robić niesamowite wrażenie. To już czwarta płyta Meek, Oh, Why?. Może więc piąta, w sposób dojrzały, rozwali system? Szczerze tego Mikołajowi życzę. No i najważniejsze na koniec. Dziś najtrudniej o melodię, a tych pięknych na albumie naprawdę nie brakuje. Jeśli więc myślicie nad muzycznym prezentem dla wrażliwego nastolatka, który ciągle jeszcze szuka swojej drogi, ta płyta to wcale nie jest głupi pomysł. Praktycznie bez przekleństw, za to ze sporym ładunkiem emocjonalnym i ogólnie mądrym przesłaniem.
W styczniu 2023 obchodzimy ćwierćwiecze „Moon Safari” zespołu Air.
U2 z lat 80. nie brzmią tak dobrze, jak na to zasługuje ich muzyka. Nie wiem, dlaczego. Być może producent, Steve Lillywhite, nie dał rady ogarnąć razem ostrej sekcji, szalonych gitar The Edge’a i ekspresyjnego wokalu Bono. Nawet Brian Eno, który realizował późniejsze albumy, nie zdziałał cudów. Choć oczywiście wprowadził przestrzeń i syntezatorowo-pogłosową miękkość, uspokajając surowe tony. Dla niewtajemniczonych: na pierwszych albumach U2 dźwięk jest taki, jak gdyby Led Zeppelin jeszcze bardziej przyoszczędzili na realizacji, nawciągali się na zapas i zaczęli grać lirycznego punk rocka. „Boy” (1980) i „October” (1981) to dla audiofilów droga przez mękę. Na „War” było już trochę lepiej. Można śmiało powiedzieć, że na tle wspomnianych płyt mamy tu do czynienia z okrzepnięciem formuły i próbą wypłynięcia na szersze wody. Nie zmienia to faktu, że U2 byli dość popularni już od samego początku działalności. Ale, jak mówią, dopiero trzecia płyta jest prawdziwym sprawdzianem dojrzałości artysty. Tak też się stało w tym przypadku. Słychać to szczególnie, gdy przestajemy się skupiać na brzmieniu, a koncentrujemy na przekazie. Zespół nie podejmuje łatwych tematów. Krwawa niedziela („Sunday Bloody Sunday”), stan wojenny w Polsce („New Year’s Day”), a wszystko to w perspektywie uczuć. Tak implozywnych, jak i współdzielonych z innymi. „War” to nie tylko symbol epoki. To również narzędzie edukacyjne, uwrażliwiające demokratycznie wiele pokoleń. Na razie niektóre symbole wydają się wyświechtane, a Bono „to stary lewak”. Ale tak będzie do czasu. Bo kiedy znów nadejdzie epoka totalitaryzmów i dyktatur, wrócimy do tych właśnie wartości, których dziś się nie szanuje. W lutym 2023 mija 40 lat od ukazania się płyty „War” zespołu U2.
W roku 1998 Madonna wykonała sprytny manewr. Nabrała wszystkich, że macierzyństwo ją odmieniło, więc zmieni klimat swojej muzyki na bardziej wysmakowany i minimalistyczny. Do współpracy zaprosiła topowego wówczas producenta – Williama Orbita, który przy użyciu nowoczesnych zabawek (ale i nietypowego myślenia) wszystko jej ładnie zaaranżował, dopieścił i sprawił, że nawet ci, którzy dotąd nie uważali Madonny za godną uwagi, zaczęli mówić o niej z szacunkiem. Gdyby się jednak dobrze zastanowić, to już na wcześniejszych wydawnictwach: „Erotica” (1992) i „Bedtime Stories” (1994) artystka zaczęła się uliryczniać i wyciszać. Jednak to właśnie „Ray Of Light” okazał się najmocniejszym restartem, oddzielającym ją od prowokującego wizerunku z lat 80. Pomiędzy „Ray Of Light” a poprzednią płytą upłynęły cztery lata. Warto odnotować, że czas ten wypełniło całe „story” dla mediów. Między innymi prowadzanie się z o wiele młodszym kochankiem, by potem spektakularnie go porzucić, urodzić dziecko i… wrócić do muzyki. Nie wiem, czy dokładnie taka była kolejność, ale tak to wyglądało. Oczywiście Madonna nie mogła nazwać swojego pierwszego dziecka normalnie. Córka otrzymała imię Lourdes. To tak jakby w Polsce pociechę nazwać Jasna Góra. Spektakl, jaki się rozgrywał na naszych oczach, stanowił komercyjny nawóz pod następną – jak