
10.02.2025
min czytania
Udostępnij
Za Quiet Sirens kryje się urocza historia Rosjanina, który porzucił swój kraj i wybrał europejski styl życia. Jednak słuchacze, którzy nastawiają się na typowo wschodnie klimaty, mogą się poczuć zawiedzeni. Nie ma tu bowiem ani bałałajki, ani nawiązań do legendarnej grupy Kino.
Na swojej stronie internetowej zespół deklaruje, że gra art rocka, jednak okazuje się, że z tym gatunkiem niewiele ma wspólnego. To bardziej post rockowe granie z odwołaniami do muzyki przestrzennej i ambitnej. W ten sposób panowie chcieli chyba podkreślić, że nie grają zwykłego rocka, ale – moim zdaniem – to skrót myślowy, który wprowadza w błąd.
Quiet Sirens założyli w roku 2020 Michał Świtalski (gitara basowa), Jakub Długokęcki (perkusja) i wspomniany na wstępie Andrey Pronoz (śpiew, gitara). Do składu dość szybko dołączyli Władek Janicki (saksofon, klawisze) oraz Tomek Remiszewski (gitara prowadząca).
W pierwszych latach ekipa nagrywała single i wstrzymywała się z pełnowymiarowym albumem. Nakładała na swoją muzykę różne odcienie i definiowała styl. Ten wyklarował się jako coś z pogranicza dobrego polskiego rocka lat 90. XX wieku (Less Dress, Atmosphere, Gdzie Cikwiaty) oraz eksportowych materiałów z byłego bloku wschodniego, w rodzaju Brainstorm, oczywiście w ostrzejszym wydaniu. Nie próbuję powiedzieć, że Quiet Sirens proponują wyłącznie to, co już było, bo nawet jeśli wykonawca nawiązuje do przeszłości, to może ją pokazać z własnej perspektywy. Na ile udało się to w tym przypadku, sprawdźcie sami.
W mojej opinii to energetyczna i dobrze zagrana płyta, choć, niestety, wokal nie wpływa na nią korzystnie. Nie jest zły, bo Andrey śpiewa odważnie i raczej czysto, choć lepiej sobie radzi ze średnimi rejestrami niż z dołem. Głos jest jednak prawie przez cały czas przesterowany, więc trudno określić, jak brzmi naprawdę. Nie da się wyłowić dykcji, akcentu ani tym bardziej tekstów. Nie jest to może problem wagi ciężkiej, ale też trudno go jednoznacznie sklasyfikować. Na przyszłość: lepiej postawić na naturalność, niż przerabiać główny wokal na efekt megafonu.
Poza tym materiał jest melodyjny, pomysłowy i wykonany z zaangażowaniem. Nie jest to może płyta oryginalna, ale jeżeli zmęczyliście się już artystami, którzy przepraszają, że żyją, to „The Story of No Reverse” może się okazać głębokim, ożywczym oddechem.
Wojciech Ciuraj oscyluje pomiędzy art rockiem a czadowym gitarowym graniem kapel z Wysp Brytyjskich. Od strony estetyki i przekazu jest mocno osadzony na swoim rodzinnym Śląsku. Zwróćcie uwagę choćby na okładkę – to obraz Erwina Sówki, pochodzącego stamtąd znanego prymitywisty. Wojciech Ciuraj może się pochwalić niesamowitą aktywnością koncertową i fonograficzną. Mimo dopiero trzydziestki na karku ma na koncie sporo płyt, w tym słynny „Tryptyk śląski” z udziałem Józefa Skrzeka.
Do swojej najnowszej produkcji zaprosił zdolnych muzyków. Występują: Jan Mitoraj (gitara prowadząca i akustyczna), Krzysztof Walczyk (instrumenty klawiszowe), Klaudia Wachtarczyk (gitara basowa), Olek Gonsior (perkusja), Mateusz Wachtarczyk (trąbka), Jacek Szuła (harmonijka ustna), Yoshinori Kataoka (solo klawiszowe w utworze „Sen o białych kartkach”). Jest koncepcyjnie, obficie, energetycznie i przestrzennie. Zwracam uwagę na realizację i mix, w dużej mierze oparte na zróżnicowaniu planów. Wielki szacun za naturalnie brzmiące pogłosy, które obecnie nie są regułą. Szkoda jednak, że zabrakło miejsca na bas. To znaczy bas jest, ale na bardzo kontrolnym poziomie, a żeby taka muzyka zyskała dopełnienie, nie wolno zapominać o kopiących w tyłek dołach.
