
15.02.2018
min czytania
Udostępnij
Był znanym i cenionym muzykiem z kręgu rocka progresywnego. Jego głos stanowi wizytówkę klasycznych już utworów i albumów tego gatunku. To on śpiewał w „przebojach” King Crimson, takich jak „Epitaph”, „In the Court of the Crimson King”, „21st Century Schizoid Man”, „I talk to the Wind”, a także na znakomitych płytach legendarnego tria Emerson, Lake and Palmer: „Trilogy”, „Tarkus” czy „Pictures at an Exhibition”. To jego głos słychać w słynnych hitach „Lucky Man” czy „C’est la vie”. Delikatność barwy Lake’a wpisała się w poetycką wrażliwość niebanalnej odmiany rocka, która łączyła się z jazzem i muzyką klasyczną. Greg Lake był również znakomitym basistą. Prócz współtworzenia dwóch pierwszych albumów King Crimson zagrał na najważniejszych płytach Emerson, Lake and Palmer (na marginesie warto odnotować, że z wielkiego tria został już tylko Carl Palmer, bo Keith Emerson opuścił nas 11 marca 2016 roku). Pięć płyt z udziałem Grega Lake’a, które warto mieć w kolekcji:
To najbardziej znany krążek brytyjskiej legendy. Dla zagorzałych fanów późniejszej muzyki Karmazynowego Króla – błogosławieństwo, ale również przekleństwo. To dzięki niemu wszyscy wiedzą, czym jest King Crimson, ale też dla wielu zespół ten zaczął się i skończył właśnie na tej płycie. No cóż, nie jest to jedyny krążek zespołu Roberta Frippa, jaki powinno się znać, ale z pewnością stanowi ważny element w historii rocka. A Greg Lake z powodzeniem przechodzi tu od przesterowanego krzyku, przez szlachetny patos, do kojącej liryczności.
Być może takie płyty ELP jak „Tarkus” czy „Pictures at an Exhibition” ceni się wyżej, ale to właśnie na „Trilogy” wokal Lake’a słychać częściej. Muzycznie jest to potężna rozpiętość emocji, a otwierający drugą stronę utwór tytułowy stanowi esencję wspaniałości gatunku i potwierdzenie tezy, że zespołowi bliżej do filharmonii niż do dyskoteki.
Perfekcyjny przekład na język rockowo-jazzowy dzieła muzyki poważnej. Chodzi o „Obrazki z wystawy” Modesta Musorgskiego – cykl fortepianowych miniatur, skomponowanych w 1874 roku. Bardzo inteligentne, momentami dowcipne, czasem patetyczne wariacje na temat wielkiego utworu rosyjskiego kompozytora. Idealny początek przygody z klasyką dla fana rocka. Może jednak nie trzeba zaczynać od Bacha?
Kultowa płyta z kultową suitą tytułową, zajmującą całą stronę „A”. Absolutna podstawa dla miłośników rocka progresywnego.
Druga płyta Karmazynowego Króla, zjechana przez krytyków i mniej popularna wśród fanów, bo niby popłuczyny po debiucie. Tymczasem prawda jest inna. Ten krążek to rozwinięcie jedynki – taki trochę „In the Court of the Crimson King” po drugiej stronie lustra. Bardziej stonowany i poetycki, ale nadal ze znakomitą dramaturgią. Piękna rzecz.
Ostatnia część wielkiego jazz-rockowego tryptyku z Johnem Wettonem na basie i wokalu. Lider Nirvany – Kurt Cobain – uważał „Red” za najlepszą płytę w historii muzyki.
Druga część wyżej wspomnianego cyklu albumów. Dużo improwizacji, ale też konkretne tematy.
Pierwsza z trzech studyjnych płyt z Wettonem na basie i wokalu. Tytuł –„Języczki skowronków w galarecie” – brzmi jak jakiś paskudny rzymski przysmak, ale ta muzyka to wspaniała mieszanka bardzo współczesnego myślenia o dźwięku i tradycyjnego balladowego grania.
My tu, rzecz jasna, nie lubimy składanek, ale w przypadku tego zespołu chodzi przecież głównie o przeboje. A wszystkie największe znalazły się właśnie tu. Dodatkowo, późniejsze masteringi brzmią lepiej, bo pełniej od oryginalnych. Dlatego polecana składanka będzie lepsza od jednostkowych albumów. Przynajmniej na początek.