się okazało – wielką płytę. „Ray Of Light” promował singiel „Frozen”, który zaszokował publiczność. Nie tylko brzmiał na wskroś nowocześnie, ale został zilustrowany teledyskiem, który działał na wyobraźnię. W roku 1998, na naszych małych telewizorach o „rozdzielczości świątecznego swetra”, jak rapował Sokół, wyglądał magicznie. Ale „Ray Of Light” to nie tylko „Frozen”, „The Power Of Goodbye” czy inne hity. To stonowany nastrój, przestrzeń i mnóstwo powietrza. Warto odnotować, że na płycie znajduje się też kilka żywszych punktów – Madonna chciała za ich sprawą zaistnieć w klubach. Mimo sporego rozstrzału materiał pozostał spójny brzmieniowo i produkcyjnie. Choć wielu osobom wydaje się, że „Ray Of Light” ukazał się przed chwilą, to w tym roku obchodzimy jego 25-lecie.
O „Ciemnej stronie Księżyca” powiedziano i napisano wszystko. Dziś więc nie przeczytacie niczego oryginalnego. Ale tą wzmianką chcemy podkreślić, jak ważna – również dla nas – jest to płyta. To album doskonały. Od warstwy tekstowej, poprzez staranną realizację, innowacyjność instrumentarium, eksperymenty studyjne czy ostateczną aranżację i miks, nie mówiąc o wspaniałych utworach. Czy „The Dark Side Of The Moon” ma jakieś wady? Owszem. Oprócz Davida Gilmoura nikt w tamtym czasie nie był w zespole wybitnym instrumentalistą. Oczywiście nie odbieram ekipie wrażliwości ani pięknego myślenia, ale gdyby surowym uchem posłuchać poszczególnych partii, to bywają toporne. Jednak jako całość album gra. Gra w uszach i sercach następnych pokoleń, kształtując gust i świadomość następnych roczników. Od premiery sprzedało się ponad 50 mln egzemplarzy. A mówimy jedynie o świecie zachodnim. W bloku wschodnim mnóstwo osób słuchało pirackich kopii, nagrań radiowych oraz wydań, z których zespół nie dostał nawet centa. Nie zmienia to faktu, że zaraz po „Thrillerze” Michaela Jacksona jest to najpopularniejszy krążek w historii muzyki rozrywkowej. A jeśli dodamy do tego fakt, że przez 18 lat utrzymywał się na liście „Billboard 200”, to mamy komplet. W marcu 2023 mija 50 lat od premiery „The Dark Side Of The Moon” zespołu Pink Floyd.
W marcu 1973 roku miała miejsce premiera jeszcze jednego dziejowego albumu. Zupełnie innego, mniej starannego pod względem edycyjnym, ale dla fanów rocka bardzo istotnego. „The Dark Side Of The Moon” na liście 500 albumów wszech czasów magazynu „Rolling Stone” zajmuje 43. miejsce. „Houses Of The Holy” plasuje się na 149. pozycji. Mimo to oba tytuły są dla mnie ważne. No i pamiętajcie, że głosowali głównie Amerykanie, więc trzeba z tego wyciągnąć jakąś sensowną średnią. Wszak pierwsze trzy miejsca to: „What’s Going On” Marvina Gaye’a, „Pet Sounds” The Beach Boys i „Blue” Joni Mitchell. Która płyta Led Zeppelin jest najlepsza? „Czwórka” czy ta? Spory fanów bywają naprawdę głośne. Jednak większość wybiera obie, dołączając jeszcze „Trójkę”, „Dwójkę” i „Jedynkę”. To taki żart. Gdybym jednak miał wybrać album, od którego powinno się zacząć przygodę z muzyką brytyjskiego zespołu, byłby to właśnie „Houses Of The Holy”. To moment, w którym Led Zeppelin zaliczyli absolutny szczyt możliwości artystycznych. Weszli w fazę dojrzałości, zachowując młodość i świeżość. Formuła, jaką proponują, to nie tylko hard rock, ale również rock progresywny. Mamy więc folkowo-przesterowy „Over The Hills And Far Away”, liryczną i orkiestrową „The Rain Song”, jajcarsko-reggae’owe „D’yer Mak’er”, dynamiczną „The Song Remains The Same” czy transową i psychodeliczną „No Quater” – prawdziwy przegląd nastrojów i gatunków. Mimo takiej różnorodności Led Zeppelin pozostają sobą w każdym dźwięku. W marcu 2023 mija 50 lat od premiery tej znakomitej płyty.