Kompozycje autorstwa Ciuraja to wypadkowa różnych fascynacji i zainteresowań. Artysta od dawna próbuje stworzyć swój liryczny styl. Czy jego teksty przemówią do każdego? Nie wiem, ale zauważam je i doceniam. Czy jest to jednak taka płyta, że mucha nie siada? Nie, ponieważ głos jest zbyt młodzieńczy do tak poważnej twórczości. Ciuraj nie śpiewa źle; jest w swym przekazie emocjonalny i ma mnóstwo dobrych pomysłów. Ale barwy nie przeskoczy. Wiem, że uprawia sport i jest w świetnej formie, więc nie namawiam do cygar i koniaku zamiast maratonów. Może więc po prostu trzeba poczekać dekadę, bo z czasem nawet najbardziej jasne i wysokie głosy nabierają naturalnej patyny? A może to ja przesadzam? Sprawdźcie.
Kolektyw Prince JeanPierre powstał z inicjatywy gitarzysty Macieja Muszyńskiego, który kompozycje zawarte na omawianym albumie stworzył we współpracy z grającym na skrzypcach Dominikiem Bieńczyckim. Skład uzupełnia znakomita sekcja rytmiczna – Jędrzej Łaciak (bas) i Olaf Rykała (perkusja). Z początku miało to być jednorazowe spotkanie, ale najwyraźniej muzycy przypadli sobie do gustu.
Na „Modal Mind Malfunction” malują brzmieniowe obrazy i robią to nie tylko z wdziękiem, ale i z pomysłem. Tematy mają wspólny mianownik mistyczno-kosmiczny. Od nawiązań do Dalekiego Wschodu („Samsara”) przechodzą przez wymiar namacalny choć abstrakcyjny („Sand”), by zakończyć na wątkach z pogranicza fantastyki, science fiction i filozofii („Pulsar Zorg”, „Forgotten City”, „NLC”). Poziom instrumentalistów przerasta średnią o kilkanaście pięter. Tym bardziej że zarejestrowali ten materiał na setkę – wielkie uznanie! W dzisiejszych czasach takie podejście to rzadkość.
Czy zatem jest to płyta genialna, za którą dałbym się pokroić? Pokroić może nie, jednak na tle wielu, wielu innych wydawnictw stanowi przykład sztuki na wskroś żywej, ambitnej i ciekawej.
Mój pierwszy kandydat do nagród roku 2024.
Dyskografia Zbigniewa Lewandowskiego nie należy może do najbogatszych, za to jego doświadczenie koncertowe i liczba projektów w świecie muzyki rozrywkowej mogą przyprawić o zawrót głowy. Wspomnę jedynie, że współpracował z takimi artystami, jak: Mike Stern, Erling Kroner, Bernt Rosengren, Hans Hartmann, David Friesen, Mike Russel czy Carlos Johnson, a u nas: Tomasz Stańko, Zbigniew Namysłowski, Janusz Muniak, Jarosław Śmietana, Sławomir Kulpowicz, Tomasz Szwed, Krzesimir Dębski, Jan Ptaszyn Wróblewski, Wojciech Karolak, Krystyna Prońko, Krzysztof Krawczyk, Edyta Geppert, Leszek Cichoński czy orkiestra „Alex Band” Aleksandra Maliszewskiego.
W życiu muzyka przychodzi jednak moment, w którym chciałby iść na swoje i nagrać płytę pod własnym nazwiskiem. Jak to wypadło w przypadku „Levandka”?
Po pierwsze, autor płyty zaprosił do współpracy świetnych muzyków, jak: Jakub Olejnik (basy), Kenny Carr (gitary), Tomasz Pruchnicki (saksofony i flety) oraz Robert Jarmużek (fortepian). Stworzył z nimi prawdziwy zespół. Podkreślam to, ponieważ wiele składów spotyka się tylko „na dżoba”. Tutaj zaś mamy do czynienia ze spójną, organiczną grą, niepozbawioną wirtuozerskich umiejętności.
Po drugie, utwory powstały na długo przed tym, jak zostały nagrane. Jestem ogromnym zwolennikiem takiego podejścia. Rzadko bowiem się zdarza, by improwizacja w studiu przynosiła oczekiwany efekt. Lepiej się zżyć z muzyką i dopiero później pokazać ją odbiorcy. Zbigniew Lewandowski Quintet proponuje formułę konsekwentną, koncepcyjną, choć nie bez wątków swobodnych, rozbieganych i pełnych powietrza.