Mało znana, ale niesamowita płyta. Zespół towarzyszący Wettonowi to niemal całe Toto. Dodatkowo Robert Fripp i inni znakomici muzycy. Idealna wypadkowa brytyjskiego rocka i okrągłego amerykańskiego popu. Świetnie nagrane, przebojowe, melodyjne i klasycznie brzmiące utwory. Właściwie każdy brzmi jak hit z równoległego świata. Bo w tym żaden hitem się nie stał. W Japonii, i tylko w Japonii, album ukazał się pod tytułem „Voicemail”.
Najbardziej klasyczny album młodego Berry’ego. Słychać różne techniki nagrań, ale wszystkie są urocze i oddają ducha epoki. To właśnie na tej płycie znajdziemy takie evergreeny, jak „Johnny B. Goode”, „Sweet Little Rock&Roller” czy „Roll over Beethoven”, niemal dwie dekady później nagrane przez Electric Light Orchestra.
Okolice roku 1960 to już ugruntowany styl Berry’ego. Ta płyta nie ma tej pocieszności co pierwsze, ale jest bez wątpienia wystarczająco dojrzała, by słuchać jej w samochodzie, będąc zgredem. Produkcja i realizacja są w miarę poukładane, choć nadal słychać trochę chaosu. Na krążku znajdziemy m.in. bluesowy klasyk z lat czterdziestych „I got to find my baby”, który klasykiem stał się właśnie po wykonaniu Berry’ego.
To kompilacja z 1982 roku. Dlaczego polecamy właśnie tę, a nie którąś z nowszych? Dlatego, że przy nowszych trzeba uważać na bas i inne atrakcje, których nie było w oryginale. Oczywiście nie jest to regułą, ale… bezpiecznie będzie sięgnąć akurat po tę kolekcjonerską składankę.
Z naszego punktu widzenia to bardzo sympatycznie zbuntowana płyta. Brzmieniowo wciąż bardzo bluesowa, choć fraza „rock and roll” pada bardzo często. Prócz fantastycznych, energetycznych piosenek, znajdziemy ciekawe utwory instrumentalne, takie jak np. „Deep feeling”.
Ta płyta to nie tylko blues i rock’n’roll, ale także interesujące poszukiwania. I czasem żarty, np. zaśpiewana z latynoskim akcentem „La Juanda”. Brzmieniowo, jak to w przypadku płyt z tamtych lat, bywa różnie. Zapewne artysta chciał zachować spójność nagrań, ale ze względu na utrudnienia techniczne nie zawsze się to udawało. Dlatego raz słyszymy perkusję zapisaną na oddzielny ślad, brzmiącą jak z pudełka, a innym razem ściągniętą przez mikrofon zbiorczy. Wokal również raz gada jak przez radio, a kiedy indziej – jak przez megafon. Ale wszystko ma swój niepowtarzalny urok i nie wypada się czepiać.
Według mnie, najlepsza płyta Holdswortha. Niesamowita synteza jazzu bez granic, popowego fusion, rockowego kopniaka i ambientowej liryczności. Do tego Vinnie Colaiuta na perkusji. Czy można chcieć więcej?
Przez krytyków uznana za najwybitniejszą płytę brytyjskiego gitarzysty. Jednocześnie przedostatni solowy album studyjny Holdswortha. Trudno się nie przyłączyć do głosów zachwytu. Szkoda tylko, że pozostały bez wpływu na materialny status artysty.
W niektórych utworach pojawia się wokal. Nieszablonowy i zwariowany, jak wszystko tutaj. Jednak w przewadze to album instrumentalny. O ile gitarę Holdswortha można interpretować jako typową gitarę. Wszak więcej w niej „śpiewności” saksofonu niż typowej bieganiny po strunach. Podobnie jak na pozostałych wydawnictwach – zespół towarzyszący jest wybitny. Inny by nie dał rady.
To druga solowa płyta Holdswortha, więc pod względem składu i studyjnego wypasu jest skromniej. Jednak muzycznie, od samego początku, słychać dziki profesjonalizm. Słychać też wyraźnie, że następne dwie dekady będą artystycznie imponujące.
Okrzyknięta jedną z najwybitniejszych płyt fusion lat 80., rzeczywiście jest bardzo ciekawa. Dynamiczna, szybka, a przy tym zaskakująco melodyjna. Dla fanów dekady – perfekcyjna. Miłośnikom bardziej stonowanych struktur polecam późniejsze wydawnictwa. Zamiast „Metal Fatigue” mogą sobie tutaj wstawić np. „None Too Soon” (1996).