Artysta przechodził wiele przeobrażeń, ale można uznać, że właśnie od tej płyty znormalniał, stonował i wypłynął na listy przebojów. Geniusz Bowiego jest niekwestionowalny. Można się oczywiście czepiać różnych etapów twórczości, zwracając uwagę bardziej na androgyniczny wygląd niż na samą muzykę. Jednak ten człowiek od samego początku proponował niezwykle wyszukaną formułę, nawet jeżeli czasem się wydawało, że wizerunek przerasta wartość artystyczną. Jeżeli więc w ogóle nie znacie Davida Bowiego, to warto zacząć znajomość z artystą właśnie od tej płyty. To nie tylko międzynarodowe hity, jak utwór tytułowy czy „China Girl”. To doskonała konstrukcja od początku do końca. Albumu świetnie się słucha w samochodzie, na rowerze, w ruchu, w czasie uprawiania sportu. Jest w nim sporo młodzieńczego ducha, mimo że Bowie był już wtedy mężczyzną dojrzałym i ukształtowanym. „Let’s Dance” to także niezła pigułka lat 80. ubiegłego wieku. Nie to, że epatuje syntezatorami albo pogłosami nie mieszczącymi się w głowie. Mamy tu raczej do czynienia z dobrym pop-rockiem, który nie boi się melodii i swobody. Fani nie uważają tego krążka za wybitny, wyżej ceniąc „The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars” (1972), „Heroes” (1977), „Hunky Dory” (1971), „Low” (1977) czy „Station to Station” (1976). No cóż, „Let’s Dance jest w dorobku artysty szczególna – już sam tytuł wydaje się mocno asekurancki. Dyskoteki tu jednak nie uświadczymy. No, chyba że taką, do której wstęp mają tylko goście w wieczorowych strojach i serwującą najlepsze koktajle. W kwietniu tego roku obchodzimy 40-lecie wydania „Let’s Dance”.
Ilekroć piszę o Sade, zawsze podkreślam: Sade to zespół! Mimo że nazwę zawdzięcza imieniu liderki, Sade Adu, pozostaje grupą. To ważne dlatego, że, owszem, głos i osobowość głównej postaci były kluczowe, ale gdyby nie skład towarzyszących jej cudownych instrumentalistów, efekt byłby wyraźnie słabszy. To właśnie oni zaaranżowali unikalne spotkanie jazzu z popem, nie bojąc się równocześnie latynosko-afrykańskiego groove’u i zmysłowo-onirycznej przestrzeni. Czy świat to w końcu zrozumie? „Stronger Than Pride” była trzecim krążkiem zespołu. Trudno było przebić zarówno „Diamond Life” (1984), jak i „Promise” (1985), ale można śmiało uznać, że ciosy były wyprowadzane celnie. Wielu fanów Sade umieszcza „Stronger Than Pride” w ścisłej czołówce ulubionych płyt. Możemy się po niej spodziewać zmysłowego, klimatycznego popu z lat 80., zagranego na najwyższym poziomie. Oprócz tytułowej ballady, w której cudownie zmienia się harmonia, otrzymujemy cały szereg kompozycji wzbogacających naszą muzyczną przestrzeń. Kilka utworów trafiło później na składanki typu „Greatest Hits”, jak choćby „Paradise” czy „Nothing Can Come Between Us”. Ale największą siłą materiału jest gra ciszą, która objawia się w wielu momentach, a kulminację osiąga w „I Never Thought I’d See The Day”. W kwietniu 2023 mija 35 lat od premiery „Stronger Than Pride”.