Po trzecie, album świetnie brzmi, w czym duża zasługa Ignacego Gruszeckiego ze Studia Monochrom (nagrania), Przemysława Jarosza (mix) i Voytka Kochanka (mastering). Za produkcją stali wszyscy muzycy z zespołu. Życzyłbym każdemu artyście, który rozpoczyna swoją drugą a może i trzecią młodość takiego rozdania. Płyty nie tylko przyjemnie się słucha. Chętnie też się z nią przebywa, mimo że nie w każdym momencie należy do najłatwiejszych w odbiorze.
Jeżeli macie ochotę poszerzyć płytotekę o dobry album jazzowy, to „A New Opening” będzie wartościową propozycją. Jeden z moich najmocniejszych kandydatów na płytę roku.
O tej pozycji pisałem przy okazji cyklu „Skarby naszego nieba”. Choć „Serce” nie należy do najbardziej znanych albumów w dyskografii Zdzisławy Sośnickiej, to jest albumem dojrzałym, melodyjnym i pięknym.
Dziś można się czepiać przestarzałych aranżacji, mocno osadzonych w latach osiemdziesiątych. Można się zżymać na brak odpowiedników „Alei gwiazd”. Można też formułować tezy, że rok 1989 to śmierć PRL-u, a zatem wszystkiego, co z nim związane; również należących do tamtej epoki artystów. Ja jednak stanowczo mówię: nie, nie i jeszcze raz nie! To szczyt dojrzałości Romualda Lipki jako kompozytora i Marka Dutkiewicza jako autora tekstów. To również szczyt wokalnej formy Zdzisławy Sośnickiej.
Strona „A” wyprowadza cios za ciosem. Kiedy po tytułowej kompozycji wydaje się, że lepiej już być nie może, słuchaczowi w twarz wybucha cholernie dramatyczne „Życie od nowa” (mój faworyt). Gdyby pragnienia wyrażone w tym utworze okazały się zbyt mało czytelne, dostajemy „Powiedz mi Panie”, będące obiektywnie arcydziełem. „Obca gra” nawiązuje do „Alei gwiazd”, aczkolwiek pozbawiono ją równie mocnych kontrapunktów. Siła oddziaływania może więc być mniejsza. Dalsza część albumu również jest bardzo dobra, choć już nie tak ekscytująca, jak jego pierwsza połowa.
Jeżeli musiałbym na siłę wskazać wady „Serca”, to byłyby nimi kompozycje „Daj zaczarować się” albo „Świat starych map”. Ta pierwsza za bardzo przypomina twórczość Majki Jeżowskiej kierowaną do dzieci, a druga trochę na siłę idzie w stylistykę synth popu, nie pasującą do dostojności reszty utworów. I o ile zwrotka niesie jeszcze jakąś nadzieję, o tyle refren rozmywa się w coś na kształt Abby w słabszej formie. Ani to adekwatne do czasów, ani specjalnie emocjonujące. To jednak bardzo subiektywna łyżka dziegciu w beczce miodu.
Wielkie podziękowania, że ktoś mądry wpadł na pomysł reedycji „Serca”, w dodatku w wersji SACD Hybrid. Oczywiście muszę powtórzyć, że nie wypada wydawać takich tytułów w „jewel case’ach”, ale tego już się nie odkręci. Ewentualne braki rekompensuje nowy mastering. Poza tym wydawca deklaruje, że „częstotliwość próbkowania strumienia danych DSD, wykorzystywanego na płytach SACD, jest 64 razy wyższa niż na płycie CD i wynosi 2,824 MHz.” Ale bez obaw, w zwykłych odtwarzaczach hybryda też pójdzie.
„LP3” to czwarta płyta w dyskografii Lady Pank. Dlaczego zatem jej tytuł sugeruje pozycję trzecią? Otóż pomiędzy drugim albumem „Ohyda” a omawianym wydawnictwem ukazało się jeszcze jedno, zawierające anglojęzyczne wersje przebojów znanych z pierwszego albumu. A że debiut Lady Pank to były prawie same hity, przetłumaczono całość.