Jednorazowy projekt, jeden album, jeden wielki hit („Hunger Strike”). Płyta stała się znana, zanim jeszcze powstała. A powstała w hołdzie zmarłemu wokaliście zespołu Mother Love Bone. Członkowie owego bandu połączyli siły z Eddim Vedderem oraz właśnie Chrisem Cornellem z Soundgarden. Mieliśmy więc supergrupę, która nagrała niesamowitą płytę. Owa supergrupa stanowiła zalążek Pearl Jam. Jeśli mówisz, że jesteś fanem grunge’u, a nie znasz tego krążka, to Twoje upodobania są mocno niespójne.
Najlepsza płyta Soundgarden. Obok „Nevermind” Nirvany, „Ten” Pearl Jam i „Dirt” Alice in Chains to absolutny klasyk rocka lat dziewięćdziesiątych. I to pomimo faktu, że Chris Cornell obciął włosy i zaczął się częściej pojawiać w MTV. Wielu osobom to przeszkadzało, ale pamiętajmy, że w tamtych czasach wszystko było lepsze od 2Unlimited czy Ace of Base. Soundgarden uratował wówczas wiele duszyczek.
Płyta bez wątpienia mniej komercyjna od kolejnej, ale wielu ortodoksyjnych fanów i tak uznało ją za dowód zdrady ideałów. Po tym, jak zespół podpisał kontrakt z A&M i wyruszył w trasę z Guns’n’Roses, wielu radykałów odwróciło się od Soundgarden. Sam krążek jednak kopie w tyłek.
Trudno w to uwierzyć, ale w roku 1996 zespół miał już za sobą dwanaście lat działalności. Grunge’owe brzmienie pozostało, ale pod względem struktur muzycy chętniej nawiązywali do klasycznego rocka. Dlatego ta płyta powinna się spodobać nawet tym, którzy nie są fanami typowego stylu z Seattle.
Bardzo ciekawy projekt. Chris Cornell na wokalu plus Rage Against the Machine jako zespół. Współpraca została nawiązana po tym, jak Zack de la Rocha opuścił swój macierzysty skład. I wszyscy na tym dobrze wyszli, bo fani Soundgarden mieli swego rodzaju przedłużenie linii rodowej. Z drugiej strony, ciekawie się słucha Rage Against the Machine z melodyjnym wokalem.
Dla niektórych ta płyta może brzmieć nieco archaicznie, ale pod każdym innym względem wciąż hipnotyzuje i porywa. Dominacja instrumentów perkusyjnych nie zaburza ciekawych harmonii.
Bardzo interesująca pozycja. Fani Talking Heads, King Crimson, solowego Adriana Belew, Davida Sylviana czy Petera Hammilla zwykle natychmiast rozpoznają to charakterystyczne podejście do muzyki i uznają Holgera za rodzinę. Nie jest to muzyka łatwa, ale na pewno inteligentna.
O tym albumie pisałem, omawiając biografię Sylviana. Wspomniałem, że to właśnie Holger Czukay nadał płycie ostateczny szlif. Oczywiście, Sylvian jest tutaj w stu procentach sobą, ale dzięki niemieckiemu koledze jego muzyka została przełożona na język metafor. Warto odnotować fakt, że pod koniec lat osiemdziesiątych panowie nagrali oficjalnie dwie wspólne płyty z muzyką ambientową. Dlaczego zatem akurat „Brilliant Trees”, solowego Sylviana, znalazło się tutaj? Bo jako bardziej klasyczne, wokalno-instrumentalne, stanowi o wiele większe wyzwanie.
Niektórzy fani uważają, że ta płyta jest jeszcze ciekawsza od „Tago Mago”. Że stanowi jej lepszą, bardziej rewolucyjną wersję. To są dzieła, których naprawdę trzeba posłuchać, by pojąć ich magię. Dlatego nie da się tego jednoznacznie stwierdzić. Jedno jest pewne: niemieckość Can była kompletnie niesłyszalna, ale fakt, że grupa pochodziła z kraju Goethego (który znajdował się wówczas na peryferiach wolnego świata), sprawiał, że była trzy razy bardziej awangardowa i oryginalna od innych bandów tego typu. Na obrzeżach przecież zawsze najgrubiej.
Początek lat 80. XX wieku to czas wspaniałych eksperymentów. Technologia poszła wówczas tak bardzo do przodu, że wszyscy zauważali przekraczane granice. W muzyce można było naprawdę poszaleć. Taka też jest płyta Czukaya z 1982 roku. Pełna dziwactw, wykorzystująca najróżniejsze nowoczesne maszyny, ale nie męcząca odhumanizowaniem. Wiele tu także brzmień tradycyjnych, naturalnego frazowania i organicznych przestrzeni.
Michał Dziadosz
Hi-Fi i Muzyka 11/2017
Przeczytaj także