Gdyby ta płyta nie odniosła sukcesu, Mike Oldfield zapewne straciłby zapał do muzyki, a Richard Branson nie zbudowałby biznesowego imperium. Na początku lat 70. XX wieku młody Oldfield był gotowy do solowego debiutu. Przygotował demo, które zatytułował „Opus One” i zaczął chodzić z nim po wytwórniach. Mimo że były to czasy ambitniejszej muzyki i triumfów rocka progresywnego, nikt nie chciał wydać jego dziwacznej twórczości. Brak wokalu oraz czas trwania utworu (25 minut) sprawiały, że menadżerowie zwyczajnie bali się zaryzykować. Na szczęście, młody Mike spotkał zwariowanego młodego biznesmena, który nie miał problemów z tym, żeby na potrzebę chwili założyć wytwórnię i wydać koledze płytę. Wytwórnia została nazwana Virgin. Biznesmen to Richard Branson. Płyta to „Tubular Bells”, a resztę historii znacie. Album okazał się bestsellerem i przemienił niewielką oficynę w znany dziś wszystkim koncern fonograficzny. Z Mike’a natomiast uczynił gwiazdę światowego formatu. Efekt został spotęgowany przez słynny horror „Egzorcysta”, w którego ścieżce dźwiękowej pojawił się fragment fortepianowego motywu z początku albumu. Ale chwytliwy temat to nie wszystko. Świat zachwycił się całą płytą. Budowała niesamowity, kameralny nastrój. W muzyce słychać sporo eksperymentu, niedoróbek i uroczej surowości. Nie jest to dzieło tak dopracowane i powabnie brzmiące, jak jego reinterpretacja, wydana 19 lat później („Tubular Bells II”) . Bez wątpienia jednak ma swój urok, obok którego trudno przejść obojętnie. Sam Oldfield przyznał po latach, że w tamtym czasie czuł się zagubiony i potrzebował zbudować dźwiękową przestrzeń, która uporządkuje mu rzeczywistość oraz zapewni poczucie bezpieczeństwa. Może właśnie dlatego świat stworzony przez artystę jest tak niepowtarzalny? Przypomnijmy, że wiele instrumentów zostało skonstruowanych przez samego Oldfielda. Dziś już się tak nie robi, a nawet jeśli, to nikt o tym nie wie. Taki paradoks. Ale historia przepiękna, a rocznica – warta celebrowania. W maju 2023 mija 50 lat od ukazania się pierwszej części „Tubular Bells” Mike’a Oldfielda.
„Synchronicity” to najlepsza płyta The Police. Warto to podkreślać na każdym kroku, bo ludzie często postrzegają grupę przez pryzmat największych hitów. A przecież w tamtych czasach myślano albumami! Kupowano płyty, które miały być dobre od początku do końca. Miały porywać i pachnieć. Nagrywanie kiepskich to był numer na raz. The Police szli jak burza. Po bardzo udanych krążkach „Zenyatta Mondatta” (1980) i „Ghost in the Machine” (1981) zaskoczyli świat swą wiekopomną produkcją i wyznaczyli szczytowy punkt w karierze. Szkoda, że „Synchronicity” była ich ostatnim studyjnym albumem. The Police żonglują gatunkami. Przekraczają wektory i krzyżują różne światy. Popularne brzmieniowo trendy, takie jak new romantic, punk rock, reggae czy new wave to jednak tylko przystawki. Przede wszystkim grupa definiuje swój niepowtarzalny i natychmiast rozpoznawalny styl. Tym razem wzbogacony jazzującą finezją, w połączeniu z niesamowitą energią. „Synchronicity” to bardzo rzadka synteza muzyki ambitnej i chwytliwej. W repertuarze dostajemy wiekopomne hity, takie jak „Wrapped Around Your Finger”, czy „Every Breath You Take” oraz kompozycje eksperymentalne i żartobliwe, takie jak „Tea in The Sahara” czy „Mother”, która brzmi jak pastisz King Crimson. W czerwcu 2023 mija 40 lat od premiery „Synchronicity” The Police. Ostatniego i najlepszego albumu tej legendarnej kapeli.
Michał Dziadosz
Hi-Fi i Muzyka 01/2023
Przeczytaj także