Brzmiało to dziwnie już w roku 1985 (pamiętam) i nie podbiło Zachodu. Kompozycje, momentami bardzo silnie inspirowane twórczością The Police czy Dire Straits w wersjach oryginalnych dały rezultat sensacyjny, jednak zupełnie nieprzekładalny na współczesną łacinę. Nie zmienia to faktu, że w Polsce roku 1986 uroczy zadymiarze osiągnęli szczyt popularności. Choć trzeba uczciwie powiedzieć, że ów szczyt niekoniecznie się pokrywał z ich artystyczną formą. Postawię tezę, że na tamtym etapie członkowie zespołu musieli być naprawdę zmęczeni karierą i podświadomie chcieli ją zakończyć. Może o tym świadczyć nie tylko „LP3”, ale również słynny incydent wrocławski, który wydarzył się tuż przed jej premierą. Młodszym czytelnikom przypomnę, że Jan Borysewicz pokazał ptaka na koncercie. I wszystko byłoby zgodne z rock’n’rollową zasadą decorum, gdyby nie fakt, że był to koncert dla dzieci. Podobno ludzik z okładki z opuszczonymi spodniami wcale do tego nie nawiązuje. Ciekawy zbieg okoliczności.
Na płytę zaproszono Janusza Skowrona, który w czterech utworach zagrał na topowym wówczas cyfrowym syntezatorze Yamaha DX7, oraz Zbigniewa Namysłowskiego, który ubarwił swoim saksofonem dwie aranżacje. Dostojni goście z jazzowego świata nie wynieśli wydawnictwa na wyżyny; w porównaniu z debiutem „LP3” mogłoby w ogóle nie powstać. Jeżeli więc nie znacie żadnej pozycji z dyskografii zespołu, a chcielibyście uzupełnić swoją wiedzę, to zacznijcie od pierwszego albumu. Jeśli jednak kolekcjonujecie polskie płyty i kochacie Lady Pank oraz lata osiemdziesiąte, to tę pozycję musicie postawić na półce. Warto się z tym pospieszyć, ponieważ omawiane wznowienie na hybrydowym SACD wytłoczono w limitowanym nakładzie.
Daruję sobie opowieści o moim stosunku do Pink Floyd, chociaż średnio mi się podoba ich formalnie przedostatnia płyta „The Division Bell” (1994). Bez entuzjazmu sięgałem również po solowe albumy Gilmoura „On An Island” (2006) i „Rattle That Lock” (2015). Kiedy jednak otrzymuję do recenzji najnowsze dzieło mistrza, to nie ma wyjścia.
Gilmoura uważam za geniusza gitary i mądrego muzyka. Wychowałem się na jego wrażliwości, a twórczość Pink Floyd towarzyszyła mi w najlepszych i najgorszych chwilach życia. Takich jak ja są na świecie miliony, tym bardziej więc autor powinien okazać słuchaczom szacunek. Niestety, odnoszę wrażenie, że od jakiegoś czasu dzieje się z nim coś złego. Wygłup w postaci odrzutów sesyjnych „Endless River” (2014), nazywany „ostatnią płytą Pink Floyd”, był jak cios w twarz. Na szczęście, na „Luck And Strange” trafiły kompozycje premierowe.
Promocyjny singiel „Piper’s Call” nie rzucił mnie na kolana, ale uznałem, że mimo wszystko coś w nim jest. Niestety, cały album to już muzyka do słuchania o czwartej rano przy dogasającym ognisku. Co ciekawe, niektóre utwory na żywo brzmią sto razy lepiej niż w wersji studyjnej. Można się o tym przekonać, oglądając próby przed trasą koncertową.
Materiał został starannie zrealizowany i zagrany przez elitę muzyków sesyjnych, w tym małą orkiestrę. Niestety, dopełniono go artefaktami pokroju „Luck And Strange (original Barn Jam)”, w którym przez 14 minut (sic!) nic się nie dzieje. Zaznaczam, że całość trwa 44 minuty, więc tak naprawdę to 30-minutowa EP-ka z doklejką.
Wspomnianym wyżej premierowym kompozycjom brakuje drajwu, co zabija ich wartość artystyczną. Brzmią trochę, jakby powstawały w trakcie sesji studyjnej i do końca nie było wiadomo, kto i co ma grać. Nawet pojawiająca się w kilku utworach córka Davida, Romany, sprawia wrażenie, jakby średnio umiała, a przecież na żywo śpiewa pełnym głosem, świadomie i z pomysłem.
Wygląda na to, że nawet wybitni muzycy powinni trochę ograć materiał, by zyskać nad nim kontrolę. Choć sam nie wierzę w to, co piszę, bo całe życie wydawało mi się, że jest inaczej.
Michał Dziadosz
Hi-Fi i Muzyka 11/2024
Przeczytaj także